Cytrynowe drzewo


W nocy obejrzałam film Cytrynowe drzewa (Etz Limon), prod. Izrael/Niemcy/Francja, reż. Eran Riklis. Film o palestyńskiej wdowie broniącej w izraelskich sądach przy pomocy palestyńskiego prawnika swojego sadu cytrynowego, który ma być wycięty, bo może stanowić zagrożenie dla jej sąsiada, ministra obrony Izraela.

W głównej roli - przepiękna aktorka, Hiam Abbass (Hiyam - ten zapis jej imienia bardziej mi się podoba), w filmie stylizowana była na ubogą kobietę, na granicy między pociągającym wiekiem balzakowskim a schyłkiem życia, gdy nic już nie pozostaje poza wspomnieniami.
[[posterous-content:pid___1]]

Szykowała się na ten czas, w przepięknej scenie ubierania złotej biżuterii, całego posiadanego majątku. Przygotowywała się na odejście w cień, mówiąc do swojego adwokata, Ziyada Dauda (Ali Suliman), "Nie mów nic, czego moglibyśmy potem obydwoje żałować". Kobieta, która odchodzi, nie chce niczego żałować. Kobieta, która odchodzi, kryje się w cieniu tej, którą była. To też pokazał nam reżyser filmu i operator kamery, jak też operator świateł - rozświetlając twarze obojga na kilka sekund, które stały się wiecznością.

Te zabiegi - ze światłem - znam z innych filmów bliskowschodnich (najbardziej zapadły mi w pamięć w filmie Przyjeżdża orkiestra - Bikur Ha-Tizmoret - i tam też służyły do pokazania miłości niemożliwej do spełnienia, uczucia, które pozostanie niewypowiedziane). Trudno się dziwić, że mając tak niezwykłe światło wokół, grają nim, wykorzystują je w sztuce. Trudno też się dziwić, że w tak intensywnym świetle rozbłyskują tak intensywne uczucia. Z trudem natomiast przyjmuję do wiadomości, że potrafią te uczucia okiełznać. Paradoks Orientu. Odnajduję go w książkach autorów marokańskich, egipskich, algierskich, tureckich. Szukam u Włochów, Francuzów, Hiszpanów czy Greków - innych ludów śródziemnomorskich i, ciekawe, nie znajduję. Zatem blask uczucia opanowanego to typowe dla ludów Wschodu? Przypominam go sobie także z Baśni tysiąca i jednej nocy - choć tam pożądanie wielokrotnie spełniano, przemoc wszakże mieszała się z obopólną zgodą.

Wiele można zobaczyć na zajawce:

Film, tak, film. Jego polityczny aspekt jest niezwykle silny. Twórca, Izraelczyk, zdecydowanie opowiada się po stronie palestyńskiej wdowy. Jej oponent nawet nie jest jej wrogiem - jest odarty z ludzkiego, zwyczajnego wymiaru, staje się tylko "ministrem", reprezentującym izraelską władzę w kraju i dominację nad palestyńską mniejszością. Tym ludzkim alter ego ministra jest jego żona, pełna wątpliwości, aczkolwiek nieujawnionych/nieujawnianych. Jedyny moment, gdy daje się ponieść emocjom (tym prawdziwym - chcielibyśmy wierzyć), to jej potajemny, wydawałoby się, bieg do domu wdowy i przerwana przez ochroniarza próba podjęcia rozmowy z kobietą, z którą połączył ją cytrynowy sad. Bardzo subtelnie pokazano interwencję stron trzecich w konflikt izraelsko-palestyński - palestyński prawnik studiował w Rosji (bardzo podobało mi się jego przeistoczenie, z niechluja, o rękach śmierdzących sardynkami, w narzeczonego córki ministra Autonomii Palestyńskiej - a to wszystko dzięki sprawie wdowy; czyli Autonomia rozwija się, przemienia, walcząc z Izraelem na różnych frontach - prawnika widzę jako symbol jego kraju), wypowiada się ambasador Norwegii, popierając stanowisko głównej bohaterki, minister musi się tłumaczyć przed amerykańskimi mediami. Propagandy w tym filmie nie widzę, dostrzegam za to apel do rodaków: opamiętajcie się - mówi do nich pan Riklis.

Czy dobrze odczytuję ten film? Konflikt, który według mnie jest próbą połączenia dwóch stron. Skazaną na niepowodzenie? Właśnie nie; skazaną na kompromis zły dla obu stron - vide ostatnie sceny. Co się dzieje z Mirą Navon, co robi Israel Navon (czy przypadkowo otrzymał w filmie imię "Israel"?), gdzie jest Salma Zidane. Nic nie zdradzę, jeśli napiszę, że w tej ostatniej scenie Salma spaceruje po swoim cytrynowym sadzie, a dzięki temu gładko przejdę do tego owocu. Zastanawiałam się bowiem, dlaczego właśnie cytryna, nie pomarańcza lub słynne na całym świecie izraelskie grejpfruty.
Cytryny przybyły z Chin i Indii, gdzie pierwotnie rosły i na Bliskim Wschodzie zaczęto je uprawiać w V w. n.e. (lub w VII w. n.e.). Europejczycy poznali je lepiej w czasie wypraw krzyżowych. W wieku XVI wielkie uprawy cytryn istniały w koloniach amerykańskich i (przede wszystkim) na Kubie. W kolejnym stuleciu cytryna stała się jednym z ważnych symboli wykorzystywanych w bardzo popularnych wtedy martwych naturach. Oznaczała luksus, ale jednocześnie umiarkowanie i cnotę. Cytrynom w martwych naturach nadawano jeszcze inną funkcję: ich właściwości odżywcze miały zabijać truciznę sączącą się ze szczątków zwierząt, a w szerszym wymiarze symbolicznym - cytryna symbolizowała życie wobec śmierci.

Idąc tym tropem palestyńska wdowa jest wcieleniem cnoty (zgadza się), umiarkowania (jak najbardziej), życia (również, w wymiarze ciągłości - ten sad założył jej ojciec i chciała go przekazać dalej, swoim dzieciom; sad też był podstawą jej utrzymania, czyli życia). Pomarańcza nie ma takich cech. Pozostaje jeszcze luksus, który interpretuję następująco: otóż w opinii izraelskich "ciemiężców" (celowo w cudzysłowie, dystansuję się od tego słowa w pewnej mierze) Salma Zidane nie zasługuje na to, by być posiadaczką luksusowego sadu cytrynowego. Trzeba go wyciąć, trzeba ją pozbawić jej cytrynowych drzew - stąd decyzja władz. Cytrynę we śnie widzieć, według różnych senników, to odczuwać zazdrość. Mira Navon zazdrości Salmie Zidane nie tylko sadu, ale i spokoju, który, choć naruszony, to ciągle maluje się na pięknej twarzy bohaterki.
Film wspaniały. Obejrzeć go trzeba. Mnie uwiodła sama tylko czołówka z piosenką Lemon Tree i słowami:
Lemon tree very pretty, and the lemon flower is sweet, but the fruit of the poor lemon is impossible to eat
O tej piosence warto dowiedzieć się więcej http://en.wikipedia.org/wiki/Lemon_Tree_%28Will_Holt_song%29
Jej fragment, w wykonaniu filmowym, jest tu: