„Przepraszam, czy tu biją?” – 11 listopada

Tytuł kradnę bezwstydnie od Marka Piwowskiego, choć nic wspólnego nie ma z tym, o czym piszę. Poza biciem, tematem przewodnim.

Święto. W tyle głowy kołacze się myśl, że dziś nie wynosi się śmieci i nie robi prania, ale to jeden z nielicznych dni, gdy mam na to czas. Święto, może by więc poświętować? Wszystkie formy świętowania jednak już zajęte. Kwiaty pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza składają oficjele otoczeni ochroniarzami, na koncerty zaproszenia otrzymują ziewający polityczni celebryci, marsze organizuje inna opcja polityczna, na świąteczne ustawki przybywają zaś charakteryzujący się zbyt wysokim poziomem przekonania o własnej racji.

Nie mam racji, ba!, nie mam nawet swojego zdania na temat święta, przepraszam, Święta. Tego czy innego. Wiem jednak wystarczająco dużo na temat historii, by zdawać sobie sprawę z jej względności, równej czasowi. Zabrakło kogoś takiego w światowej historiografii jak Einstein w fizyce. Wielkiej postaci, która przebiłaby się do ogólnej świadomości wszechludzkiej. Za wtłoczenie każdemu do głowy wzoru na historyczną względność, przypominającego E=mc2, dałabym Pokojową Nagrodę Nobla.

Każdy fakt historyczny jest względny, powinien być rozpatrywany z perspektywy tamtego momentu, nie z aktualnej, właściwej historykowi czy amatorowi poddającemu go analizie. Tymczasem fakty historyczne tak samo są obrabiane, jak, nieprzymierzając, dupa nielubianej sąsiadki.

Niestety, przez tę względność, fakty historyczne stają się nie tylko niewiarygodne, ale bezkarnie się nimi manipuluje, co od wczoraj, ze wzmożoną siłą, obserwuję w mediach społecznych. Przeczytałam na przykład na twitterze litanię składającą się na opis prześladowań Żydów w Niemczech, od 1933 roku, która miała świadczyć, że naziści już u zarania byli ludobójcami. Nie mogę zaprzeczyć ani jednemu twierdzeniu, które w litanii padło, ale główna teza - Hitler i naziści od 1933 roku byli ludobójcami lub w ich działaniach można wyczytać ludobójstwo - nie jest prawdziwa. O ludobójstwie (w definicyjnym znaczeniu) możemy w kontekście III Rzeszy mówić dopiero od pierwszych masowych mordów na froncie wschodnim (np. Babi Jar, Ponary, Odessa itd., o których polecam poczytać w powieści Jonathana Littella Łaskawe) i, następnie, od wdrożenia w życie postanowień konferencji w Wannsee. Przy okazji, kto nie widział tego filmu, niech zobaczy; to niemal wykład na temat tego, co w Wannsee się zdarzyło*. Zaskoczeniem dla niektórych dzisiaj może być to, że postanowienia tej konferencji były do pewnego stopnia zaskoczeniem dla niektórych jej uczestników. Tak, niestety tak, również nazistów należy oceniać względnie...

Następnie czytam na twitterze tweet, powtórzony (retweetowany) przez kilka osób, w którym cytuje się Żydów krzyczących 11 listopada 1918 roku „precz z tą Polską” i „precz z Piłsudskim”. Oczywiście, byli tacy Żydzi, co krzyczeli. Byli jednak i tacy Żydzi, którzy krzyczeli „Niech żyje wolna Polska!”, a wcześniej wstępowali do Legionów** i ramię w ramię z „prawdziwymi Polakami” umierali na polach bitwy. W 1929 roku powołano nawet organizację Związek Żydów Uczestników Walk o Wolność Polski, pewnie, że była silnie związana z Sanacją (jak mogła nie być?), pewnie, że była tubą propagandową, ale była, powstała, ponieważ było kogo zrzeszać! Zwracam uwagę, że „wdzięczna” III Rzeczpospolita nie powróciła do idei budowy mauzoleum dla Polaków żydowskiego pochodzenia lub polskich Żydów, którzy zginęli w obronie granic II Rzeczpospolitej. Prace przerwane wybuchem II wojny nigdy nie zostały podjęte***. 

Apel poległych przed Wielką Synagogą przy placu Tłomackie 7. Przemawia szef Głównego Urzędu Duszpasterskiego Mojżeszowego rabin Baruch Steinberg. 25–26.06.1933, Zjazd Związku Żydów Uczestników Walk o Niepodległość Polski w sali Rady Miejskiej w Warszawie. Źródło: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/161980/h:337/

Nie można bezkarnie manipulować historią. Nie wolno twierdzić, że wszyscy Żydzi prezentowali wyłącznie antypolskie postawy w listopadzie 1918 roku, jak też nie można przyjmować, że gremialnie entuzjastycznie przyjęli wiadomość o odrodzeniu Polski. Każdy tzw. naród ma prawo mieć pośród swoich przedstawicieli ludzi o różnych poglądach. Przypomnę może luźno, że w 1918 roku pewna część ludności Prus Wschodnich, także ta część o polskich korzeniach, optowała za pozostaniem w Prusach, co potwierdzili parę lat później w plebiscycie. Propaganda, powiecie, niemiecka propaganda do tego doprowadziła. Odpowiem na to, że uznawanie, iż wszyscy Żydzi przeciwko Polsce w 1918 roku stawali, jest równie ohydną propagandą. O ile jednak propaganda niemiecka przyczyniła się do przegranej polskiej w plebiscytach na Warmii i Mazurach w przeszłości, o tyle propaganda polska dzisiaj usiłuje wpłynąć na świadomość o przeszłości. Widać wyraźnie zaburzenie płaszczyzn czasowych.

Powtarzam, nie można bezkarnie manipulować historią. Gdy bowiem dzisiaj, zdenerwowana „atmosferą świąteczną”**** panującą w mediach społecznych, zapytałam:

zostałam (może słusznie?) oskarżona o podgrzewanie tejże atmosfery.

Czy zmanipulowałam jednak? Czy podgrzałam? Przecież zdarzyło mi się w ostatnich latach przy okazji któregoś święta państwowego iść przez miasto i uciekać przed pseudobojówkarzami***** prawicowymi. W Krakowie zadym na miarę stołeczną nie ma, to miasto niemal spokojne. Czy mnie pobili, czy nie - także nie ma znaczenia. Istotny jest mój strach. Dlatego pytam, którędy dziś, przy pięknej pogodzie, w dniu, w którym patrząc przez okno, nie wiem, czy maj to, czy listopad, mogę iść na spacer...

Czy pozwoliłam odebrać sobie radość ze Święta? Pytam: „Przepraszam, czy tu biją?”, pytam: czy mam się bać?

 

* Doskonale zrobiony, a, na dodatek, z wyśmienitą obsadą aktorską!

** Przy okazji polecam dla organizatorów ekspozycji wystawę prac Artura Szyka, oferowaną przez Centrum Dialogu im. Marka Edelmana z Łodzi. Artur Szyk jest niemal zapomniany w Polsce, z wielką szkodą dla Polaków; na szczęście nie stało się tak np. w USA czy w Niemczech. W Deutsches Historisches Museum w Berlinie zorganizowano wystawę prac tego artysty. W Krakowie wzmiankowaną ekspozycję prezentowano w Pałacu Sztuk. Porównując te dwie instytucje, punkty za wybór miejsca przypadają Berlinowi...

*** Por. także informacje zawarte w: Żydzi bojownicy o wolność Polski: 1918–1939, red. N. Getter, J. Schall, Z. Schipper, Warszawa 2002 [reprint oryg. z 1939] 

**** Celowo w cudzysłowie, zdecydowanie ironicznie.

***** Świadomie piszę "pseudo", nie zasługują, chuligani, w mojej opinii na miano bojówkarzy.

W obronie historyków - à propos pewnego tekstu

Lubię blogowe posty, który pobudzają do myślenia. Wbrew pozorom, choć mój czytnik RSS przepuszcza kilkaset not dziennie, to tych treściwych jest jak na lekarstwo. Z czystym sumieniem proponuję przeczytanie tekstu zamieszczonego na blogu Słowo i obraz. Refleksje graniczne, bo nie tylko mogę zgodzić się z większością zawartych w nim tez, ale również polemizować z tym, co mi się w nim nie podoba. Tak, podoba mi się to, że można się delikatnie pokłócić, jednocześnie szanując zdanie przeciwnika, podoba mi się, że można się cieszyć ze sporu. 

