W obronie historyków - à propos pewnego tekstu

Lubię blogowe posty, który pobudzają do myślenia. Wbrew pozorom, choć mój czytnik RSS przepuszcza kilkaset not dziennie, to tych treściwych jest jak na lekarstwo. Z czystym sumieniem proponuję przeczytanie tekstu zamieszczonego na blogu Słowo i obraz. Refleksje graniczne, bo nie tylko mogę zgodzić się z większością zawartych w nim tez, ale również polemizować z tym, co mi się w nim nie podoba. Tak, podoba mi się to, że można się delikatnie pokłócić, jednocześnie szanując zdanie przeciwnika, podoba mi się, że można się cieszyć ze sporu. 

 Moje „ale” skupia się na ostatnim akapicie, z którego wyczytuję, że słuszna (według mnie) krytyka propagowanej w Polsce polityki historycznej jest skwitowana wzruszeniem ramion i stwierdzeniem „nie wierzę, że będzie lepiej, bo nie będzie i już”, a winą obarczeni się m.in. historycy.

Byłabym jednak idealistką wierząc, że historiografia pozbawiona będzie kiedykolwiek ideologicznego zabarwienia a deklarowany przez historyków "obiektywizm" ich badań i prac realnym postulatem.
Zestawienie rocznicy mordu w Jedwabnem i powstania warszawskiego* jest właściwe, nie w sensie porównywania tych wydarzeń (bo nawet najśmielsi komparatyści-fantaści nie porównują tego, co nieporównywalne), lecz w znaczeniu porównywania wyobrażeń o nich i siły oddziaływania tych wydarzeń na społeczeństwo. Powołując się na Annę Bikont, autorka posta prowokuje mnie - nadal w kontekście ostatnich słów - do rozważania: a gdyby tak historycy nigdy nie rozdmuchali (ależ słowo mi się wepchnęło...) sprawy Jedwabnego? Gdybyż J.T. Gross nie postanowił opisać tych dramatycznych zdarzeń? Kto w ogóle by do tego sięgnął? Mieszkańcy Jedwabnego żyliby, jak żyli, a ich nienawiść do Żydów nie znalazłaby podpałki, ale kryła się pod skórą, niezauważalna, uśpiona, zapomniania. Tymczasem znalazł się ktoś, kto postanowił to odgrzebać i, zwracam uwagę, również w ramach prac historycznych, w ramach pracy nad pamięcią, ktoś, kto został uformowany w polskich realiach (tak, wiem, nie tylko w Polsce).
Powiem więcej: wystarczy wychylić głowę o włos poza oficjalny (czyli serwowany przez media) obieg informacji historycznych, by zorientować się, że wielu polskich historyków już dawno porzuciło oficjalny sposób pisania o Jedwabnem, a nawet o powstaniu warszawskim. Rozziew między nauką a tym, co się oferuje społeczeństwu jest olbrzymi. Pretensję - bo to wyczuwam w owym akapicie - sugerowałabym więc skierować przede wszystkim ku wszechwładnym mediom i oficjelom państwowym, którym jest wygodnie utrzymywać przyjętą kilka lat temu wersję opiewania powstania warszawskiego i po cichu obchodzenia rocznicy mordu w Jedwabnem. Oddaję Autorce to, że sama o "oficjalnej polityce historycznej", ale opartej na innych zasadach, pisze. 
Oficjalna polityka historyczna odznacza się tym, że nie dopuszcza wielości pamięci, ale to odrębny problem - rozdźwięku między pamięcią a historią. Nie demonizując tego pojęcia (oficjalnej historii, w skrócie), podkreślam, że można budować tożsamość społeczeństwa na pamięci, ale tożsamość państwowa musi się opierać na historii; nie można jednak i nie da się budować na proponowanej przez Autorkę "przeciw-historii", bo prowadziłoby to prosto do degrengolady społecznej, rozbicia jedności, utraty poczucia wspólnoty. Zmiana oficjalnej historii uzależniona jest na dodatek od różnorodnych czynników, nie tylko dobrej woli władz, nie tylko światopoglądu polityków i ich stosunku do powstania czy do Jedwabnego. Nawet odpowiedni edukatorzy, o których także Autorka się upomina, nie wystarczą. W grę bowiem wchodzą dość specyficznie działające mechanizmy zapomnienia i wyparcia, nad którymi nie da się zapanować w przypadku jednostki, a co dopiero w przypadku społeczeństwa.
Edukatorów uczących o Holokauście zresztą u nas już jest wielu, a programy, którymi się kierują, należą do najlepszych w ogóle w Polsce programów edukacyjnych. Najstaranniej opracowanych, zgodnie z metodami wypracowanymi na świecie, przefiltrowanymi przez polskie tradycje nauczania. 
Brak jednakowoż publicznej debaty zaangażowanych intelektualistów - i tu upatruję największy niedostatek tekstu, do którego się odwołuję (niewpływający wszakże na jakość tej noty w całości). Debaty ogólnospołecznej, na wzór debaty jedwabieńskiej sprzed ponad dekady. Debaty prowadzonej nie przez historyków, ale ogólnie, przez tak zwane elity; debaty, w którą udałoby się zaangażować całe społeczeństwo - każdy z nas, kto świadomie przeszedł "próbę stodoły", pamięta, że o Jedwabnem w 2000 roku dyskutowało się nawet na przystankach komunikacji miejskiej. Dzisiaj brak oddolnego zapotrzebowania na powrót do tych rozważań, które z roku na rok coraz bardziej traciły ostre początkowo kontury. Brak forum, które może powinno odbywać się w Jedwabnem, a może w Warszawie; forum-sąd na historią Polski. Znaczy to również brak możności zmiany choć jednej z pamięci tworzących naszą wspólną historię, polską, warszawską, jedwabieńską. 
Mamy za to przypominający taniec gwiazd na lodzie popis polityków, którym łyżwy rozjeżdżają się w przeciwnym kierunku: jedną ręką wspierają grupę muzealników, starającą się utrzymać kurs zmarłego Prezydenta, przez którego (między innymi) powstanie warszawskie stało się elementem społecznego szantażu, drugą ręką odpychają od siebie tę samą grupę, by nie być utożsamionymi z linią wybraną przez tego samego Prezydenta. Gdzie sens, gdzie logika? - pytał kiedyś Jasio w starym dowcipie. I ja się pytam, gdzie sens, gdzie logika działań, które są faktycznie zjadaniem własnego ogona. Nie da się bowiem pompować bez umiaru powietrza do balonu, nie da się tańca na lodzie proponować gawiedzi co roku. Polityków, jednak, upewnia w ich rozpaczliwym utrzymaniu się na topniejącym lodzie cisza społeczeństwa. 
Polityka historyczna zemści się na nas, ale nie na historykach, bo tym udało się w zaciszu bibliotek wypracować narrację wolną od "pychy i patosu"**. Zemści się na intelektualistach, bo milcząc, oddają władzę w ręce krzykaczy i nienawistników. Historycy zaś, w tej opinii obarczeni odpowiedzialnością za istniejący stan debaty publicznej (raczej jej brak) i oddanie pola polityce historycznej (tu dostrzegam ich niewątpliwą winę), będą nadal pisać świetne prace poświęcone powstaniu warszawskiemu i Jedwabnemu, prace, których nikt czytać nie będzie i nikt o nich nie będzie pamiętał. Bo i o pamięć o nich nikt się nie upomni. Zemści się na społeczeństwie, któremu jest obojętne, kto tańczy, byle tańczył i byle czołgi co roku wyjeżdżały na ulice stolicy. 

Na marginesie: w takim tekście, tak krytykującym podejście do tego zrywu, powiedzmy, pozytywne, o ile nie na kolanach, pisanie dużymi literami P i W jego nazwy jest dla mnie dziwne - tak pisze Władysław Bartoszewski, tak piszą żyjący uczestnicy, tak pisze lub nakazuje pisać przedstawicielstwo konkretnej opcji politycznej, która flagę polską postanowiła udekorować znakami powstańczymi.
** Pomijam, oczywiście, jednostki wprawdzie głośne, za to lichej jakości prezentujące wnioski, poruszające się przede wszystkim w sferze pychy.

Profesor Tadeusz Ulewicz (1917–2012)

Coś się we mnie łamie, gdy czytam doniesienia o śmierci takich ludzi, jak prof. Tadeusz Ulewicz. Rocznik 1917 – to właściwie wystarcza, by ze zdumieniem pochylić głowę, a przecież to dopiero początek jego niezwykłego życia... 

 

Nie napiszę o tym, co można znaleźć w internecie czy poza siecią. Napiszę o tym, co sama zobaczyłam w jednym z najtrudniejszych dla profesora Ulewicza momentów w życiu. Tak przynajmniej sobie wyobrażam, że oskarżenie o kolaborację, które wobec niego wysunięto w obronionym i opublikowanym doktoracie musiało być zniewagą wymagającą w starym polskim stylu krwi. 

Polska Akademia Umiejętności zorganizowała debatę, 11.04.2003, wkrótce po tym, jak prasa rzuciła się na sensacje ogłoszone w doktoracie, którego tytułu nie warto wspominać, a nazwiska autorki pamiętać. Dla porządku wszystko zaczął tygodnik „Wprost”, publikując artykuł oparty na tezach z owej rozprawy. Wzięli w niej udział czołowi historycy krakowscy, zajmujący się sławnym i zniesławionym we wzmiankowanej publikacji Ost-Institut. 

Pamiętam łzy, które płynęły mi po twarzy, gdy nagle, w dyskusję włączył się prof. Ulewicz. Wstał, szedł między rzędami, nie podpierając się laską trzymaną w ręku, lecz wymachując nią ponad głowami siedzących. Nie potrafię przypomnieć sobie, co mówił, a właściwie krzyczał. Myślę, że wykrzyczał wtedy całą złość świata, napiętnował niesprawiedliwość, której nie zawsze potrafimy dać odpór. 

Profesora Ulewicza powinnam pamiętać z jego prac, rozpraw z zakresu historii literatury, obszernych, szalenie erudycyjnych opracowań, do których nie raz sięgałam, bo z tego się pamięta wielkiego uczonego. A mimo to pozostanie dla mnie tym, który jako ostatni walczył o sprawiedliwość, o rzetelność i zachowanie godności w badaniach. W tym także walczył o godność swoją własną.

Dlaczego tak? Z kilku powodów, o których powinien pamiętać każdy, kto bierze się za gmeranie w przeszłości. Zrozumiałam to właśnie wtedy, dzięki tej debacie i temu wystąpieniu. 

Po pierwsze przeszłość jest jak modelina: twarda na początku, później poddaje się palcom, by w momencie oddechu zastygnąć i nie dać się odmienić na nowo. Nie warto zaczynać tej zabawy, jeśli się nie wie, jaki kształt można otrzymać. Do badań nie wolno podchodzić z tezą, ale do badań musi się podchodzić z hipotezą. Jeśli hipoteza jest bezkształtna, to modelina zastygnie nam w nieoczekiwanym momencie. 

Po drugie niedawna przeszłość to częstokroć domena ludzi ciągle żywych. A ludzie żywi mają swoją pamięć i mają usta, które potrafią wykrzyczeć ich prawdę. Łatwo powiedzieć: „Moje źródła mówią inaczej”, ale trudno zmierzyć się z żywym człowiekiem, który na to odpowie: „Ja tam byłem i widziałem co innego. Ja tam byłem i doświadczyłem czegoś innego. Ja tam byłem i robiłem coś innego”. Mocowanie się z duchami nie zawsze wszystkim wychodzi na zdrowie; mocowanie z żywymi to rozgrywka tylko dla najlepszych. Takich zaś jest niewielu. 

Po trzecie niedawna przeszłość to domena ludzi żywych, a ludzie żywi mają uczucia. Czy naprawdę własne osiągnięcie warte jest ranienia innych? Czy nie można poczekać dziesięć lat czy nawet więcej? W przeszłości z publikacją własnych pamiętników, w których (za przeproszeniem) obrabiało się dupy ludzi jeszcze żyjących, czekało się odrobinę. Ta odrobina wynosiła nawet pięćdziesiąt lat. Dobry obyczaj nakazuje odczekać więcej niż jedno pokolenie (czyli trzydzieści lat) z otwarciem archiwów. Rozumiem, że są sprawy, które właśnie żywych interesują najbardziej, ale czy naprawdę to my wszystko musimy się dowiedzieć? Czy nie warto zostawić zagadek przyszłym pokoleniom? Czy dla złudnego spełnienia ambicji, warto – powtórzę – ranić czyjeś uczucia? Nie, nie nawołuję do hipokryzji historycznej, ale do racjonalnego zabierania się do tych spraw, które, choćby z racji dostępu do źródeł, możemy rozwiązać. I tym sposobem dochodzę do racji czwartej.

Po czwarte niedawna przeszłość broni się przed ujawnieniem kryjących się w niej zagadek. Broni się brakiem dostępności do dokumentów, schowanych w szufladach żyjących. Broni się rozproszeniem archiwaliów, broni się, wreszcie, tak prozaiczną sprawą, jak nadmiar źródeł. Co więcej, źródeł niejednorodnych. Atakując takie sprawy, trzeba być – jak już pisałam wcześniej – zawodnikiem najlepszym z możliwych, o wytrzymałości i cierpliwości godnej niedźwiedzia nad przeręblą. Mało kto wytrzyma.

Czy proponuję przyjęcie postawy asekuranckiej i zabranie się za tematy pozornie prostsze? Nie! Postuluję pokorę i świadome wybieranie takich tematów, z którymi potrafimy sobie poradzić. Postulat ten, jak łatwo się domyślić, nie dotyczy tylko badań historycznych, ale na nich poprzestanę. Pokory takiej, jak również łatwo się domyślić, zabrakło autorce wymienianego wielokrotnie, bez tytułu, doktoratu, czego efektem stało się złamanie wszystkich czterech wymienionych przeze mnie punktów. Szkoda. Szkoda, najbardziej szkoda tego, że złamała punkt trzeci, a przez to w mojej pamięci profesor Ulewicz do końca mojego życia będzie przeciskał się między ludźmi, wymachiwał laską, krzyczał o niesprawiedliwości świata tego. 

 

Kto życzy sobie poczytać więcej o prof. Tadeuszu Ulewiczu, polecam Wikipedię oraz obszerne z nim wywiady w „Alma Mater”: ten (z tego bezczelnie zaczerpnęłam wspaniałe zdjęcie i proszę mnie pogonić, bym je wywaliła, bo pewnie naruszam prawa autorskie) i tenKto natomiast życzy sobie skupić się na sensacji – jako i ja po części, zasłuchana w moją osobistą pamięć – temu polecam cykl esejów i wypowiedzi na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dzięki spisowi wszystkich publikacji w tym periodyku, można łatwo znaleźć je wszystkie. Polecam szczególnie wypowiedź prof. Tomasza Szaroty. Z bólem serca linkuję także do ideologicznie odległego mi źródła, znajduję tu wszakże cenną wypowiedź prof. Ulewicza dotyczącą problemu ewentualnego rozpropagowania w świecie informacji o domniemanej kolaboracji uczonych polskich z Niemcami i to kolaboracji o podłożu antysemickim... a zresztą nie. Nie zalinkuję. Kto chce, niechaj szuka!

Patriotyzm - rozmyślania na pustyni

Siedziałam wczoraj - 1 maja - w okolicach Pustyni Błędowskiej, na bardziej pustynnym terenie niż na samej pustyni można spotkać i plułam sobie w brodę, że nie zabrałam notesu, bo rozmyślałam o patriotyzmie. Czym był, czym jest, jakie były źródła polskiego patriotyzmu jeszcze w XIX wieku? Tego nowoczesnego patriotyzmu, bezpośredniego poprzednika późniejszej myśli narodowej (ale nie w wypaczonym sensie, jaki dziś w niej widzimy). 
Rozmyślałam, oczywiście, przez święta majowe - także przez pierwszy maja (a może dzięki?). 


I do czego doszłam? 

Niewiele mi wyszło. Przypomniałąm sobie kilka książek, które na ten temat czytałam. Przypomniałam sobie kilka tekstów, które sama kiedyś na ten temat pisałam. Przypomniałam sobie kilka powiedzeń - np. księcia Adama Jerzego Czartoryskiego: "Najpierw być, potem jak być". 

Czyli ojczyzna ponad wszystkim innym, czyli miłość do ojczyzny, która ma spowodować jej odrodzenie. Czyli miłość do ojczyzny - patriotyzm właśnie - mająca moc sprawczą, moc odradzającą, moc wyzwoleńczą. A potem będziemy się zastanawiać nad tym, jaka ta ojczyzna będzie. 

I tu widzę, niestety, pewien problem polskiego patriotyzmu: idziemy w bój jak dorożkarskie konie, odzyskujemy wolność, ale nie wiemy, co z nią zrobić. Cały nasz zapał, cała miłość, cały patriotyzm idą z dymem, bo brak możliwości stworzenia czegoś konstruktywnego w ogólnym chaosie. 

Na szczęście Ojcowie II Rzeczypospolitej mieli bardzo konkretne plany na Polskę. Ojcowie II Rzeczypospolitej - dlaczego nie ma takiego pojęcia? Ubolewam, że nie ma wśród nich matek - Matka Polka jednakowoż zasłużyła na odrębne potraktowanie (i kto wie, może ją potraktuję kiedyś). Ale Ojcowie II RP? Co z nimi? Dlaczego kłócimy się o Piłsudskiego, Dmowskiego i innych, a nie potrafimy zjednoczyć ich w jedność, ich walki w jedną walkę, ich programów scalić jednym wspólnym mianownikiem? Niepodległością i patriotyzmem. Ojcowie - pisałam - mieli konkretne plany na Polskę, wiedzieli, jak zabrać się do roboty. 

Trudno się temu dziwić, bo ich kolegami lub wychowawcami byli Niepokorni - nie ideolodzy, lecz wychowawcy, których społeczność tak przenikliwie wychwycił Bohdan Cywiński. Praktyczne pokolenie ukształtowane w ideach pozytywistycznych, które zdawało sobie sprawę z tego, że romantyczne hasła pięknie wyglądają na sztandarach, ale te same sztandary obcym wojskom zdają się na to, by je o kant dupy wytrzeć. Przepraszam. Nie chcę urazić, chcę przejaskrawić. 

Ojcowie II Rzeczypospolitej wiedzieli, że patriotyzm to jedno, a pragmatyzm oparty o ów patriotyzm jest drugą rzeczą. Ojcowie III Rzeczypospolitej zapamiętali apele księcia Czartoryskiego, ale z lekcji Dmowskiego, Piłsudskiego, Paderewskiego i innych zapamiętali tyle, ile student III roku historii pisze w eseju pt. "Porównaj myśl ideową Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego", co uzupełnili wiedzą o tym, że owi panowie właściwie nie rozmawiali ze sobą, bo brak im było wspólnego języka, a Paderewski na dodatek knuł coś w Szwajcarii, przy dobrym winie i serach, z widokiem na Leman. 

Ojcowie III RP nie mieli lekcji u Niepokornych, ale w ich sercach, niestety, wyryło się tylko romantyczne zawołanie "Najpierw być!". Nikt nie był specjalistą - może L. Balcerowicz? Każdy musiał sie uczyć wszystkiego: od ekonomii po systemy polityczne, od garnituru zamiast sweterka po sztućce do sałaty, od rosyjskiego do angielskiego... Jednego nie musieli się uczyć. Patriotyzmu, odartego z pragmatycznej myśli pozytywistycznej, za to krzyczącego: "O wolność naszą i waszą!", patriotyzmu, któremu jakże łatwo było w ferworze walki nie myśleć o tym "jak być", ale po prostu "być". Takie to polskie, chciałoby się powiedzieć... Jakoś to będzie. 

I jest. Jakoś? Jakoś. Patriotyzm uwolniony od ciężaru pracy, jaki mu dołożyli pozytywiści, sprawił się nieźle i sprawia się nadal. Ojcowie II RP skrzętnie wykorzystali ten balast pracy, manipulując nim zręcznie, tworząc państwo sprawne (choć ideologicznie wątpliwe - nie przeczę i nie ukrywam). Jednocześnie udało im się wychować społeczeństwo zdrowo myślące (w większości) o kraju, nie tylko z powodu wielodekadowej niewoli, lecz również dumne z dokonań wielkich Polaków, wielkich Polek. Kornel Makuszyński w Uśmiechu Lwowa to pokazuje - przyjezdną sierotę oprowadza po mieście przygodny lwowiak, pokazując nie tylko Cmentarz Orląt, ale i Politechnikę, chwaląc dokonania uczonych polskich. 

Kto dziś by tak oprowadzał? Bo właśnie tu, w tym miejscu (jakież to symboliczne miejsce pamięci w nomenklaturze Pierre'a Nory) widzę problem naszego współczesnego patriotyzmu: goły, romantyczny, z zanikiem mięśni, o kośćcu przeżartym krzywicą, o zębach połamanych na drzewcach sztandarów... Za to krzyczący o wolności naszej, waszej, mojej, twojej (bo przecież na dotychczasowe uprzejmie pluralis musiał się nałożyć indywidualizm doświadczeń, znak przełomu XX i XXI wieku w Polsce), krzyczący o "jedynym" możliwym patriotyzmie, tym wykluczającym (który polski patriotyzm dobrze znał w XIX wieku: to tatuś nacjonalizmu, z natury swej zawsze ekskluzywnego, w znaczeniu nieco innym niż ekskluzywny salon masażu - nic nie poradzę, że w teorii tak się przyjęło nacjonalizm wykluczający nazywać także ekskluzywnym). 

Cóż bowiem innego można robić, gdy brak mięśni i trudno przypodobać się apelami o ciężką pracę nad tym "jak być"? Krzyczeć można... 

Krzyczą zatem, nasi ideologowie z bożej łaski, krzyczą o "jedności" i o "jednomyślności" i o "jedynym" prawdziwym wytłumaczeniu kilku zjawisk. Ich taktyka - według mnie - jest zakrojona na wiele lat. Odwołują się do najprostszych wydarzeń historycznych, o których każdy coś gdzieś słyszał (Grunwald -> zły Niemiec, rozbiory -> zły Rosjanin, Napoleon -> zły Francuz, zimna wojna -> zły Amerykanin, a tylko Polak nigdy nikogo nie zawiódł, bo na sztandarze ma "Za wolność naszą i..." - czyją, czyją? TAK! "Waszą"*. Obniżyli poziom edukacji (już lata temu, przypominam działalność Romana Giertycha), bo, jak wiadomo, głupimi łatwiej się manipuluje. Teraz, korzystając z osiągnięć kilku sportowców, Euro 2012 i zdoby czy Rzymian na tym polu (pamiętacie? panem et circenses) wiodą społeczeństwo na sznurku. 

Te wykluczenia, które przykładowo podałam, mają tylko Polaka umocnić w przekonaniu, że po pierwsze odróżnia się od innych, ale też, że jest od nich lepszy. Głupi, niewykształcony Polak uwierzy w każdą brednię, a sport wzmocni miłość do ojczyzny (brak rozróżnienia władza-ojczyzna), czyli wzmocni niczym nie poparty patriotyzm. Bo dziś nie trzeba już nic robić, by czuć się dumnym Polakiem. 

Jechał naprzeciwko mnie, jakiś model mercedesa chyba. Środkiem stosunkowo krętej drogi. Zjechałam na pobocze. Wróć: tam nie było pobocza. Zjechałam na oddzielony białym pasem żwir, przechodzący od razu w las, gdzieniegdzie wbijający się w drogę, niemającą nawet numeru. Minęliśmy się na tzw. gazetę. Bo kierowca tego chyba mercedesa pomyślał sobie: "Dla mnie nie będzie miejsca? Dla Polaka?". Może mu coś przypisuję, może w ogóle nic nie pomyślał (pewnie to nawet jest bardziej prawdopodobne). Ważne, że taki właśnie jest nasz patriotyzm. Nic nie stoi za pustą dumą, a sztandary dawno na sportowe banery przerobiono. 

Nasz patriotyzm to dziś już nawet nie hurrapatriotyzm, lecz pusta duma. Dlaczego tak myślę? Bo widzę, do czego - w imię patriotyzmu - nawołuje się. Nie do pracy, lecz do wspominania. Nie do działania, ale do opłakiwania. Nie do poczucia dumy tyle z własnych, ile z dokonań przodków

Oryginalnie w odwrotnej kolejności, żeby nie było, że nie wiem.

PS Coś i coś na temat I.J. Paderewskiego i jego mieszkania w Morges, niedaleko Lozanny w Szwajcarii. 

PS2 Stanisław Koźmian napisał wspaniałe słowa na temat Szczawnicy, na poparcie mojej tezy o innym ciężarze gatunkowym patriotyzmu w II RP. Wprawdzie napisał je przed końcem XIX wieku, ale wyraził myśli, które pozostały w odbiorcach jego słów. Zamieściłam ten cytat także w komentarzu do postu. To PS2 dodaję 3.05, przeczytawszym mój własny tekst ponownie, nadal się z nim zgadzając. 

S. Koźmian, Szczawnica, Kraków 1884, s. 1.

Moja mała katastrofa, czyli świadomość zbiorowości i świadomość indywidualna w obliczu wypadku.

Jak zawsze przegapiłam coś ważnego. Notę na blogu Eli, w której opisała co się zdarzyło w czasie katastrofy i później, od chwili wypadku kolejowego w okolicy Szczekocin aż do dzisiaj. Cały ten czas spędziła w szpitalu w Sosnowcu. I nadal tam jest. 

Sam wypadek przeżyłam bardzo emocjonalnie. Gotowałam się zebrać i pojechać tam, na miejsce, zabrać kogoś, kto nie ucierpiał, do Krakowa. Zaoferować nocleg tym, którzy nie mieli dokąd w Krakowie się udać. Zostałam powstrzymana z różnych powodów. Po pierwsze nie byłam w stanie, który pozwalałby na nocną jazdę, po drugie, osoby prywatne na miejscu wypadku to ostatnie marzenie służb ratowniczych. Nie pojechałam. 

Myślami towarzyszyłam cały czas poszkodowanym, dziecinnie zaciskałam kciuki, patrząc na rosnący słupek ofiar. Zaklinałam rzeczywistość, jak większość Polaków przywiązanych tej nocy do telewizorów i komputerów. 

Takie katastrofy mają jedną cechę: przypominają, że tworzymy wspólnotę. W tym przypadku wynikało to choćby z drobnego faktu, że w pociągach relacji Kraków-Warszawa mieszkańcy dwóch największych miast w Polsce musieli mieć choć jedną osobę znajomą. Lub znajomego znajomych, a taka właśnie świadomość tworzy poczucie zbiorowej świadomości. Być może w kimś pojawiła się myśl "oby tam nie było cioci Basi lub sąsiada", ale najważniejsze, że obok takich myśli, które oceniam jako myśli złorzeczące, uaktywnia się dobra energia w całym społeczeństwie. Ku ofiarom wypadku kierują się wszystkie dobre myśli, ku ich rodzinom i bliskim. Wielu ludzi jest gotowych pomóc bezinteresownie, unosi ich zbiorowe poruszenie. Nikt nie przechodzi obojętnie wobec takich wydarzeń. Wszyscy rozmawiają o tym i dla niektórych coś się zmienia. Wiąże nas ze sobą świadomość, że ktoś nam bliski tam był. 

Pamiętam pierwszą tego rodzaju katastrofę, którą przeżyłam świadomie - samolot w Lesie Kabackim w 1987 roku - rozmowy w szkole, na każdej przerwie, nasze postanowienia (będziemy dla wszystkich dobrzy, bo wypadku nie można przewidzieć), nasze rozmyślania nieco spiskowe (bomba? Rosjanie?), nasze podlotkowe lęki przed lataniem (mało kto miał wtedy okazję już lecieć samolotem; mając za sobą cztery loty w życiu, byłam klasowym liderem i ekspertem, przynajmniej tak lubię sobie to przypominać), wreszcie poszukiwania kogoś znajomego wśród ofiar... Straszne, jak teraz o tym pomyślę... A jednak z perspektywy czasu to poszukiwanie oceniam pozytywnie: na nasze skromne, dwunastoletnich główek możliwości, usiłowaliśmy odnaleźć się we wspólnocie. Ten wypadek pozwolił nam także zastanawiać się nad tym wszystkim, co zawsze towarzyszy wydarzeniom nieprzewidzianym. 

Tak. Niezaplanowane, nieprzewidziane i nieprzewidywalne wyzwalają w nas wszystkich coś dobrego. Pod jednym warunkiem: musi to być przeżycie zbiorowe. Czy tak?

Parę dni później poleciałam do Paryża, gdzie nastąpiła moja mała katastrofa. Byłam na wyjeździe służbowym, katastrofa zaczęła się w drodze na spotkanie. Odbyłam je spokojnie, ale wieczorem, gdy miałam spisywać notatki, nie byłam już w stanie. Moja katastrofa trwała cały czas; brakło doniesień na Alert24, bo, choć byłam "świadkiem ważnego, niecodziennego wydarzenia", nie dałam znać, że to się dzieje. Rozmawiałam z kilkoma osobami przez telefon, lekarz, za pośrednictwem rodziców mnie uspokajał, ale faktycznie to ja uspokajałam wszystkich, telefonicznie i mailowo. Co z tego, że byłam w Paryżu, skoro byłam w Paryżu, który płonął, który płonął we mnie. Co z tego, że byłam w Paryżu, gdy każdą cząstką ciała pragnęłam przyspieszyć bieg czasu, by już była 4 rano i bym mogła wstać i wyjść na pierwszy RER mający mnie zawieźć na lotnisko. Byłam w Paryżu i musiałam być dzielna, bo byłam w Paryżu zupełnie sama, zagubiona wśród dwóch milionów mieszkańców. Na lotnisku w Krakowie zamiast pocałować polską ziemię, stanęłam przed odbierającymi mnie i zapytałam: "Czy teraz już mogę się rozpłakać?". 

Moja mała katastrofa miała wymiar czysto prywatny i właściwie chciałabym, żeby w tym wymiarze pozostała. Odkąd przeczytałam post Eli, czuję jednak, że o pewnym aspekcie wydarzeń muszę napisać. O przeżyciu zbiorowym i przeżyciu indywidualnym.

O tym, że Ela była w tym pociągu dowiedziałam się tydzień po wypadku, kilka dni po mojej małej katastrofie, gdy sama powoli dochodziłam do siebie po niej. Nie od razu dostrzegłam siłę wsparcia towarzyszącą tym, którzy ucierpieli w wypadku kolejowym. Tym bardziej nie porównywałam jej do siły wsparcia, którą ja otrzymywałam. Zresztą - porównywanie lub rywalizacja na cierpienie i pomoc to ostatnia rzecz, jaka wpadłaby mi do głowy. Dopiero później, dopiero dziś, po przeczytaniu posta Eli, dotarło do mnie, jak ważne w kształtowaniu wspólnoty na poziomie makro- i na poziomie mikroświata jest właśnie wsparcie. 

W tym kontekście nie mogę nie wspomnieć o katastrofie smoleńskiej. Być może niektórzy pamiętają pierwsze doniesienia: trzy osoby przeżyły. I ja też miałam te myśli, typowałam nazwiska. Po drugiej "trójce" (brzmi to koszmarnie, jak Lotto) porzuciłam tę potworną zabawę i skupiłam się na rozmyślaniu o rodzinach ofiar - tak samo jak po wypadku kolejowym z tego roku i po katastrofie w Lesie Kabackim lata temu. Później dotarło do mnie, że w tym samolocie była "mała Polska": każdy z nas stracił tam swojego posła czy swojego bohatera. Czyli każdego z nas coś łączyło z jedną choć z ofiar. Fala pogrzebów, która przetoczyła się przez całą Polskę, osiągając kulminację w pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu, jest tego świadectwem*. Co było dalej, nie jest dla mnie interesujące, bo dalej był już tylko rozłam**. Ważne to, co wcześniej, czyli błyskawicznie po 10 kwietnia uformowana świadomość jedności. 

Tę samą świadomość, choć na mniejszą skalę, poczuliśmy po 3 marca tego roku, w obliczu wypadku kolejowego. I tę samą świadomość na skalę mikro poczuli moi najbliżsi, solidaryzując się ze mną w mojej małej katastrofie. 

Proszę mi nie pisać tu czy gdzie indziej, że to wszystko już było, że to nudne i że poczucie tożsamości narodowej kształtowaliśmy w XIX wieku przy innych okazjach bardzo smutnych: sypiąc Kopiec Tadeuszowi Kościuszce od 1820 do 1823 roku i w kondukcie pogrzebowym Adama Mickiewicza w Krakowie w 1890 roku. Nie wspominając o "katastrofie narodowej", jak się nazywa niekiedy Wielką Emigrację po powstaniu listopadowym i represje po powstaniu styczniowym. Problem polega na tym, że wtedy, w XIX wieku, musieliśmy budować naród, na dodatek nie posiadając własnego państwa, a teraz, w XXI wieku tylko umacniamy wspólnotę. 

To drobny problem. Drugi, większy, to pytanie, które we mnie kiełkuje: choć wskazuję na pozytywną energię uwalnianą w zbiorowości po katastrofie, to, dlaczego jedynie katastrofa jest w stanie w nas te pokłady uwolnić? 

Cała moja wiedza blednie wobec pytania, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi w wymiarze zbiorowym. Mogę mnożyć przykłady chwili umacniania więzi zbiorowych w okresie po 1945 roku, np. 1956 rok, 1976 rok i powstanie KOR-u, pierwsza "Solidarność" itd. Jedynym momentem, gdy świadomość zbiorowa w Polsce wytworzyła się dzięki wydarzeniu pozytywnemu, a nie katastrofie, był wybór Karola Wojtyły na papieża, chwila absolutnie przełomowa, ale i wyjątkowa***. 

Cała moja wiedza blednie również wobec tego samego pytania, ale odniesionego do mnie i do mojej prywatnej katastrofy. Dlaczego potrafiłam (potrafiliśmy!) stworzyć tak silne poczucie więzi w skali mikro dopiero wtedy, gdy spotkało mnie coś bardzo bardzo przykrego, gdy potrzebowałam wsparcia? I co się stanie z tymi więzami, gdy emocje po katastrofie, szczególnie "mojej" katastrofie, małej w porównaniu z innymi, opadną? Czy więzy, rozumiane pozytywnie, się zerwą same i nastąpi rozłam, analogicznie jak to się stało po katastrofie smoleńskiej?

