Architektura, rozważania ogólne:
Można podziwiać nowoczesną architekturę Chin, a Szanghaju w szczególności, ale trzeba pamiętać, że pod niemal każdym drapaczem chmur kryją się gruzy wielu historycznych budynków z XIX wieku lub nawet starszych, że o kulturach archeologicznych nie wspomnę.
Poza tym wyjątkowa architektura pojawiła się dopiero w latach 90. XX wieku, wraz z gospodarczym boomem, a już wcześniej budowano i burzono i powstawały wtedy setki takich samych osiedli, a nawet miasta oparte na tym samym planie. Dopiero teraz, od 15 może lat, nowa architektura chińska stara się odwoływać do starych wzorów, naśladuje dawne tradycje i zasady. Japończycy na przykład już dużo wcześniej, w latach 80. XX wieku zaczęli sięgać do swojej tradycji w nowoczesnych budowlach, jednocześnie też odkrywając dla swoich miast chińską sztukę budowania i chińskie style.
Zastanawiam się trochę nad tym – można płakać i nawet trzeba płakać – jak mi wczoraj powiedziano: nie zachował się żaden budynek z czasów dynastii Ming. Zarazem patrząc na nowy Szanghaj, na zachwycającą miejscami, zapierającą dech w piersiach zabudowę Szanghaju myślimy sobie, że gdyby nie wyburzono XIX-wiecznych kamienic, to tego wszystkiego by nie było. I jedna tylko myśl w głowie zostaje: można patrzeć na tę stratę jako na zwykłe koleje losu. Na miejscu Troi powstała Troja II i Troja III i tak dalej. Gotyckie budowle przebudowywano w renesansowym stylu. Wyburzono zabudowania zakonu duchaków w Krakowie i postawiono na tym miejscu Teatr Słowackiego. Więc jak: płaczemy czy nie?
Obserwacje uliczne
Dziś mało poczyniłam, ale nie miałam za bardzo chodzenia (poza wieczornym szwendaniem się po starym mieście, po drugiej stronie rzeki). Co zauważyłam jednak to to, że wiele dziewcząt nosi okulary bez szkieł, traktując je jako ozdobę. Modne to chyba jest. U chłopców mniej to powszechne, ale dziewczynek (na oko gimnazjum – liceum – studia) bardzo dużo.
Chiński pawilon na Expo 2010 w Szanghaju
Pawilon ma kształt odwróconej pagody, jest w intensywnym kolorze czerwonym, z czarnymi prześwitami okien i ozdobami. Nie umiem opisać jego konstrukcji, dla mnie jest zbyt skomplikowana – choć piękna. Do pawilonu wybraliśmy się dziś „naszą paczką” (czyli Turek, Afşın, Belg, Jean-Louis, Tunezyjczyk z Kanady, Habib, i ja, Polka z Krakowa!, Ania), podpuścił nas Jean-Louis, który o 15.00 miał wystąpienie na konferencji i o 11.00, w czasie przerwy na kawę podszedł, zatarł ręce i powiedział: to co, po kolejnych dwóch referatach zwijamy się zobaczyć pawilon chiński? Nie mieliśmy nic do powiedzenia, tak się też stało. Z sali obrad najpierw po cichu wyszedł Jean-Louis, potem ja, następnie Afşın. Staliśmy chwilę, czekając na Habiba, który w końcu do nas dołączył, zupełnie niepewny, co ma robić. Chciał iść do hotelu, pospać trochę, bo on z Quebec, u niego równo 12 godz. różnicy. Poszedł jednak. Za fajni jesteśmy, żeby nas opuszczać!