 Moje „ale” skupia się na ostatnim akapicie, z którego wyczytuję, że słuszna (według mnie) krytyka propagowanej w Polsce polityki historycznej jest skwitowana wzruszeniem ramion i stwierdzeniem „nie wierzę, że będzie lepiej, bo nie będzie i już”, a winą obarczeni się m.in. historycy.

Byłabym jednak idealistką wierząc, że historiografia pozbawiona będzie kiedykolwiek ideologicznego zabarwienia a deklarowany przez historyków "obiektywizm" ich badań i prac realnym postulatem.
Zestawienie rocznicy mordu w Jedwabnem i powstania warszawskiego* jest właściwe, nie w sensie porównywania tych wydarzeń (bo nawet najśmielsi komparatyści-fantaści nie porównują tego, co nieporównywalne), lecz w znaczeniu porównywania wyobrażeń o nich i siły oddziaływania tych wydarzeń na społeczeństwo. Powołując się na Annę Bikont, autorka posta prowokuje mnie - nadal w kontekście ostatnich słów - do rozważania: a gdyby tak historycy nigdy nie rozdmuchali (ależ słowo mi się wepchnęło...) sprawy Jedwabnego? Gdybyż J.T. Gross nie postanowił opisać tych dramatycznych zdarzeń? Kto w ogóle by do tego sięgnął? Mieszkańcy Jedwabnego żyliby, jak żyli, a ich nienawiść do Żydów nie znalazłaby podpałki, ale kryła się pod skórą, niezauważalna, uśpiona, zapomniania. Tymczasem znalazł się ktoś, kto postanowił to odgrzebać i, zwracam uwagę, również w ramach prac historycznych, w ramach pracy nad pamięcią, ktoś, kto został uformowany w polskich realiach (tak, wiem, nie tylko w Polsce).
Powiem więcej: wystarczy wychylić głowę o włos poza oficjalny (czyli serwowany przez media) obieg informacji historycznych, by zorientować się, że wielu polskich historyków już dawno porzuciło oficjalny sposób pisania o Jedwabnem, a nawet o powstaniu warszawskim. Rozziew między nauką a tym, co się oferuje społeczeństwu jest olbrzymi. Pretensję - bo to wyczuwam w owym akapicie - sugerowałabym więc skierować przede wszystkim ku wszechwładnym mediom i oficjelom państwowym, którym jest wygodnie utrzymywać przyjętą kilka lat temu wersję opiewania powstania warszawskiego i po cichu obchodzenia rocznicy mordu w Jedwabnem. Oddaję Autorce to, że sama o "oficjalnej polityce historycznej", ale opartej na innych zasadach, pisze. 
Oficjalna polityka historyczna odznacza się tym, że nie dopuszcza wielości pamięci, ale to odrębny problem - rozdźwięku między pamięcią a historią. Nie demonizując tego pojęcia (oficjalnej historii, w skrócie), podkreślam, że można budować tożsamość społeczeństwa na pamięci, ale tożsamość państwowa musi się opierać na historii; nie można jednak i nie da się budować na proponowanej przez Autorkę "przeciw-historii", bo prowadziłoby to prosto do degrengolady społecznej, rozbicia jedności, utraty poczucia wspólnoty. Zmiana oficjalnej historii uzależniona jest na dodatek od różnorodnych czynników, nie tylko dobrej woli władz, nie tylko światopoglądu polityków i ich stosunku do powstania czy do Jedwabnego. Nawet odpowiedni edukatorzy, o których także Autorka się upomina, nie wystarczą. W grę bowiem wchodzą dość specyficznie działające mechanizmy zapomnienia i wyparcia, nad którymi nie da się zapanować w przypadku jednostki, a co dopiero w przypadku społeczeństwa.