Nie chcę odpowiadać na to pytanie, wolę łudzić się, że świadomość zbiorowości w mojej mikro skali się utrzyma i żadne kolejne katastrofy nie będą potrzebne, by ją umacniać. Prowadzę moją małą walkę o własny spokój, każdego dnia budzę się ze świadomością, że przeżyłam coś, co nie powinno było się zdarzyć i każdego dnia zasypiam z myślą, że, gdy się obudzę, to obudzę się również z tego snu, snu o mojej małej katastrofie. 

Dziś ostatni dzień czasu, który nazwałam przerwą na życie. Dziewiętnaście dni, które stały się dla mnie czasem kompletnego niemal oderwania od rzeczywistości, do której powoli wrócę jutro. Moja mała katastrofa jest we mnie, więź z bliskimi trwa. Ela, mądra, dobra, Ela, o nadzwyczajnym dowcipie leży w szpitalu otoczona dobrymi myślami bliskich, znajomych i nieznajomych; wsparcie idzie z każdej strony, każdym kanałem informacyjnym docierają do niej zapewnienia o trosce. Mnie kilka najbliższych osób codziennie pyta: "Jak się czujesz?". Z czasem na miejscu wypadku kolejowego wyrośnie świeża trawa, w mediach pojawią się nowe katastrofy, z czasem moi bliscy przestaną pytać. Wtedy oba wypadki przejdą do jednego wymiaru: indywidualnego i wszystkie te rozważania przestaną mieć sens, bo będziemy czekać na kolejną katastrofę... Chyba, że uda się nam znaleźć metodę na podtrzymywanie więzi, czasem sztucznie stworzonej przez katastrofę (a może dzięki niej?), w pozytywny sposób, bez uciekania się, jak w wymiarze krajowym, do kolejnej katastrofy. 

PS Nie ma obrazków. Przykro mi, jeśli ktoś uważa, że za dużo do czytania, a za mało do oglądania. Jestem reliktem epoki słowa

* Nie chcę i nie będę wchodzić w dysputę na temat zasadności tego pochówku. 

** Nie chcę i nie będę wchodzić w dyskusję na temat rozłamu.

*** Wymieniam bez głębszego zastanowienia. Gdybym pisała o tym artykuł naukowy, to bym pomyślała, może była jeszcze jedna taka pozytywna chwila?

Margaret Thatcher vs J. Edgar Hoover, czyli oglądam filmy

J. Edgar vs Iron Lady. Bliźniacze filmy - oba o wielkiej postaci z historii świata XX wieku, oba usiłują zdemitologizować głównego bohatera, oba pokazują jego słabość i na tym zdaje się, że wyliczanka "oba" się kończy. 

Posłuchaj, jak przemawiał J. Edgar Hoover

Posłuchaj, jak przemawiała Margaret Thatcher (słynne "No, no, no")

Meryl Streep vs Leonardo DiCaprio

Ona dostała Oskara, on nie dostał nawet nominacji, choć przeobrażenie, jakie przeszedł Leo było o wiele głębsze niż to, którym poddano Meryl. To nie tylko kwestia akcentu, zmiany głosu, sposobu wypowiadania się (niepowtarzalnego i charakterystycznego w przypadku obu tych osób), charakteryzacji... To sprawa także otrzymanego materiału: Meryl Streep doskonale poradziła sobie ze słabym materiałem na film; Leonardo DiCaprio mistrzowsko zagrał w świetnym filmie. Wydawałoby się 1:0 dla Leo... 

Dlaczego Leonardo?

Odniosłam wrażenie, że M. Streep jako M. Thatcher sprawdziła się tylko w "młodszej" wersji i, jak dla mnie, nie sprostała byłej pani premier w starszym wieku, w ciężkiej chorobie. L. DiCaprio natomiast "dojrzewał" razem z J. Edgarem Hooverem, co było o tyle trudne, że płaszczyzny czasowe w filmie były dość mocno pogmatwane. W filmie C. Eastwooda nie pasował mi jedynie głos pierwszoplanowego aktora: u starego człowieka nadal brzmiał nieco zbyt młodzieńczo. M. Streep głos zmieniała, ale grając zniedołężniałą psychicznie, brzmiała niewiarygodnie. Jej głos dobiegał jakby z tuby, był nienaturalnie przyklejony do odtwarzanej postaci.

Dlaczego J. Edgar, a nie Iron Lady

O ile realizatorzy filmu o Iron Lady skupili się na niej słabej, nie wiadomo dlaczego walcząc z mitem "żelaza" za pomocą choroby, o tyle twórcy filmu o dyrektorze FBI, najpotężniejszym człowieku dwudziestwiecznej USA, jego wszechmocnemu ego przeciwstawili alter ego, w postaci zwyczajnego człowieka, jego zwyczajnych słabości i jego zwyczajnych chwil załamania (trzy takie momenty są bardzo wyraźne w filmie, być może nawet zbyt przerysowane, ale przez Leonardo zagrane wspaniale). 

Choroba M. Thatcher w filmie jest na drugim biegunie jej niegdysiejszej władzy, to polaryzacja uderzająca w oczy widza tak, że aż przestaje być wiarygodna, staje się oczywista i, wykorzystywana uporczywie do końca filmu, zaczyna nudzić. 

Przeciwnie C. Eastwood, który subtelnie posłużył się aluzjami na temat prywatnego życia Hoovera i jego zamotania, uwikłania w oficjalny wizerunek, który stał się również jego prywatnym obliczem. Otrzymaliśmy dzięki temu ekranową postać dyrektora FBI o wielu twarzach: nie o dwu obliczach, jak w przypadku M. Thatcher. 

Oba filmy są zupełnie inaczej zrealizowane i mają inny cel - tak mi się wydaje, choć poszukiwanie celu zrobienia filmu o "takiej" M. Thatcher to zadanie karkołomne i, w moim przypadku, zakończone niepowodzeniem. 

Walka z duchami - matka vs Denis

Margaret Thatcher w filmie Phyllidy Lloyd walczy z duchem męża, Denisa, który choć zmarł, jest cały czas obecny przy niej, gdy z pola widzenia znikają żyjący. Przebywa w świecie duchów, o czym reżyserka nieustannie nam przypomina. Nie wiemy jednak, czy są to zwidy chorej starszej pani, czy to jej świadoma obrona przed rzeczywistością, która wielką panią premier przerosła (utrata władzy rozumiana jako sytuacja nie do opanowania). 

J. Edgar Hoover walczy z matką. Jakże jednak mocować się z Judy Dench, którą C. Eastwood obsadził w roli matki Hoovera? Wybór trafny; za tą aktorką "idą" jej role, kreacje kobiet silnych. Chcemy czy nie chcemy, widzimy w niej Elżbietę I, przed którą nawet dyrektor FBI chyli czoła. W przejmującej scenie przyznawania się matce przez syna do "nielubienia" kobiet, słyszy od niej, że wolałaby mieć martwego syna niż syna-narcyza. Jedno zdanie, które usłyszane przez młodego człowieka w tej filmowej wizji pokonuje alter ego Hoovera, spychając je do niebytu. Bohater sięga do tych wspomnień, jak możemy się domyślać, dopiero w ostatnim dniu życia, gdy po raz pierwszy - podkreślam: w filmowej wizji - decyduje się okazać uczucie Clyde'owi Tolsonowi, swemu partnerowi (przy czym słowo "partner" ma tu wiele znaczeń...).

Oboje zatem żyją w cieniu ducha, choć dla premier Wielkiej Brytanii to ostatnie lata, a dla Amerykanina - całe życie. Ta walka jednakowoż jest przedstawiona bardziej wiarygodnie w drugim przypadku. Nie przekonuje nawet mające być dramatycznym przełomem pakowanie ubrań Denisa; Meryl Streep je pakuje aktorsko świetnie, lecz nie wykorzystano tu symboliki pakowania jako żegnania się, a jej łopatologiczne ukazanie (standardowe worki na śmieci, bezładnie upychane w nich sztuki odzieży) nie daje takiej głębi wyrazy, jak mimo wszystko przerysowana scena pożegnania z matką dojrzałego Hoovera, przebierającego się w jej suknie, szarpiącego na sobie jej korale - one mogą się rozsypać, on, dyrektor, nie ma do tego prawa.

Znaczące, zapamiętane sceny

Uwaga, bardzo to subiektywne (jakby to, co w poprzednich częściach subiektywne nie było). Otóż z całej Iron Lady w pamięć zapadła mi scena spotkania z amerykańskim sekretarzem stanu, spotkanie poświęconego brytyjskiej interwencji na Falklandach. Tu, rzeczywiście, Meryl Streep wspięła się na aktorski parnas, ale też ta scena została wyjątkowo dobrze napisana. Trudno bowiem doceniać odtwarzane przez aktorkę przemówienia w parlamencie, jej naśladowanie głosu (i jego przemian) - aktorstwo to przecież nie tylko imitacja pierwowzoru! Zatem ta jedna scena pozostanie w mej pamięci, świadcząc niewątpliwie na korzyść aktorki, ale nie przesądzając o całym filmie. 

W przypadku J. Edgara mam trudność z wyborem. Nie zdecyduję się na wspomnianą scenę paracrossdressingową*, bo, jak już wspomniałam, uważam, że jest przerysowana (choć świetnie zagrana, podkreślam). Nie zdecyduję się także na scenę załamania głównego bohatera, płaczącego, nieobecnego w pracy duchem (niewyobrażalne). Nie wybiorę także sceny wyznania miłości przez Clyde'a Edgarowi (jej nie przerysowanie, ale gwałtowność mnie powstrzymuje, aczkolwiek przyznaję rację temu, kto tę scenę wymyślił: jak inaczej mężczyzna może wyznać drugiemu mężczyźnie miłość w tych czasach, w tej sytuacji - zależności zawodowej i wobec tego, że ów drugi to J.E. Hoover...). Zdecyduję się na scenę na wyścigach, gdy obaj panowie są już w wieku zaawansowanym i Clyde przeżywa udar. To kwintesencja - według mnie - troski Hoovera o współpracownika, najbliższego człowieka i jednocześnie wyraz jego najwyższego egoizmu, wyzierającego z każdego kadru filmu. Tu, w tej scenie, poznajemy go jako człowieka, którego rozumiemy i z którym współ-czujemy. Ta scena uwypukla także inną: gdy Clyde Tolson puka do drzwi gabinetu dyrektora FBI, a ten do pracownika spisującego jego biografię mówi: "Ignoruj go". Później dopiero dociera do nas, jak bardzo realizatorzy filmu wykorzystali relację obu mężczyzn.

Takiej sceny jak wspomniana scena z wyścigów zabrakło w filmie o Margaret Thatcher. Jej "człowieczeństwo" poznajemy tylko przez pryzmat wyobrażeń reżyserki i scenarzystki, a nie składając w całość podobne wyobrażenia reżysera i scenarzysty filmu o J.E. Hooverze i informacje prawdziwe bądź krążące plotki.

Jeszcze jedno, drobiazg odnoszący się tak do gry aktorskiej, jak i sposobu realizacji filmu: twarz. Z filmu o Żelaznej Damie zapamiętałam, że miała ona "jedną" twarz, kamienną raczej niż żelazną - jakby Meryl Streep przez "bogatą" charakteryzację nie była w stanie zmienić wyrazu twarzy. Leonardo DiCaprio jest centralną postacią filmu, tak też jest filmowany, jest na niego wiele zbliżeń, poznajemy tak różne jego oblicza, że chcąc nie chcąc, domyślamy się, że to człowiek o wielu twarzach. 