Niepewność nas dopadła przy wsiadaniu do autobusu; Afşın usiłował konwersować z kierowcą (on po turecku, a kierowca po chińsku, nie szło im), a Jean-Louis z mapą na kolanach (to jest prawdziwy organizator) wytyczał trasę na piechotę – nie wiedzieliśmy bowiem, czy na pewno to jest autobus do chińskiego pawilonu. Habib zdecydował za nas, a ja poszłam do środka za nim i koledzy nie mieli wyjścia. Od razu dodam, żeby nie było wątpliwości: rozmawiamy po francusku (języki Belga i Tunezyjczyka z Quebec) i czasem, jak Afşın nie nadąża przerzucamy się wszyscy na angielski albo Jean-Louis lub ja mu tłumaczymy na angielski. Ale wtedy problem jest z Habibem, który angielski zna słabiej i nie lubi mówić po angielsku. Ach, języki, ale dajemy radę.
Ku naszemu zdziwieni zajechaliśmy do chińskiego pawilonu. Nie będę opisywać wszystkiego. Jak zdjęcia wrzucę gdzieś, to tam widać mniej więcej, co się w środku znajduje. Spróbuję ująć w słowa tylko to, co mnie wzburzyło tak, że aż Afşın położył mi rękę na ramieniu i powiedział coś po turecku (on jest wcieleniem spokoju, to człowiek, który – jak sądzę – cały czas medytuje; próbował mi widocznie trochę tego spokoju przekazać).
Kino. Olbrzymie. Trzy wielkie ekrany i sufit, na który przechodzi część projekcji. Na każdym z ekranów czasem to samo, czasem trzy różne obrazy, czasem ten sam widok, ale z trzech odmiennych perspektyw. 15 minut film, najnowsza historia Chin, symbolicznie pokazana przez losy dwójki młodych porzucających wieś, idących do Szanghaju, budujących nową część miasta (ona robotnica, przy suwnicy; on pracujący na wysokości, przy drapaczach chmur). Mijały lata – od, na oko, lat 70. XX wieku, do współczesności. Przemiany. Nowe pokolenie, nowa miłość, dziecko, staruszkowie itd. Banał i kicz. Ale. Jest ale. Otóż po pierwsze w połowie mniej więcej pojawiło się trzęsienie ziemi, jako największa katastrofa w historii Chin. Armaggedon. Tymczasem dobrze wiemy, że choć trzęsienie było tragiczne w skutkach, to jednak nie pociągnęło za sobą tylu ofiar, co choćby rewolucja kulturalna, o której oczywiście nie było ani słowa w tej „historii”. Nie wiemy też, dlaczego młodzi w latach 70. przeprowadzili się do Szanghaju, budować to miasto. Jaka przyczyna ich do tego pchnęła, po prostu nie wiadomo! To piszę jako historyczka, natomiast z punktu widzenia estetycznego, to ten film najbliżej uplasowałabym „Olimpiady” Leni Riefenstahl. Takie same ujęcia ludzi, ludzi w ruchu, takie same zbliżenia i niemal zatrzymania kadru. Inne podobieństwo: Leni filmowała sceny z wykorzystaniem dwóch kamer, a nawet trzech równocześnie, przy montażu wykorzystując ujęcia tej samej sceny z różnych perspektyw. Tu mamy trzy ekrany i na każdym – jak już pisałam – to samo, ale z przodu, z boku i z tyłu widziane. Przypadkowa zbieżność? Być może, ale trudno o niej zapomnieć. Kiczowe zagrania (dziecko, skok do wody w zwolnionym tempie) – wszystko obliczone na poruszenie najgłębszych emocji w ludziach i, co za tym idzie, związanie ich z Chinami, z ludem pracującym (!), z Chińczykami. Propaganda oficjalna idzie ostro po bandzie; wie, że świata nie wygra głosząc, jakie to Chiny jednak są fajne, tylko pokazuje ludzi, a Chińczycy, ponieważ są naprawdę fajni, wygrywają dzięki temu sprawę dla władzy.
Druga sprawa, która mnie zdziwiła, to ekologia. Państwo, które przoduje w emisji dwutlenku węgla, które nie poddaje się żadnym międzynarodowym regulacjom dotyczącym ekologii i ochrony środowiska naturalnego, w pawilonie na expo, szczyci się najwyższym zaangażowaniem w odtwarzanie natury. Bajanie w bambus, nomen omen, to jest.