Edukatorów uczących o Holokauście zresztą u nas już jest wielu, a programy, którymi się kierują, należą do najlepszych w ogóle w Polsce programów edukacyjnych. Najstaranniej opracowanych, zgodnie z metodami wypracowanymi na świecie, przefiltrowanymi przez polskie tradycje nauczania. 
Brak jednakowoż publicznej debaty zaangażowanych intelektualistów - i tu upatruję największy niedostatek tekstu, do którego się odwołuję (niewpływający wszakże na jakość tej noty w całości). Debaty ogólnospołecznej, na wzór debaty jedwabieńskiej sprzed ponad dekady. Debaty prowadzonej nie przez historyków, ale ogólnie, przez tak zwane elity; debaty, w którą udałoby się zaangażować całe społeczeństwo - każdy z nas, kto świadomie przeszedł "próbę stodoły", pamięta, że o Jedwabnem w 2000 roku dyskutowało się nawet na przystankach komunikacji miejskiej. Dzisiaj brak oddolnego zapotrzebowania na powrót do tych rozważań, które z roku na rok coraz bardziej traciły ostre początkowo kontury. Brak forum, które może powinno odbywać się w Jedwabnem, a może w Warszawie; forum-sąd na historią Polski. Znaczy to również brak możności zmiany choć jednej z pamięci tworzących naszą wspólną historię, polską, warszawską, jedwabieńską. 
Mamy za to przypominający taniec gwiazd na lodzie popis polityków, którym łyżwy rozjeżdżają się w przeciwnym kierunku: jedną ręką wspierają grupę muzealników, starającą się utrzymać kurs zmarłego Prezydenta, przez którego (między innymi) powstanie warszawskie stało się elementem społecznego szantażu, drugą ręką odpychają od siebie tę samą grupę, by nie być utożsamionymi z linią wybraną przez tego samego Prezydenta. Gdzie sens, gdzie logika? - pytał kiedyś Jasio w starym dowcipie. I ja się pytam, gdzie sens, gdzie logika działań, które są faktycznie zjadaniem własnego ogona. Nie da się bowiem pompować bez umiaru powietrza do balonu, nie da się tańca na lodzie proponować gawiedzi co roku. Polityków, jednak, upewnia w ich rozpaczliwym utrzymaniu się na topniejącym lodzie cisza społeczeństwa. 
Polityka historyczna zemści się na nas, ale nie na historykach, bo tym udało się w zaciszu bibliotek wypracować narrację wolną od "pychy i patosu"**. Zemści się na intelektualistach, bo milcząc, oddają władzę w ręce krzykaczy i nienawistników. Historycy zaś, w tej opinii obarczeni odpowiedzialnością za istniejący stan debaty publicznej (raczej jej brak) i oddanie pola polityce historycznej (tu dostrzegam ich niewątpliwą winę), będą nadal pisać świetne prace poświęcone powstaniu warszawskiemu i Jedwabnemu, prace, których nikt czytać nie będzie i nikt o nich nie będzie pamiętał. Bo i o pamięć o nich nikt się nie upomni. Zemści się na społeczeństwie, któremu jest obojętne, kto tańczy, byle tańczył i byle czołgi co roku wyjeżdżały na ulice stolicy. 