Kobieta vs mężczyzna

W ten oto sposób dochodzę do wniosku, że kino ciągle nie radzi sobie z filmami o kobietach. J. Edgar został zrobiony przez ekipę męską o mężczyźnie; Iron Lady - przez kobiety o kobiecie. Choć nagrody przypadły temu drugiemu filmowi, to oceniam go niżej, także w kategoriach stereotypów genderowych.

Wewnętrzne rozdarcie Margaret Thatcher w filmie o niej to tęsknota za mężem chwilami wręcz ocierająca się o żal za wybranie polityki zamiast życia z nim (choć uprzedzała go, że nie będzie kobietą myjącą filiżanki, o czym dowiadujemy się nawet z zajawki filmu). Twórczynie popadły tu w nieszczęsny stereotyp, nakazujący kobietom wybierać, podkreślony w wielu miejscach (np. złe relacje z córką to efekt wyboru). Pani premier, Żelazna Dama, jest słabą kobietą, która wybrała drogę siły. 

W przypadku filmu o Hooverze jego twórcy nie muszą się uciekać do przeciwstawienia siły i słabości, bo słabość głównego bohatera jest tylko uzupełnieniem jego charakterystyki, a nie cechą równoważącą potęgę (jak w drugim z filmów). Mężczyzna może ujawniać słabości, a kobieta w połowie jest słabością. Czy właśnie tak należy postrzegać taką kobietę jak Margaret Thatcher? Mam tu duże pretensje do realizatorek. W wymiarze edukacyjnym zastanawiam się, co ten film przekaże młodym kobietom? Nieważne, że była jedną z osób trzęsących światem w drugiej połowie XX wieku. Ważne, że na koniec zabrakło jej chłopa.

Reasumując

Nie, nie będzie podsumowania. Wszystko, co miałam do powiedzenia - powiedziałam. Żal mi, że Leonardo DiCaprio, jeden z moich najulubieńszych aktorów, niezwykle utalentowany, fenomenalny wręcz aktor, nie został doceniony ani za tę rolę, ani za wszystkie poprzednie. Mam nadzieję, że to się zmieni. Mamy go w pamięci jako bohatera na Titaniku, a zapominamy o tak doskonałych kreacjach jak w Złap mnie, jeśli potrafisz, Aviator, Gangi Nowego Jorku czy rewelacyjna Infiltracja. Jest dla mnie mistrzem przeobrażeń, czego dowiódł, kreując J. Edgara Hoovera. Czekam na jego Gatsby'ego, który w tym roku nadejdzie i szykuję się na przegląd filmów z boskim Leo, co i wszystkim czytającym ten tekst polecam. 

Żelaznej Damy mi szkoda. Zasługuje na lepszy film, być może zasługuje na lepszego reżysera. 

Trailery

* Karkołomne słowo, ale to jedyna aluzja w filmie do ponawianych od lat plotek o upodobaniu J.E. Hoovera do crossdressingu

Polityczny manifest

Stronię od polityki. Słusznie. Chyba? Na pewno. Polityka nie tylko mierzi, ale przede wszystkim dzieli, a ja mam ambicje łączenia, tworzenia wspólnoty i raczej zapominania o tym, co przyczynia się do przekształcania pęknięcia w betonie w przepaść. Przypadkowa wirtualna rozmowa sprawiła jednak, że zaczęłam się zastanawiać nad pewną sprawą, coraz bardziej dzielącą społeczeństwo, w którym przyszło mi żyć. Społeczeństwo, z którym przyszło mi się jednoczyć i coraz częściej rozstawać. Zanim przejdę do owej sprawy, krótkie westchnięcie.

Jakże łatwo kategoryzujemy: ty jesteś z prawicy - ty popierasz lewicę*. Ty chcesz mniejszego związku z Brukselą - ty pragniesz, by Unia Europejska organizowała część naszego życia. Ty nawołujesz do rozliczenia funkcjonariuszy służb sprzed 1989 roku - ty powołujesz się na "grubą kreską", a żadne z was nie pamięta, że gruba była linia... Ty protestujesz przeciwko wyprzedaży majątku narodowego - ty pytasz, co to znaczy "narodowy" i spokojnie prywatyzujesz, twierdząc, że przyczynia się to do wzrostu bogactwa. Ty jesteś prawicą o poglądach lewicowych - ty masz zapędy kapitalistyczne, a lewicą jesteś, bo tak w legitymacji partyjnej stoi. Ty chcesz Polski mocarstwowej w kontekście międzynarodowym - ty polskie mocarstwo widzisz w kontekście międzynarodowym. Ty dążysz do wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem - ty... właśnie. Co "ja"? 

"Ja" bowiem, kryjąca się pod tym drugim "ty", opowiadająca się po lewej stronie, sama nie wiem, czego chcę, a co mi się wmawia, że chcę. Nie tylko w tej jednej sprawie. W wielu, wielu innych. Ciągle słyszę "ten Twój Tusk". Odruchowo myślę o Tuskocie, kotku moim rudym, którego jedyną przewiną jest, że w premierowym ubarwieniu ma futro.

Mój Tuskot, ale nie "ten Twój Tusk".

Premier, niezmiennie rudy, podejrzewam wzbudza takie emocje, bo siwizna nadal na materiałach rządowych jest niedostrzegalna. To, w naturalny sposób powoduje zazdrość. 

W życiu bym na Donalda Tuska nie głosowała (wybaczcie zwierzenie i wybaczcie zwolennicy PO za odrzucenie), bo jestem zwolenniczką lewicy. Nie poparłabym partii niby-centrum, a za taką uważam PO. Na kogo jednakowoż mam głosować? 

Na Sojusz Lewicy Demokratycznej, skompromitowany kompletną bezwładnością wewnętrzną, zupełnym brakiem ideologii i koniunkturalizmem kadrowym sprawiającym, że partia teoretycznie młoda, nadaje się do terapii na oddziale geriatrycznym oraz wspomagania Buerlecithin, bo pamięcią nie błyszczy? 

Na Ruch Palikota, który jest kolejną odsłoną pseudolewicowego myślenia w tym kraju, w którym wystarczy krzyknąć "jestem antyklerykalny i popieram aborcję", by zyskać odznakę "pierwszego towarzysza" i poparcie wszystkich lewaków szukających, komu swój głos zaprzedać. Mnie, niestety, uparcie się wydaje, że Ruch Palikota, ta nazwa, kieruje nas sematycznie ku temu, czym faktycznie jest. Uwaga, wulgarne to wyjaśnienie: Janusz Palikot patrzy na nas z plakatów, zapowiada "Dni otwarte", faktycznie chce nas wszystkich wyruchać i zrobi to publicznie, jak w seksualnym rekordzie świata.

Która jeszcze partia plasuje się po stronie moich sympatii politycznych?** I co to w ogóle znaczy, moje sympatie polityczne... Otóż to, chyba nie wiem. Chyba, bo już mi wszystkie polityczne upodobania zohydzono, i chyba nie wiem, bo ideologicznie, to mogę sobie wierzyć nawet w UFO, szkoda tylko, że sprowadza się taka wiara do utopijnego postrzegania świata. Pozwolę sobie więc nie rozwijać moich upodobań politycznych, kwitując je tylko niewyraźnym stwierdzeniem: lewica w bardzo tradycyjnym pojęciu znaczenia. Bardzo tradycyjnym. Trochę to manifest z mojej strony, ale manifest potrzebny, bo, żywię nadzieję, już nigdy nikt do mnie nie powie "ten twój Tusk".

To mała pestka "ten twój Tusk", Premierze - wybacz! Wybacz, bo posługuję się Twym, Premierze, nazwiskiem egzemplarycznie. Cóż jednak poradzę, że właśnie Ty, Premierze, stałeś się postacią-emblematyczną wszystkich przeciwników MNIE i to właśnie Twoim nazwiskiem szermują, gdy starają się MNIE dosięgnąć. Właściwie powinnam Cię, Premierze, ścigać sądownie, bo każda Twoja kolejna wpadka powoduje, że na mnie spada coraz więcej "tenTwójTusków". Przykro mi, Premierze, że Twoje osiągnięcia nazywam wpadkami, ale pragnę, by było to jasne, zanim przejdę do następnego, zasadniczego punktu programu. Fragment tekstu do tego miejsca można bowiem nazwać "uwagami wstępnymi" lub "zarysowaniem sytuacji". 

Dowiedziałam się - wracam do wirtualnej rozmowy - że lewica (czyli ja również) nie pragnie wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem. Przede wszystkim nie chce tego "ten twój Tusk" (to z innych rozmów), który robi wszystko, by się nie udało tej sprawy doprowadzić do satysfakcjonującego rozwiązania. 

I tu się zachowam perfidnie, bo, po przydługich uwagach wstępnych, temat zasadniczy potraktuję nad wyraz skrótowo, choćby po to, by nie wdawać się w zbędne, mogące przeciwko mnie świadczyć rozważania. 

Otóż uważam, że nie należy rozwiązywać zagadki katastrofy pod Smoleńskiem jako najważniejszej sprawy, która dotyczy naszego kraju. Nie znaczy to, że uważam, że to jest sprawa drugorzędna czy w ogóle nieważna. Nie. Według mnie należy spokojnie zajmować się nią "w tle". Inaczej zawsze będzie się postrzegać Polaków jako tych, dla których interes partykularny ważniejszy jest niż cokolwiek innego - co nie jest złem samo w sobie, lecz nieszczęsną zaszłością naszej historii. I tak patrzy się na nas jak na wariatów, machających szabelką, krzyczących: "Polska, Polska!", a przez to traktuje z lekceważeniem ogarniającym nas samych i dotyczące nas sprawy. 

Gdybyśmy potrafili odłożyć sprawę katastrofy pod Smoleńskiem oficjalnie na bok, gdybyśmy umieli zająć się innymi rzeczami - pozornie ważniejszymi, a faktycznie mającymi tylko przykryć "tę" sprawę, którą by się drążyło w niewidoczny na pierwszy rzut oka sposób, jestem przekonana, że zyskalibyśmy dużo dużo więcej. Machiavelli pisał, że trzeba być nie tylko lwem, ale i lisem. U nas jest się tylko lwem, szkoda, że najczęściej pijanym. 

Najważniejsze co widzę w kontekście tej sprawy, to podział, który coraz silniej wytwarza się w społeczeństwie. Sztuczny podział, bo powstający na podstawie wyobrażeń - wracam do podziału "ty-ty". Jak wytłumaczyć, że ja również chcę wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem? Jak mam to powiedzieć komuś, kto odpowiedź zacznie od "tenTwójTuskowania"? Zaraz potem dowiem się, że sprzedaję kraj i zdradzam naród. Nie mówię nic. Czasem tylko nadmieniam, że jestem "lewaczką", czym wywołuję uśmiech politowania na twarzy mego prawicowego interlokutora.

Konkluzja? Otóż brak. Nie ma konkluzji w tym temacie, poza apelem na zakończenie mojego manifestu politycznego, który manifestem wcale nie jest - to zaledwie moje prywatne wyżalenie się na polityczną scenę, na której brak reprezentującej mnie partii, odpowiadającego mi ugrupowania. Ach, apel, tak. Proszę, przestańcie do mnie mówić "ten Twój Tusk" i proszę, przestańcie mnie utożsamiać z partią rządzącą. Przestańcie odmawiać mi prawa do być patriotką - jestem tak samo patriotką, jak i wy, tylko inaczej definiuję to pojęcie. Przestańcie odmawiać mi prawa do głoszenia mojej prawdy, jak i ja nie zmuszam was do zamilczenia. Przestańcie wyobrażać sobie, że wiecie, jakie są moje poglądy polityczne i zanim pobijecie mnie o Smoleńsk, to, proszę, zapytajcie mnie, czy chcę wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem... 