Sprawa ogólna dotycząca tej wystawy – kompletnie nie wiadomo, o co w niej chodzi. Podział na jakieś bloki tematyczne (np. Wizja, Ekologia, Dialog, Narodowe skarby) – nie wiadomo czemu służy, ale przede wszystkim rzadko kiedy rozumiemy połączenie między nazwą działu a jego zawartością. Najlepiej ujął to Jean-Louis po wyjściu z działu Dialog: „The dialogue is over”.
Pewnie, że jest w tym pawilonie tysiąc drobiazgów i wielkich rzeczy zupełnie porażających (np. ściana długa na pewnie 70-80m, wysoka na 10-12m, na której odtworzono na multimedialnym ekranie jakiś zwój (rysunek), tylko że on się rusza (mam kawałek filmiku na aparacie, jak pościągam, to wrzucę, dorzucę, pewnie po powrocie). To znaczy nie obrazek się rusza, tylko postaci na tym obrazku są animowane. No po prostu super!
Tyle o pawilonie chińskim. Wyszłam stamtąd prawie krzycząc (skąd we mnie tyle agresji? skąd takie zaangażowanie?), koledzy mnie uspokajali, poszliśmy na ławkę, do słońca („A la recherche du soleil perdu”), zjeść kanapki i sałatkę, popić czym? oczywiście coca-colą.
Przy jedzeniu kanapki poznałam niezwykłą historię Afşına. Otóż pochodzi on ze wschodniej części Turcji, do Stambułu przeprowadził się z rodziną, gdy miał 7 lat. Nie jest „czystym” Turkiem; jego dziadek uciekł z Uzbekistanu w latach 30. Był Uzbekiem, przewodniczącym „partii” w Taszkiencie, jak to ujął Afşın. Prawdopodobnie dopadły go represje czystek stalinowskich, ostrzeżono go, że następnego dnia zginie lub zostanie aresztowany, zebrał się więc w nocy i uciekł, przedostał się przez góry do Afganistanu. Tam został kilka lat, by w końcu, tuż po II wojnie, uciec znowu nielegalnie do Turcji. Teraz Afşın, jego rodzeństwo i wujowie szukają rodziny w Uzbekistanie i w Kazachstanie, bo tam właśnie część rodziny – rodzeństwo dziadka – się przeniosło. Sam Afşın był już w Taszkiencie i w Samarkandzie i spotkał brata dziadka. W następnym roku jedzie do Kazachstanu i raz jeszcze do Uzbekistanu, szukać reszty. Co ciekawe, dzięki pokrewieństwu, wujkowie Afşına robią teraz interesy w Kazachstanie. Piękna historia, prawda? Znamy takich historii wiele, ale tylko dlatego, że ta rodzinna opowieść ze Stalinem w tle rozegrała się na egzotycznych stepach i w górach Azji Srodkowej, wydaje się nam piękniejsza... Dodam jeszcze, byście byli całkiem zachwyceni, że Afşın nazywa się Altaynli, co znaczy dosłownie „pochodzący z gór Ałtaju”.
Propaganda.
Opisałam już pawilon chiński, teraz opowiem o odjechanej zupełnie sprawie Żydów szanghajskich. Otóż faktem jest, że gdy Hitler doszedł do władzy, około 30 tys. Żydów z Niemiec uciekało tak przed nim tak konsekwentnie, że trafili do Szanghaju. Zbudowali sobie tu domy przypominające ich porzucone niemieckie wille – nazywa się to Jewish Haven Reserve. W końcu wyjechali (ciekawe dlaczego i czemu nic ze sobą nie zabrali?). Niedawno w Szanghaju postawiono pomnik upamiętniający Zagładę i, co więcej, nie zburzono owych willi na znak „przyjaźni żydowsko-chińskiej”. Propaganda sięga tu tak głęboko, że aż trudno w to uwierzyć. Pan przedstawiał te fakty w swoim wystąpieniu, ani przez chwilę nie komentując zdjęcia, na którym widać było, jak podeszła wiekiem Żydówka odbiera jakąś biżuterię z rąk chińskich oficjeli. Brak podpisów, ale wymowa – oczywista. Czy to akt odwagi, że Pan nam to zdjęcie pokazał? Bezmyślność? Przepraszam, ale stawiam na to drugie.