Na marginesie: w takim tekście, tak krytykującym podejście do tego zrywu, powiedzmy, pozytywne, o ile nie na kolanach, pisanie dużymi literami P i W jego nazwy jest dla mnie dziwne - tak pisze Władysław Bartoszewski, tak piszą żyjący uczestnicy, tak pisze lub nakazuje pisać przedstawicielstwo konkretnej opcji politycznej, która flagę polską postanowiła udekorować znakami powstańczymi.
** Pomijam, oczywiście, jednostki wprawdzie głośne, za to lichej jakości prezentujące wnioski, poruszające się przede wszystkim w sferze pychy.

Profesor Tadeusz Ulewicz (1917–2012)

Coś się we mnie łamie, gdy czytam doniesienia o śmierci takich ludzi, jak prof. Tadeusz Ulewicz. Rocznik 1917 – to właściwie wystarcza, by ze zdumieniem pochylić głowę, a przecież to dopiero początek jego niezwykłego życia... 

 

Nie napiszę o tym, co można znaleźć w internecie czy poza siecią. Napiszę o tym, co sama zobaczyłam w jednym z najtrudniejszych dla profesora Ulewicza momentów w życiu. Tak przynajmniej sobie wyobrażam, że oskarżenie o kolaborację, które wobec niego wysunięto w obronionym i opublikowanym doktoracie musiało być zniewagą wymagającą w starym polskim stylu krwi. 

Polska Akademia Umiejętności zorganizowała debatę, 11.04.2003, wkrótce po tym, jak prasa rzuciła się na sensacje ogłoszone w doktoracie, którego tytułu nie warto wspominać, a nazwiska autorki pamiętać. Dla porządku wszystko zaczął tygodnik „Wprost”, publikując artykuł oparty na tezach z owej rozprawy. Wzięli w niej udział czołowi historycy krakowscy, zajmujący się sławnym i zniesławionym we wzmiankowanej publikacji Ost-Institut. 

Pamiętam łzy, które płynęły mi po twarzy, gdy nagle, w dyskusję włączył się prof. Ulewicz. Wstał, szedł między rzędami, nie podpierając się laską trzymaną w ręku, lecz wymachując nią ponad głowami siedzących. Nie potrafię przypomnieć sobie, co mówił, a właściwie krzyczał. Myślę, że wykrzyczał wtedy całą złość świata, napiętnował niesprawiedliwość, której nie zawsze potrafimy dać odpór. 

Profesora Ulewicza powinnam pamiętać z jego prac, rozpraw z zakresu historii literatury, obszernych, szalenie erudycyjnych opracowań, do których nie raz sięgałam, bo z tego się pamięta wielkiego uczonego. A mimo to pozostanie dla mnie tym, który jako ostatni walczył o sprawiedliwość, o rzetelność i zachowanie godności w badaniach. W tym także walczył o godność swoją własną.

Dlaczego tak? Z kilku powodów, o których powinien pamiętać każdy, kto bierze się za gmeranie w przeszłości. Zrozumiałam to właśnie wtedy, dzięki tej debacie i temu wystąpieniu. 

Po pierwsze przeszłość jest jak modelina: twarda na początku, później poddaje się palcom, by w momencie oddechu zastygnąć i nie dać się odmienić na nowo. Nie warto zaczynać tej zabawy, jeśli się nie wie, jaki kształt można otrzymać. Do badań nie wolno podchodzić z tezą, ale do badań musi się podchodzić z hipotezą. Jeśli hipoteza jest bezkształtna, to modelina zastygnie nam w nieoczekiwanym momencie. 

Po drugie niedawna przeszłość to częstokroć domena ludzi ciągle żywych. A ludzie żywi mają swoją pamięć i mają usta, które potrafią wykrzyczeć ich prawdę. Łatwo powiedzieć: „Moje źródła mówią inaczej”, ale trudno zmierzyć się z żywym człowiekiem, który na to odpowie: „Ja tam byłem i widziałem co innego. Ja tam byłem i doświadczyłem czegoś innego. Ja tam byłem i robiłem coś innego”. Mocowanie się z duchami nie zawsze wszystkim wychodzi na zdrowie; mocowanie z żywymi to rozgrywka tylko dla najlepszych. Takich zaś jest niewielu. 

Po trzecie niedawna przeszłość to domena ludzi żywych, a ludzie żywi mają uczucia. Czy naprawdę własne osiągnięcie warte jest ranienia innych? Czy nie można poczekać dziesięć lat czy nawet więcej? W przeszłości z publikacją własnych pamiętników, w których (za przeproszeniem) obrabiało się dupy ludzi jeszcze żyjących, czekało się odrobinę. Ta odrobina wynosiła nawet pięćdziesiąt lat. Dobry obyczaj nakazuje odczekać więcej niż jedno pokolenie (czyli trzydzieści lat) z otwarciem archiwów. Rozumiem, że są sprawy, które właśnie żywych interesują najbardziej, ale czy naprawdę to my wszystko musimy się dowiedzieć? Czy nie warto zostawić zagadek przyszłym pokoleniom? Czy dla złudnego spełnienia ambicji, warto – powtórzę – ranić czyjeś uczucia? Nie, nie nawołuję do hipokryzji historycznej, ale do racjonalnego zabierania się do tych spraw, które, choćby z racji dostępu do źródeł, możemy rozwiązać. I tym sposobem dochodzę do racji czwartej.

