Przepiękny dzień przestał zachwycać, gdy zamykając okno, przytrzasnęłam kotu ogon. Tuskot zawrzeszczał. Nie zrozumiałam komunikatu; otworzyłam okno ponownie i raz jeszcze przytrzasnęłam ogon, na co kot podniósł wrzask jeszcze większy.
"Jedziemy do weterynarza" - rzuciłam, a kot niewyraźniał w oczach
Dramatyzm sytuacji nieco rozładowały krakowskie gołębie, które obficie naznaczyły samochód. Myślę, że ostatecznie na szczęście, ale w duchu wyzywałam je od najgorszych, bo o ile przez przednią szybę po zużyciu połowy płynu i zapaskudzeniu wycieraczek widziałam co nieco, to przez tylną szybę nie widziałam nic. Przez upał w samochodzie zaczęło śmierdzieć. Kot cicho miauczał w transporterze.
Na pytanie "Ileś razy mu ten ogon złamała", odpowiedziałam cicho "Dwa", złorzecząc samej sobie. Lekarz się uśmiechał. Rozluźniłam się. "Złamany nie jest" - powiedział w końcu. "To co mu zrobiłam?". "Przetrącony. Dać mu zastrzyk na lepsze samopoczucie?". Na luzie. Ten lekarz jest zawsze na luzie.
Podkusiło mnie, żeby zagadnąć jeszcze o biedne, wiecznie zaślipione oczka Tuskota
"Białaczka albo hif". Na luzie powiedziane, a ja myślałam, że się osunę. "Dobrze, żeś mu ten ogon złamała". A potem poszło szybko. Nie, nie szybko. Kilkanaście minut walki o pobranie krwi. Wrzask wzniesiony przy ogonie trzaśniętym oknem to był szept zaledwie. Z dumą muszę przyznać, że weterynarz, który niejedno już musiał zwierzę widzieć, patrzył z podziwem na Tuskota, walczącego o integralność skóry i zasób krwi. Biedactwo, perełeczka moja, przegrał. Zawinięty w ręcznik wyrywał się jak mógł, lekarz pytał, gdzie się takiego nelsona nauczyłam, krew pobrano i oddano do badania.
Kot znaczył czerwony szlak. Trzymałam mu wilgotny wacik na łapce, a on, choć na tarczy, cały spocony po bitwie, musiał zwiedzać teren. Zajrzał wszędzie. Po głowie biegały mi kotki - jedne białe jak białaczka, inne stereotypowo wychudzone, z piętnem hifa na pyszczkach. Tuskot wizytował, a ja już go kładłam na marach.
Przyszedł wyrok, w postaci wyluzowanego lekarza w przydeptanych tenisówkach
"Czytasz po angielsku" - wręczył mi kartkę, potem drugą. Wydruki z wynikami - "Jestem historykiem, nic nie rozumiem z tego" - oddałam kartki. "Hi, hi, ma to, neoplazja, a co to jest eksajtment?" - spytał lekarz. "Podniecenie, podekscytowanie" - machinalnie odparłam. "Hihi" - powtórzył luzak, któremu ufam - "hihi, jednemu wyszło fir, że fir we krwi ma, a temu wzburzenie". Tuskot drogo krew swoją sprzedał i jest na to papier.
"Hifa nie macie" - orzekł - "tylko białaczkę"
"Jeden parametr ma ten wasz kot na sześć w normie. Co on je?" - zainteresował się. "Wszystko. Wczoraj bazylię, fetę, sałatę, ale to kot ze wsi, tam, gdzie się wychowywał, nauczono go wszystko jeść". "To białaczka już na wieś doszła" - skonstatował lekarz - "Jeść trzeba kompleksowo. Wątrobę na wątrobę, nerki na nerki, mózg na mózg". "Ale że kurzą wątrobę?" - zapytałam. "Żadnych kur, to zabójstwo dla kota!" - prawie wykrzyczał - "i żadnych konserw, saszetki nie tak paskudne, ale też złe, konserwy za to zabijają. Wieprzowa, wołowa wątroba. Mój Feliks wpieprza codziennie taaaaki" - tu pokazał jaki - "kawał wątroby i skacze na trzymetrową ścianę i na pazurach po niej zjeżdża. Inaczej wszystko przez oczy wychodzi".
Zainteresowałam się tą wątrobą i niezwykłymi umiejętnościami Feliksa. Atmosfera zrobiła się już niemal ogródkowopiwna, Tuskot łaził po szafach. "Anemię też ma" - nagle dorzucił lekarz. "O, to tak jak ja" - wyrwało mi się. "To razem będziecie wątrobę jeść" - zaśmał się pan doktor, co na gbura wygląda, a zwierzęta kocha bardziej niż stu doktorów Dolittle w jednej osobie wcielonych. "Trzustka, nerki, krew w moczu, czerwono w oczach" - dodał. Zrobiło się groźnie. Zapisał, co miał zapisać. Zapłaciliśmy. Kot grzecznie wszedł do transportera, uprzednio pozwalając na sobie zademonstrować, jak należy zastrzyki robić. "Tabletkę w śmietance mu dawaj, bo gorzka!" - prawie na wyjściu usłyszałam.
Wyszliśmy z tą anemią, z trzustką, wątrobą, nerkami, oczkami, białaczką, neoplazją... Cały tłum wsiadł do samochodu; mandat pewny za przekroczenie liczby przewożonych pasażerów. Gołębie dawały się we znaki. Miła pani farmaceutka wszystko wyjaśniła, dodała, że gdyby były problemy, to sprzeda ampułki z zastrzykami bez recepty. W ostatniej chwili poprosiłam o dodanie strzykawek i igieł, o których wcześniej nie pomyślałam. Upał rósł, guano miękło na szybach. W myjni, nieodzownej w tej sytuacji, w niewybrednych słowach wywrzeszczałam facetowi w czerwonej hondzie, co o nim myślę i kim jest, gdy chciał zajechać przede mną. Opadłam na krawężnik bez sił.
"Wątroby wołowej nie kupicie, bo to stare..." - jęknęła pani w mięsnym stoisku w okrąglaku na Placu - "cielęcą mam, dobra, tę ładniejszą część wam odkroję, na masełku podsmażona, pycha, przysmak, będziecie lubić". Patrzyłam na nią z uśmiechem i okrutnie szczerze powiedziałam: "Może pani dać ten brzydszy kawałek, to dla kota". Nie zrobiło to na niej wrażenia "Już ukroiłam" - powiedziała, docinając jeszcze parę gramów do zamówionego "półkila". Wątroba pięknie i gładko się kroi. Nie ma takiego drugiego kawałka mięsa, żeby tak łatwo, jak przez masło, przechodził przez nią nóż masarski.
Tabletka zjedzona w jogurcie, zastrzyk... Tym razem to Tuskot dumnie strzepał z siebie kurz bitewny i na wszelki wypadek schował się pod fotelem.
Wyszedł spod fotela i położył się na niedoszłym loco delicti. Kreweteczka
Patrz swemu kotu w oczy