Konferencja.
Dziwaczna sprawa. Śmiech na sali – dosłownie. Okazało się, że na jednym z paneli są Chińczycy (zasadniczo nieznający angielskiego) i reszta świata. Wszystko w porządku, tylko nie było tłumacza. I wyobraźcie sobie (to niewiarygodne, ale tak było), że „reszta świata” wygłosiła swoje referaty, była po nich dyskusja, a następnie Chińczyk wziął mikrofon i wypowiedział się po chińsku. Nikt tego nie przetłumaczył. Skomentowali go potem inni Chińczycy. A co najlepsze – nikt się nie burzył, że Chińczycy siedzieli na referatach po angielsku, jak na tureckim kazaniu ani też „reszta świata” nie zbuntowała się, że musi wysłuchać chińskiego wystąpienia, co, uwierzcie, jest cholernie trudne do zniesienia (chiński w dużej masie...).
Kolacja.
Dziś kolacja była w starej części Szanghaju, czyli po drugiej stronie rzeki, względem Pudongu i Expo. W najstarszej (ponoć) restauracji Szanghaju, czyli Szanghaj Classic czy coś w tym rodzaju. Było jeszcze fajniej niż wczoraj. Habib usiłował jeść pałeczkami - uczyłam go (hihi, pałeczki, co Mamusia z Japonii przywoziła nie poszły na marne; nieźle opanowałam pałeczkowanie, nawet Chińczycy patrzą na mnie z podziwem, a „reszta świata” pyta, czy już byłam w Chinach i gdzie się nauczyłam. Odpowiadam spokojnie „W domu. Przy biurku”). Belg, jak to Belg, miał swoje sztućce ukradzione na pierwszym posiłku, pierwszego dnia pobytu w Chinach (nosi ten widelec i nóż ze sobą „na wszelki wypadek”, gdyby nie dali nic poza pałeczkami – dziś się sprawdziło i wczoraj też). A Afşın spokojnie stara się tymi pałeczkami jeść i bardzo dobrze mu idzie, zresztą jego zdenerwować się nie da. Z nowych potraw pojawiły się przynajmniej trzy rodzaje przyrządzonej kury i kaczki (znowu patrzyła), ryba w panierce w marchewce, groszku i sosie słodkimi (pycha!), jakiś glut dziwny, na który się wszyscy rzucili, bo myśleli, że to ciasteczko, a to był chyba szpik zastygnięty (fuj!). Po stole krążyły pytania: „co to w tej zupie pływa?” – „które?” – „these tiny little things” – „you mean those little things?” – „no, I mean these tiny little things. There are tiny little things, little things and things in this soup”. Wspólnie analizując, ustaliliśmy, że 1. tiny little things to są odnóża kalmarów; 2. little things to główki krewetek; 3. things to ryżowe kulki. Bardzo to było śmieszne, bo co chwilę komuś coś spadało na stół – wszyscy wybuchali gromkim śmiechem. Takie to miłe, że można swobodnie jeść, bez stresu, w dobrym towarzystwie.
Stare miasto.
Nie powiem jeszcze nic poza tym, że jeśli ktoś chce Rolexa, to nie ma sprawy, proszę o przelew na 10 USD + koszty przesyłki z Polski, z Krakowa. Pióra Mont Blanc nieco droższe – około 15 USD (cena zależy od pudełka). Co do sukienek z „jedwabiu” (czyli cheongsam) – to całkiem całkiem kosztowna impreza, około 30 USD do kolan, około 40 USD do ziemi, wzory prawie jak na spódnicach do stroju krakowskiego, krój – jak w filmie Wong Kar-Waia „In the Mood for love”, którego tytułu oczywiście nie pamiętam. Załączam zdjęcie ze starego miasta. Same budynki, nie ma ani rolexów, ani Mont Blanc ani nawet sukienek. Obiecuję, jeszcze nadrobię.