Po czwarte niedawna przeszłość broni się przed ujawnieniem kryjących się w niej zagadek. Broni się brakiem dostępności do dokumentów, schowanych w szufladach żyjących. Broni się rozproszeniem archiwaliów, broni się, wreszcie, tak prozaiczną sprawą, jak nadmiar źródeł. Co więcej, źródeł niejednorodnych. Atakując takie sprawy, trzeba być – jak już pisałam wcześniej – zawodnikiem najlepszym z możliwych, o wytrzymałości i cierpliwości godnej niedźwiedzia nad przeręblą. Mało kto wytrzyma.

Czy proponuję przyjęcie postawy asekuranckiej i zabranie się za tematy pozornie prostsze? Nie! Postuluję pokorę i świadome wybieranie takich tematów, z którymi potrafimy sobie poradzić. Postulat ten, jak łatwo się domyślić, nie dotyczy tylko badań historycznych, ale na nich poprzestanę. Pokory takiej, jak również łatwo się domyślić, zabrakło autorce wymienianego wielokrotnie, bez tytułu, doktoratu, czego efektem stało się złamanie wszystkich czterech wymienionych przeze mnie punktów. Szkoda. Szkoda, najbardziej szkoda tego, że złamała punkt trzeci, a przez to w mojej pamięci profesor Ulewicz do końca mojego życia będzie przeciskał się między ludźmi, wymachiwał laską, krzyczał o niesprawiedliwości świata tego. 

 

Kto życzy sobie poczytać więcej o prof. Tadeuszu Ulewiczu, polecam Wikipedię oraz obszerne z nim wywiady w „Alma Mater”: ten (z tego bezczelnie zaczerpnęłam wspaniałe zdjęcie i proszę mnie pogonić, bym je wywaliła, bo pewnie naruszam prawa autorskie) i tenKto natomiast życzy sobie skupić się na sensacji – jako i ja po części, zasłuchana w moją osobistą pamięć – temu polecam cykl esejów i wypowiedzi na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dzięki spisowi wszystkich publikacji w tym periodyku, można łatwo znaleźć je wszystkie. Polecam szczególnie wypowiedź prof. Tomasza Szaroty. Z bólem serca linkuję także do ideologicznie odległego mi źródła, znajduję tu wszakże cenną wypowiedź prof. Ulewicza dotyczącą problemu ewentualnego rozpropagowania w świecie informacji o domniemanej kolaboracji uczonych polskich z Niemcami i to kolaboracji o podłożu antysemickim... a zresztą nie. Nie zalinkuję. Kto chce, niechaj szuka!

Rozszerzona rzeczywistość. Część I: odrobina teorii oraz aplikacja, czyli Londinium zaprasza

Wiele jest aplikacji wykorzystujących rozszerzoną rzeczywistość – jak w polszczyźnie przyjęło się nazywać augmented reality – choć faktycznie mamy do czynienia w przeważającej (jeśli nie przytłaczającej) większości z nich z rzeczywistością zmodyfikowaną, czyli mediated reality. Przykłady można mnożyć i, o ile tylko starczy mi sił i samozaparcia, będę to robić. Tym bardziej, że wreszcie rozszerzona rzeczywistość pojawia się w Polsce w polskich aplikacjach, w dyskusjach medialnych, ma nareszcie szansę zakorzenić się w świadomości ludzi kultury, nie zawsze chętnie przyjmujących nowinki technologiczne.