 

* Okazuje się, że jedynym polem spotkań jednego i drugiego "ty" jest debata o ACTA, gdy wszyscy, jedni i drudzy, jednoczą się przeciwko Premierowi Tuskowi. O Premierze - czytaj dalej w tekście. 

** Celowo piszę o partiach, bo inaczej musiałabym tu wspomnieć o środowisku "Krytyki Politycznej", której, choć należy oddać pobudzenie lewicowych serc do żywszego bicia i lewych półkul mózgu do aktywniej przebiegających procesów myślowych, to jednak ja osobiście lubiłabym zarzucić, że najbardziej spełnia się w kąpaniu we własnych sokach fizjologicznych i, zyskując samouznanie, osiąga plateau, w czasie którego ukrwienie organów zaangażowanych blokuje realną ocenę sytuacji kontekstowej. A tak, to zdanie, daję sobie samej plusika w dzienniku, brzmi jak wyjęte z licznych tekstów felietonistów KP, za których czytaniem, przyznaję, nie bardzo przepadam... (chyba dlatego, że po prostu nie lubię czytać. Nieprawda. Lubię czytać, ale inna literatura mnie wciąga). 

Manuscriptorium - wyszukiwanie bardzo starych, zdigitalizowanych dokumentów

Oglądam sobie Manuscriptorium i nawet w jednym procencie paznokcia nie przekonuje mnie interfejs tego cuda, klucza do zasobów rękopiśmiennych i starodruków, gromadzonych w ramach projektu ENRICH.

Zanim udało mi się zrozumieć, o co chodzi z tymi dziwnymi nazwami ("m-tool", "m-can" itd.), zdążyłam się dziesięć razy zdenerwować i poczuć chęć wyjścia z serwisu. Pominąć chyba muszę to, że wchodząc przez polską stronę główną, wybierając wyszukiwanie, przechodzę do interfejsu po angielsku, a już kompletnie trzeba zignorować tłumaczenie na polski, chwilami zgrzytam zębami. 

 Oto próbka tego pięknego języka: 

Projekt Manuscriptorium stwarza wirtualne środowisko badań, dostarczające dostęp do wszystkich istniejących dokumentów cyfrowych w sferze zasobów obejmujących książki historyczne (manuskrypty, inkunabuły, stare druki, mapy, statuty i inne typy dokumentów). 

Niby nic takiego, a język jednak zmaltretowany. Jeśli ładną kobietę ubierze się w paskudne ciuchy, to będzie odstręczała, nie kusiła. Polszczyzna jest piękna, można nią pisać pompatycznie, można śmiesznie, ale nie należy jej ubierać w słowa brzmiące brzydko i koślawo, bo traci cały swój urok. Tu się roi od niedoróbek językowych, co tym bardziej jest przykre, że to zasoby dla humanistów, którzy z językiem są związani, dbają o niego (a może mi się tylko wydaje...). Tłumaczę sobie to tym, że lepiej mieć "coś", niż nie mieć "niczego", czyli lepsza gorsza polszczyzna niż polszczyzny zupełny brak, ale nie usprawiedliwiam! 

Przemilczę więc sprawę przekładu na polski. Pytam jednak dalej, dlaczego tak ciekawy, niezwykle ważny projekt jest robiony przy pełnym lekceważeniu użytkownika, jego potrzeb, umiejętności, zmysłu estetyki? Denerwuje nie tylko niedbały język, lecz cały interfejs, zagmatwany niemożebnie. Dlaczego najważniejsze, wydawałoby się sprawy - wyszukiwanie, przeglądanie zasobów - muszą być tak szalenie skomplikowane i ukryte?

Czy naprawdę jest to tak, że tego rodzaju projekty robią ludzie dla sobie podobnych - geeków humanistyczno-technologicznych (niby ja też taka jestem...), w oderwaniu od przeciętnego amatora, który chce sobie średniowieczne manuskrypty obejrzeć, czy nawet profesjonalnego badacza, średnio posługującego się narzędziami informatycznymi i sprzętem, zainteresowanego w najwyższym stopniu zasobami? 

Czuję się powitana, pustym ekranem i lekko konsternującym widokiem licznych pól do wypełnienia, by przeszukać katalog. Zmierzę się z tym. Wpisuję "Kosmova Kronika" w pole "search". Po kilku kliknięciach w to pole konsternacja się pogłębia, bo nie pojawia się spodziewany znak kursora, nie jestem pewna, że to, co napiszę, zobaczę faktycznie w tym polu, ale piszę (jest!), wciskam "Enter" i... nic. Chwytam za myszkę, klikam na przycisk "Search". Są wyniki.

(Oczywiście, że są wyniki, bo wcześniej sprawdziłam, że w zasobach Manuscriptorium znajduje się odwołanie do Kroniki Kosmasa...). Klikam jak opętana, szukam, gdzie trzeba i co wybrać, żeby przejść do widoku zdigitalizowanej Kroniki, ale wszystko, co uzyskuję, to tylko to: 

Jakim cudem doszłam więc w innym miejscu do tego? 

Nie wiem. Trochę samozaparcia i mam Kronikę Kosmasa na ekranie. Jedno z najważniejszych dzieł dokumentujących wydarzenia z najwcześniejszych dziejów tego tworu politycznego, który dziś nazywamy Polską. Wielkie szczęście, iluminacja, chwila sublimacji, kontakt ze źródłem i całe zdenerwowanie mija. Czyżby? 

Pobawmy się chwilę źródłem, skoro je mamy... Przeszukuję pod kątem informacji o Polsce.

Nota o śmierci "nieszlachetnej" (ach, lubię polsko-czeskie false friends) Dubrawki, czyli Dąbrówki, a lepiej nawet Dobrawy:

W roku od wcielenia Pańskiego 977. Zmarła Dąbrówka, która ponieważ była nad miarę bezwstydna, kiedy poślubiała księcia polskiego będąc już kobietą podeszłego wieku, zdjęła ze swej głowy zawój i nałożyła panieński wianek, co było wielkim głupstwem tej kobiety.

Kosmasa Kronika Czechów, przetłumaczyła,wstęp i komentarze oprac. M. Wojciechowska, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1968, s. 149.

Chcę zobaczyć ten tekst w cyfrowej wersji Kroniki i w panelu nawigacji po tekście (jak się domyślam) wpisuję "XXVII" - to numer odpowiedniego ustępu z dzieła Kosmasa. Otrzymuję jednak niepokojący komunikat:

Klikam na ten numer w "Table of Contents" - nie dzieje się nic. Zjeżdżam w dół dokumentu, ale takie ręczne szukanie ustępu XVII to chyba absurd, n'est-ce pas? Wybieram stare, dobre ctrl+F i wyszukuję na stronie kombinację "polsk". Od razu trafiam do interesującego mnie fragmentu o śmierci Dobrawy. Wygląda ona tak:

Tekst jest, oczywiście, łaciński, bo w tym języku pisał Kosmas. 

Obiit Dubrauca, que quia nimis inproba fuit, iam mulier provecta etatis, cum nupsisset Poloniensi duci, peplum capitis sui deposuit et puellarem coronam sibi imposuit, quod erat magna dementia mulieris. 

Die Chronik der Böhmen des Cosmas von Prag, unter Mitarbeit v. W. Weinberger, hrsg v. Bertold Bretholz, Monumenta Germaniae Historica - Scriptores Rerum Germanicarum, Nova Series, T. II, Weidmannsche Buchhandlung, Berlin 1923, s. 49. [odczyt w internecie: Die digitalen Monumenta (dMGH): http://daten.digitale-sammlungen.de/bsb00000683/image_147]. 

Znaczy to dokładnie to samo, co po czesku - inproba to bezwstydna, stara baba, która głowę wiankiem przybrała. U Orgelbranda czytamy:

...była to niewiasta w podeszłym wieku i jak Kosmas pragski powiada, bardzo zła i przewrotna. Wbrew powadze, jaka jej przystała, kochała się w wieńcu i stroju panieńskim, a co szło zatem i w rozrywkach młodego wieku i stroju.

Jul. B. [Julijan Bartoszewicz], Dąbrówka, w: Encyklopedyja Powszechna, t. VI, Nakład, druk i własność S. Orgelbranda Księgarza i Typografa, Warszawa 1861, s. 847.

Do dziś historycy spierają się o to, ile Dobrawa miała lat w chwili zamążpójścia, co jest o tyle ważne, że jej wiek, jej zachowanie, postrzeganie jej w tamtym czasie mogło mieć wpływ na sukcesję Bolesława, później nazwanego Chrobrym, jej syna. 

Oglądanie Kroniki Kosmasa to duża przyjemność, choć pamiętać trzeba, że nie jest to bynajmniej egzemplarz, który spod ręki Kosmasa wyszedł. Zachowało się 15 kopii rękopiśmiennych z XII i XIII wieku (Kosmas najprawdopodobniej spisał ją u schyłku swego życia, w latach 1119-1125).

Sam Kosmas był kanonikiem praskim, miał żonę o imieniu Bożeciecha (to czasy jeszcze sprzed wprowadzenia celibatu) i dopiero pewien czas po ślubie przyjął święcenia kapłańskie. Celibat jako zasada obowiązująca prezbiterów, diakonów i subdiakonów został wprowadzony w 1123 roku na soborze laterańskim I. Kanoników (czyli osoby żyjące według reguł kanonicznych przy katedrze - Kosmas żył "przy katedrze" praskiej) prawo to wtedy jeszcze nie obowiązywało, choć zastanawiam się, jak otrzymał święcenia kapłańskie (zbędne kanonikowi) w 1199. Nie zmienia to faktu, że upada tym samym mit klechy skrobiącego piórem gęsim po pergaminie, w zimnie, niemal zupełnych ciemnościach i samotności. Bożyciecha donosiła mu być może i światło, i strawę, a skoro dorobili się syna, to także dostarczała pociechy małżeńskiej, on zaś skupił się na spisaniu najdawniejszych dziejów czeskich, a przy okazji także całego regionu, w tym także polskich, za co jesteśmu mu wdzięczni, choć przedstawiał Polaków w świetle co najmniej nieprzychylnym. Warto posłuchać audycji Polskiego Radia poświęconej trzem kronikarzom krajów słowiańskich: Kosmasowi, Nestorowi i Gallowi. 

Rękopis Kroniki... Kosmasa tzw. budziszyński, przechowywany w Muzeum Narodowym w Pradze, można oglądać w internecie, dzięki Manuscriptorium. To cieszy, choć interfejs tego serwisu doprowadza do wrzenia krew. Dlaczego, bowiem, nie da się (a może tylko ja nie umiem) ustawić tak widoku strony, by oglądać całość karty? 

Manuscriptorium powstało w ramach projektu ENRICH - ma dzięki niemu powstać Europejska Biblioteka Cyfrowa Rękopisów. Koordynuje go Czeska Biblioteka Narodowa. W projekcie, którego efektem jest Manuscriptorium, biorą również udział polskie biblioteki. Warto poczytać o tym, czym projekt jest (w największym skrócie) i przyjrzeć się ankiecie na temat funkcjonalności dostępnych użytkownikowi. 

Podsumowując, robimy wielki projekt europejski, z którego korzystać jest naprawdę trudno, za to jest wolny od nacisków firm prywatnych i wypracowany autorsko. Szkoda, że staje się przez to nieprzyjazny. Z dwojga złego wolę więc Google Books i czekam, kiedy w końcu będę mogła tam przeglądać średniowieczne manuskrypty. Nie do przeceniania jest samo istnienie projektu, który - potencjalnie - może stać się olbrzymim konkurentem Europeany (oczywiście w swojej niszy...). Liczę na uproszczenie interfejsu użytkownika, bo inaczej naprawdę trudno korzystać z serwisu, przy jednoczesnym zachowaniu funkcjonalności. Ich bogactwo sprawia, że Manuscriptorium nie jest zwykłą rozrywką dla niekiedy nudzących się internautów, szukających "czegoś do poczytania", ale może służyć jako poważne narzędzie dla badaczy. Z pewnością w początkach pracy w Manuscriptorium przyda się zapoznać z plikiem pomocy (do czego zawsze gorąco zachęcam, mówiąc przyjaznym głosem "RTFM") i być może mój błąd na starcie korzystania z serwisu polegał na tym, że sama tego nie zrobiłam. Wyszłam jednak z założenia, że jeśli ja sobie nie poradzę, to inni, mniej zaawansowani użytkownicy też będą mieli problemy. Tym bardziej będą mieli problemy. Ciekawa jestem, jak to będzie naprawdę. 

Biorąc to wszystko pod uwagę, będę (z dużym samozaparciem) przeglądać zasoby Manuscriptorium (od czasu do czasu). 

Teraz zaś, by się uspokoić, obejrzę zasoby Cyfrowej Biblioteki Gallica, której rozwój (w tym także zmiany interfejsu) obserwuję odkąd powstała. 

Popatrzę na cokolwiek, tylko po to, by swobodnie przechodzić między widokiem pojedynczej karty i widokiem mozaiki. 

Zastanowię się tylko, czy mam tu, podobnie jak w Google Books lub w Manuscriptorium, możliwość czytania tekstu transliterowanego i w tłumaczeniach (co daje Manuscriptorium), o ile są takie podłączone. 

 

Korzystałam z Wikipedii (wiele haseł), słownika czeskiego online, cyfrowej biblioteki bawarskiej (przepiękna, jakże prosta prezentacja najcenniejszych obiektów w tej bibliotece - suwaczek przesuwamy, a książki śmigają, gdy się w nie kliknie, przechodzi się do wybranej), zasobów własnych wyuczonych, Google Books, Francuskiej Narodowej Biblioteki Cyfrowej Gallica i czeskich biografii on-line.

Gra od dwudziestu lat...

Zbieram kilka myśli, które przez ostatnich dwadzieścia lat obsiadły mnie przy okazji WOŚP. Nie jestem znawcą, jestem zwykłą obywatelką tego państwa, niezbyt zainteresowaną polityką, niespecjalnie zorientowaną w wydarzeniach bieżących kraju, ale obserwującą społeczne zmiany i reakcje. 

WOŚP jest ruchem niezwykłym w kraju, w którym jeden człowiek boi się pomagać drugiemu. Nie na odwrót - choć również boimy się przyjmować pomoc, ale przede wszystkim pomocy nie oferujemy innym, obawiając się, że potraktują nas jak idiotów (kto pomaga? idiota), że nasza pomoc zostanie odczytana nie jako bezinteresowny akt dobrej woli, lecz usiłowanie uzyskania korzyści drogą wyłudzenia, przy posłużeniu się zasadą wzajemności (ja pomogłem, teraz ty pomożesz). U nas panuje nieufność, podejrzliwość. WOŚP temu zaprzecza - pomagamy, szczycimy się tym, nie ukrywamy, lecz z dumą przyklejamy do ubrań czerwone serduszka krzyczące: "Pomogłem!", "Pomogłam!". To olbrzymi wkład WOŚP w przemianę społeczną w Polsce. 

WOŚP jest ruchem niezwykłym w kraju, w którym ruchy społeczne zawsze były związane z walką lub wolnością. To nie jest "powstanie", to jest "solidarność", której obce są wszelkie przełożenia polityczne - to solidarność w tym znaczeniu pojęcia, które miał ruch "Solidarność" w pierwszych chwilach powstania. WOŚP zaprzecza hipotezie, jakoby Polacy jednoczyli się wyłącznie w chwilach zagrożenia państwa, utraty wolności czy konieczności walki za "nich" i za "nas". WOŚP pokazuje, że Polacy potrafią się jednoczyć, potrafią działać wspólnie nie tylko w co 30-40 lat wybuchającym zrywie niepodległościowym, wykrwawiającym naród (ostatnie dwa słowa z dużą, bardzo dużą ostrożnością piszę i tak też proszę je czytać), lecz umieją działać systematycznie, stale, coraz bardziej efektywnie. Orkiestra z roku na rok rośnie, osiąga coraz lepsze wyniki, wolontariuszy jest coraz więcej. Nie wygasła po roku, jak samozwańczy prorocy sobie życzyli, lecz gra, coraz głośniej. To oczywiście nie podoba się wielu, bo grając coraz głośniej, wzbudza też coraz głośniejsze ataki. Otóż zgodnie z naszą tradycją Orkiestra powinna była zagrać raz, dwa razy niepostrzeżenie, za trzecim razem wystawić armaty po pradziadach, wystrzelić salwę i dać się rozstrzelać. Komu? Nieważne... Zawsze znajdą się chętni, którzy chcą strzelać. Pamięć po WOŚP zostałaby otoczona nimbem, a Jurek Owsiak trafiłby na patriotyczne sztandary, jako kolejna ofiara antypolskich knowań. Fantazjuję. WOŚP kłuje w oczy tym, że ciągle jest, w kraju stałej prowizorki, metody ad hoc jako głównej metody działania i braku planowania oraz zarządzania, i tym kłuje także, że celem jej działania nie jest mityczna "wolność", ale wolność faktyczna. 

WOŚP jest ruchem, który pozostawia wolność wyboru, a nie walczy za "wolność". Wolność wyboru szpitala, wyboru sprzętu - to cel działania Orkiestry, dzięki której sprzęt trafia do rozmaitych miejsc, zapełniając mapę Polski. Orkiestra daje również wolność wyboru: dam - nie dam, odwołując się tym samym do wyboru indywidualnego jednostki: dam, znaczy, uczestniczę w tym wielkim ruchu; dali inni, ja też daję, jesteśmy wspólnotą. Nie dam - nie uczestniczę, nie należę do tej wspólnoty. Wybór taki jest jednym z fundamentalnych praw, które powinniśmy mieć - możliwość wyboru to potwierdzenie istnienia wolności. W tym znaczeniu WOŚP trafia do mnie chyba najsilniej: mogę samodzielnie zdecydować, czy chcę uczestniczyć w tym przedsięwzięciu, czy nie. WOŚP w niezwykły sposób przyczynia się do redefiniowania pojęcia "wolność" w kraju, w którym "wolność" zarazem znaczy tak wiele, jak i nie znaczy nic. 
Co rozumiem przez ostatnie stwierdzenie? Otóż niosąc "wolność" na ustach, tę mityczną wolność, o której już wspomniałam, tę "wolność naszą i waszą", jednocześnie odmawia się prawa wyboru jednostkom, przedkładając wolność zdefiniowaną przez zakładaną (bo niepotwierdzoną) większość nad wolność jednostki. A wolność "nasza" nigdy nie jest wolnością "waszą". Wolność "moja" nigdy nie jest wolnością "twoją". WOŚP, dając wybór, dam - nie dam, pozostawia ostateczną decyzję jednostce, potwierdza istnienie wolności. 

WOŚP tworzy w Polsce ruch społeczny, tworzy nowe zasady więzi społecznych, nie oparte na patrzeniu w przeszłosć, ale w przyszłość. WOŚP nie nawołuje, byśmy "burzyli przeszłości ołtarze", ale buduje ołtarze przyszłości. Siłą WOŚP jest jej pozytywny przekaz: budujemy, a nie niszczymy i w tym różni się od wielu ideologii, udowadniając zarazem, że nie jest ideologią (lub też nie wytworzyła ideologii, by być precyzyjnym). Nas, Polaków, uczy się od dziecka, że należy biec z karabinem lub wyobrażać sobie, że biegniemy, a Jurek Owsiak krzyczy na całą Polskę: "Róbta co chceta". Nie odnosi się to bynajmniej do nawoływania do anarchii, lecz właśnie do owej wolności - róbcie co chcecie, bo jesteście "wolni". Macie prawo decydować, co robicie, kim jesteście i nikt nie może wam nic nakazywać. Ale jeśli podejmiecie owo hasło, pamiętajcie, że idą za tym obowiązki, konsekwencje, przyjmując hasło WOŚP jako wasze, przyjmujecie też jako wasze zasady Orkiestry, a te są odmienne od proponowanych przez szkolne lekcje historii i religii, gawędy harcerskie przy ognisku, kazania księży w kościołach itd. (wiem, prowokuję, wiem, tendencyjne przykłady podałam). Inne, nie znaczy gorsze lub lepsze. Inne i nowe, bo tak budowanych więzi społecznych w Polsce nie było dotychczas. 

WOŚP tworzy w Polsce nowe podziały społeczne oparte na tym, kto dał więcej i co zyskał. Kto dał większą ofiarę na WOŚP, a zyskał sławę trwającą tyle, co wypowiedzenie jego nazwiska w TV. Serduszko z numerem 1 staje się przedmiotem pożądania, przedmioty wystawione na aukcjach idą w ręce tych, którzy mogą sobie na nie pozwolić. Zaprzecza to idei równości, którą WOŚP, przekazując pieniądze na sprzęt medyczny, realizuje. Jednym słowem dzięki praktycznemu wprowadzeniu w życie zaprzeczenia idei równości, można równość realizować w praktyce. Trochę jest to przerażające, ale jednocześnie, niestety, prawdziwe (choć zdanie to brzmi banalnie, zostawię je, dla efektu). Powstaje struktura w typowo amerykańskim stylu, wdraża się najlepszy możliwy fundraising. Machnijmy ręką na to, że dobra najwyższe oferowane darczyńcom na WOŚP otrzymają najhojniejsi (czytaj: ci, którzy mogą sobie na to pozwolić; bo jak inaczej? Serduszko z numerem 1 miałoby być losowane między wszystkich, którzy wrzucili pieniądze do puszek?), zastanówmy się, czego to uczy nas, społeczeństwo. 

WOŚP uczy nas zapomnianej nieco prawdy, że bogatsi mają się dzielić z biedniejszymi. W islamie tę prawdę podniesiono do jednego z filarów wiary. Jeśli nie dajesz jałmużny, nie jesteś prawowiernym muzułmaninem, a nie dotyczy owo rozdawnictwo wyłącznie bogatych, ale obejmuje swoim nakazem wszystkich. U nas trochę zapomnieliśmy o tym, że z bliźnimi należy się dzielić. Wydaje nam się, że kładąc parę złotych na niedzielnej tacy w kościele, dzielimy się - te parę złotych służy na utrzymanie owego kościoła, jego ogrzanie, zabezpieczenie przed kradzieżą, codzienny posiłek dla księdza itd. To nie jest dzielenie się, lecz podatek na utrzymanie instytucji, która jest nam potrzebna (nam, czyli tym, którzy jej potrzebują. Zaznaczam od razu, że ja nie potrzebuję, więc nie łożę). Paradoksalnie o tym, że należy się dzielić, przypomina nam internet, z każdego miejsca krzyczący "share, share" - "podziel się!", ale to dzielenie, to rozdawanie dóbr niematerialnych (niematerialnych, bo wirtualnych), tymczasem apel twórców Wikipedii o tzw. donacje (brzydkie, niepolskie słowo, świadomie je stosuję) spotkał się z wieloma protestami jednostek (jak można tak żebrać o pieniądze na utrzymanie serwisu!). WOŚP przypomina nam, społeczeństwu, w niezwykle dosadny, indywidualny, bolesny sposób o tym, że się nie dzielimy, co więcej, uzmysławia niektórym z nas, że się nie dzielimy tym, co mamy, w ogóle i, że bogatsi stracili poczucie odpowiedzialności za biedniejszych, takie poczucie, które w islamie jest podstawą, filarem wiary.

WOŚP uczy nas dawania, ale uczy nas także uspokajania sumienia. Dałem - jestem dobrym człowiekiem, więcej nie muszę. Dałam - mam na cały rok spokój. Jak rozliczenie z fiskusem dla przeciętnego obywatela. Podsumowanie, opłata, zwrot nadpłaconego podatku, dziękuję, do widzenia. Tak samo z Orkiestrą. Niewiele słyszymy (może źle słuchamy?) o tym, co robi Orkiestra w ciągu roku, nie będziemy pamiętać już w lutym, by sprawdzić, czy coś się dzieje z Orkiestrą, czy nie, czy może moglibyśmy pomóc. Mobilizuje nas do dawania, do dobroci tylko w ten jeden dzień, gdy odbywa się styczniowy finał i szarpią nami emocje wieczornego światełka do nieba. A potem będzie spokój, na rok. 
Trochę się to kłóci z twierdzeniem, że WOŚP robi coś przez cały rok, systematycznie - w długim wymiarze, społecznie tak jest, w wymiarze indywidualnym, w czasie jednostki, WOŚP jest wydarzeniem corocznym, wpisanym w kalendarz świąt ruchomych, jak Boże Ciało czy Wielkanoc, i jak wskazuje jej nazwa - pomoc "świąteczna", nie codzienna. W tym upatruję pewną słabość WOŚP: uczy pomagać, ale uczy, że pomoc można realizować odświętnie, a nie w życiu codziennym. 

Jednocześnie WOŚP nas od lat wychowuje. Dzieciaki, które ganiały z puszkami 20 lat temu, dziś organizują lokalne imprezy. Dzieciaki uratowane dzięki sprzętowi zakupionemu w pierwszych finałach, dziś biegają same z puszkami. Sprawdza się tu zasada wzajemności, a ponadto dla dzieciaków z puszkami sprawa nie zaczyna się w styczniową niedzielę rano i nie kończy wieczorem tego dnia, jak jest dla dających (o czym pisałam wcześniej). Muszą pamiętać, by się zgłosić, muszą zostać przeszkoleni itd. Dla nich jest to doskonała szkoła organizacji, szkoła współdziałania, szkoła uczenia się nawzajem w warunkach nieszkolnych. Ludzie wychowani na Orkiestrze 20 lat temu dziś już kształcą nowe pokolenie, które będzie wiedziało, że pomaganie innym nie powoduje, że tracimy twarz i stajemy się idiotą, pośmiewiskiem tłumów. 

WOŚP przypomina nam także o tym, że jest jedyną (tak: JEDYNĄ) organizacją, która na taką skalę potrafiła poruszyć skamieniałe w sercach społeczeństwo polskie. Nie udało się to Caritasowi, nie udało się to Szlachetnej Paczce, nie udało się stowarzyszeniu Wiosna, nie udało się nawet Janinie Ochojskiej z PAH ani nawet pajacykowi.pl. Tylko kilka wymieniłam, a, co gorsza, nie mam danych, jak powodzi się akcjom organizowanym przez te fundacje i stowarzyszenia. To budzi zazdrość, ale i rodzi pytania: w czym tkwi fenomen Jurka Owsiaka i setek wolontariuszy, tysięcy ludzi dających pieniądze do puszek? W czym ja widzę fenomen?

  • Po pierwsze odwołuje się do każdego z nas indywidualnie. 
  • Po drugie pozostawia możliwość wyboru. 
  • Po trzecie daje coś w zamian i nie jest to po prostu satysfakcja (choć to godne) czy świeczka Caritasu na stole wigilijnym (ładna). Daje uczestnictwo w potężnym ruchu. 

Krytyka WOŚP

Nie chcę rozwodzić się nad tym. Przede wszystkim nie orientuję się w finansach Orkiestry, nawet nie znam - i chyba nie chcę poznać - mechanizmów regulujących jej działanie wewnątrz. Nawet nie mam ochoty zastanawiać się, kto zarabia na Orkiestrze, kto, ile zyskał, ile Jurek Owsiak ma dzięki Orkiestrze majątku i tak dalej. Zaglądanie komuś do kieszeni jest bardzo amerykańskie, ale też w USA te kieszenie stoją otworem i jest to normalne; mnie nauczono, że, po pierwsze, za pracę należą się pieniądze, a po drugie, że nie należy sprawdzać, ile kto zarabia, tylko samemu pilnować swojej pracy. Uznaję, że to, co robi Jurek Owsiak - efekty jego pracy - jest dobre, ergo uważam, że należy mu się za to dobra płaca. 

Ale nie. Przecież trzeba zadać pytanie, kto i ile ukradł. Nie wchodzę do sklepów, w których, jakoby dla mojego dobrego samopoczucia i mojego własnego bezpieczeństwa, muszę oddać na wejściu torbę lub plecak, bo sklep obawia się złodziei. Sklep uznaje mnie tym samym za złodziejkę i skoro w taki sposób do mnie podchodzi, to ja tam nie wchodzę. Podobnie nie zadaję się z ludźmi, którzy zamiast przyjrzeć się efektom choćby społecznym, o materialnych już nie pisząc, zastanawiają się, kto, ile ukradł. 

Trzeba jeszcze pomyśleć o deprawacji młodych ludzi, którzy na uczciwych obywateli napadają, żądając pieniędzy - nieuczciwie zbierają, napychając sobie kieszenie pieniędzmi z puszki. Albo zbierają uczciwie, a potem nieuczciwie przywłaszcza sobie te pieniądze Jurek Owsiak. Zastanawiam się, jaki mógłby być procent tego przywłaszczania - ciekawe, czy taki sam, jak w społeczeństwie polskim? 

A może to jest po prostu zazdrość, że nikomu innemu nie udało się tak porwać tłumów, jak Jurkowi Owsiakowi? Facet śmieszny, w kolorowych portkach, nie mówiący, lecz ryczący (szczególnie pod koniec dnia), nie ma nic wspólnego z powagą zbierania, z powagą ofiary, wspomagania. Trochę antybohater i jednocześnie łatwy cel ataków. 

Wreszcie ostatnia linia krytyki: to państwo jest od tego, żeby zapewnić sprzęt konieczny do ratowania życia dzieci, a nie jakaś fundacja. Od tego mamy NFZ. Państwa nie wolno wyręczać w podstawowych obowiązkach. Otóż państwo nigdzie, w żadnym kraju, nie jest w stanie zrobić wszystkiego, stąd na całym świecie istnieje dobroczynność. Amerykańskie biblioteki, choć powinny były według takiego myślenia być powołane przez państwo (tak, wiem, są zasadnicze różnice między USA a Europą), noszą imiona swoich założycieli-fundatorów. W Europie Zachodniej także pojawiają się nazwiska fundatorów na sprzęcie medycznym czy w kulturze. Państwo opiekuńcze, realizujące wszystkie potrzeby obywatela, od kołyski (w tym kontekście od łożyska) aż po grób, skończyło się wraz z upadkiem tzw. komunizmu i chyba tylko sentymentom i nostalgii za poprzednim systemem jestem w stanie przypisać żądania, by państwo nadal je realizowało. Co ciekawe, te postulaty słyszę najczęściej od najbardziej zajadłych krytyków poprzedniego systemu, ale składam to na karb wybiórczej pamięci - pamiętam z tzw. komuny tylko to, co złe, a nie wiążę z komuną tego, co dobre (?). Mecenat prywatny, darczynienie, charytatywność - to słowa naszemu społeczeństwu znane tylko z zagranicznych filmów. Kto daje, ten głupi, bo sobie nie zostawia. Trudno się dziwić, że krytykuje się działanie na rzecz innych. Trudno się dziwić, że wymaga się od państwa, by to ono otaczało pełną opieką wszystkich - czym skorupka za młodu nasiąkła... 

A jak to było ze mną? Jak ja, jednostka w tym społeczeństwie, które tak krytykuję, znalazłam się w spotkaniu z WOŚP?

  1. Gdy orkiestra się zaczynała, byłam w liceum. Byłam "celem", to był ten wiek. Tymczasem podniosłam nos do góry, powiedziałam: ja nie jestem z "wami". Co to dla mnie znaczyło to "wami", to "wy"? Inni, nic więcej. Nie tacy jak ja, niesłuchający takiej muzyki jak ja. Radiowej Trójki nigdy nie słuchałam, w telewizyjnej "Kręciole", na którą rzuciłam kilka razy okiem zachęcona przez przyjaciółki, nie znalazłam tego, czego szukałam, padały tam odpowiedzi skierowane niby do mnie, ale ja zadawałam inne pytania. Trudno się dziwić, że w szale młodzieńczej kontestacji akcję Jurka Owsiaka odrzuciłam. Tak było przez kilka lat - uciekałam przez koleżankami i kolegami goniącymi za mną z puszkami, bo byłam "inna" niż oni. 
  2. Byłam już na studiach, gdy odbywał się finał bodajże piąty lub szósty. Czy ja wrzucałam wtedy grosz do puszki? Nie. Z domu nie wychodziłam. Kontestacja młodzieńcza zamieniła się w kontestację społeczną. W tym czasie byłam asocjalna, nie potrafiłam uczestniczyć w zbiorowych akcjach. Czy teraz potrafię? Wątpię. 
  3. Na początku XXI wieku w czasie kolejnego finału musiałam tłumaczyć obcokrajowcom we wszystkich znanych mi językach, o co chodzi. Dlaczego dzieciaki z puszkami za nimi gonią i liczą, że do puszek wpadną euro. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że idea WOŚP jest nieprzetłumaczalna na obce języki. Mogę opowiedzieć po angielsku, niemiecku czy po francusku, co się dzieje, skąd się wzięło, dlaczego, ale w żadnym z tych języków, a nawet po polsku, nie wytłumaczę, czym dla Polski stała się orkiestra. 

Trzy etapy rozumienia (czy aby "zrozumienia"?), co to znaczy WOŚP. W wymiarze moim, indywidualnym zupełnie. I kilka myśli, jak pisałam, towarzyszących mi w tę świąteczną niedzielę styczniową, niewyczerpujących temat, ale dręczących mnie, szczególnie, gdy pół Polski daje, a drugie pół Polski czuje się w obowiązku powiedzieć, dlaczego nie daje i dlaczego nie wolno dawać. 

Nawet dobroć potrafi nas podzielić. Nawet dobry, zbożny cel potrafi nas skłócić. 

Ponieważ nadal jestem asocjalna, nadal nie lubię się przyłączać do jakiejkolwiek grupy i nie umiem współdziałać. Sposób mówienia Jurka Owsiaka do mnie nie trafia, denerwuje mnie wszechobecne "Sie ma", wyślę sms. Taaaaak. 

W oczekiwaniu...

Gdy grudzień nad nami wczesnym zapada zmierzchem,
gdy nie wszystkie zgrabione liście przegniły jeszcze,
gdy słońca tęsknimy, żonkile wspomniawszy złote,
gdy na wino i piwo grzane mamy ochotę,
gdy koce zbyt chłodne, gdy kołdra pięt ogrzać nie może,
gdy śliskie i myśli, i słowa mgliste troszkę,
gdy - wreszcie - ramieniem wspieram ławki i lata cienie,
wiem już na pewno: to zimy piękno jesienne.