Tu dygresja: dlaczego ludzie kultury czy też szerzej, humaniści, mają opory przed przyjęciem rozszerzonej rzeczywistości? Wiązałabym to z poczuciem swoistego „kompleksu nauki”, który dotyka wielu historyków (szczególnie jeśli przeczytają Nędzę historycyzmu Karla Poppera). Wydaje im się mianowicie, że jeśli przyjmą rozszerzoną rzeczywistość, to dadzą dodatkową broń krytykom historii jako nauki. Skoro wszystko jest relatywne, powiedzą owi, to jakże przeszłość nie, jak można ustanowić  jakiekolwiek prawa i zastosować niezmienne wskaźniki do badania dziejów. Podobne odczucia, być może, towarzyszą przedstawicielom innych dyscyplin humanistyki.

Innym powodem dla odrzucania rozszerzonej rzeczywistości jest nieufność wobec zbyt krzykliwych jej przejawów. Z rozszerzoną rzeczywistością bowiem zbyt łatwo sie utożsamia na przykład multimedia stosowane w wystawach, ekrany czy panele dotykowe, na których widzimy „świat, jak on niegdyś wyglądał”. Świadomie nawiązuję tu do Leopolda Rankego i jego zawołania o pisanie historii „wie es eigentlich gewesen” – „takiej, jaką ona niegdyś była”.

Czy w takim razie, kolokwialnie rzucając się na rozszerzoną rzeczywistość, nie wracamy tym samym do punktu, z którego historiografia lub, szerzej, uprawianie, badanie i przedstawianie przeszłości, wyszła niemal 150 lat temu, i który, szczęśliwie, porzucała na przestrzeni lat pięćdziesięciu z okładem? Wśród krytyków takiego postrzegania historii można wymienić na przykład E.H. Carra, cios temu podejściu zadały pokolenia Annalistów (szczególnie Ferdynand Braudel), oraz późniejsi, wywodzący się z tego środowiska we Francji badacze pamięci, sięgający do zdobyczy międzywojennej socjologii, nawiązujący do Maurice'a Halbwachsa (np. Pierre Nora, a w innych kręgach badaczy-humanistów np. Marie-Claire Lavabre we Francji czy Peter Burke w Wielkiej Brytanii oraz Jan Assmann i Aleida Assmann w Niemczech), a ostatecznie dobił postmodernizm, choć nie tak silny w historiografii właśnie jak gdzie indziej w humanistyce? Czy nie jest tak, że ze wszelkich sił starając się wykorzystać nowoczesną technologię i pokazując, jak to kiedyś było, nie wracamy do najbardziej tradycyjnego sposobu reprezentowania przeszłości? Czy przypadkiem nie kręcimy sobie, my, humaniści pracujący na rzecz nowoczesnych, pełnych multimediów muzeów, aplikacji na smartfony i tablety i tak dalej, sznura na nasze własne szyje?

Dochodzę do kluczowego w takim razie pytania. Czy nie mamy do czynienia z przełomowym momentem w historiografii?

Porzucę rozważania teoretyczne, aczkolwiek z wielkim żalem, deklarując zarazem chęć powrotu do nich w innym być może miejscu, i wracam do głównego problemu, czyli rozszerzonej rzeczywistości, a w zasadzie aplikacji, o której ostatnio czytałam i która mnie bardzo zainteresowała.

Streetmusuem: Londinium

Aplikacja powstała w wyniku współpracy Museum of London i TV Channel History, jej celem jest pokazać użytkownikom obecność Rzymian w stolicy Wielkiej Brytanii. Aktualnie jest dostępna tylko na iPhone'y i iPady, nie ma wersji na Androida ani BlackBerry. Póki co zatem tylko użytkownicy iOS mogą zapuścić się w miasto, by, celując we współczesne budowle swoim urządzeniem, oglądać przygotowane filmy i rekonstrukcje, np. rzymski amfiteatr tam, gdzie dzisiaj stoi Guildhall, na którego arenie walczą gladiatorzy.

Dzięki tej aplikacji da się nie tylko oglądać, ale dosłownie „wykopywać” obiekty pochodzące ze zbiorów archeologicznych Muzeum Londynu. Takie ujęcie to rozszerzona rzeczywistość, którą poddajemy zmianom; każdy, kto ściągnie aplikację, odkopie zatem na przykład monety (pocierając palcem ekran iPhone'a czy iPada: czwarty ze slajdów). Pracownicy Museum of London odpowiedzialni za przygotowanie merytorycznego kontentu do tej aplikacji wyrazili nadzieję, że wywoła to zainteresowanie użytkowników pozostałymi cennymi obiektami ze zbiorów i dzięki temu pojawią się na wystawie:

I really want people to absorb history, that there's more to it than the museum or gallery (Roy Stephenson: London Museum of Archeology).

Aplikacja jest wyposażona w mapę, która po pierwsze pozwala umiejscowić zabytki Londinium w dzisiejszym Londynie – mapa starożytnego miasta jest nałożona na współczesną, a po drugie umożliwia przejście wycieczki wytyczoną trasą tak, by nie pominąć żadnej z przygotowanych atrakcji. Ostatecznym celem (i jak sądzę nadrzędnym dla twórców aplikacji) jest to, by użytkownicy przyszli do Muzeum Londynu na wystawę starożytnych zabytków. Widać tu zatem ścisłą zależność między produkowaniem tego rodzaju aplikacji, a tradycyjną działalnością muzealną. Na wystawie, bowiem (czytamy na stronie poświęconej Streetmuseum: Londinium), można nabytą w czasie zwiedzania w rozszerzonej rzeczywistości wiedzę uzupełnić o informacje, jak starożytne miasto przekształciło się w stolicę świata oraz obejrzeć z bliska obiekty wykorzystane w aplikacji.

Dodatkową atrakcją są efekty dźwiękowe, według nadziei wyrażanych przez autorów aplikacji, mające przybliżać hałas rzymskiej ulicy. Jako zaletę przedstawia się możliwość przejścia przez miasto wyjątkową, odpowiednio przygotowaną trasą, dzięki której użytkownicy zyskają

a very tailored, curated experience (Kevin Brown, Brothers and Sisters).

Słowo curate robi karierę, mimo pierwotnego znaczenia, które zdecydowanie zmienia, nawiązując do muzealnego curator. Od razu zaznaczę, że celowo nie sprawdzam podstawowych znaczeń tych słów w słownikach, ale czerpię z Wikipedii, z wiedzy „ludowej”.

Wracając do definicji przywołanych na początku i następujących po nich rozważań o historiografii: czy taka aplikacja to jest już augmented, czy jeszcze mediated reality? Jakie znaczenie ma dla tych pojęć kwestia interaktywności (w tym przypadku wykopywanie skarbu)? Wreszcie, czy pokazywanie historii, jaka ona była, jest nawiązaniem – nawet nieświadomym – do rankowskiego postulatu? Czy możemy więc powiedzieć, że historia się powtarza? Że historia jak Uroboros zjada swój ogon, by odrodzić się na nowo i na nowo poszukiwać jedynej słusznej metody reprezentowania przeszłości?

Wiele pytań. Obiecuję sobie, że powrócę do takich dwóch problemów: 1. Teoretyczne rozważania o związku między prawdą historyczną i jej reprezentacją w historiografii, jak postulowana przez Rankego, a dzisiejszymi muzeami, interaktywnymi wycieczkami, rozszerzoną rzeczywistością; 2. Pojęcie curate i jego znaczenie dla przekazywania wiedzy (moja prywatna teoria durszlaka).

 

***

 

Streetmuseum: Londinium, bezpłatna applikacja dostępna w iTunes (iPhone i iPad), przygotowana przez Museum of London i TV Channel History, opracowanie techniczne: firma Brothers and Sisters.

Korzystałam z:

– materiałów zamieszczonych na oficjalnej stronie Museum of London poświęconej aplikacji: http://www.museumoflondon.org.uk/Resources/app/Streetmuseum-Londinium/index.h...>

– informacji i kilku zdjęć w oficjalnych materiałach TV Channel History: http://www.history.co.uk/features/londinium-app/street-museum-app.html#bottom... (zdjęcia w zakładce „Take a tour”),

– doniesienia w CNN na temat aplikacji, gdzie można znaleźć cytowane przeze mnie wypowiedzi osób związanych z projektem: http://edition.cnn.com/2011/TECH/innovation/07/29/roman.london.app/.

>