Dzień trzeci.


 Trzeci dzień pobytu w Szanghaju zaczął się fatalnie. 3,5 godziny snu nie mogły nie pozostawić na mnie śladu. Byłam od samego rana w złym nastroju, źle nastawiona do rzeczywistości. Mimo wszystko zebrałam się, zeszłam na śniadanie i skonstatowałam, że ponownie do picia jest tylko Coka-Cola i Sprite. To mnie jeszcze bardziej wkurzyło, bo choćby woda byłaby dobra, że nie wspomnę o kawie. Cola przynajmniej, pomyślałam, zawiera kofeinę. Wypiłam pewnie litr, przegryzając makaronem z sosem sojowym i ryżowym pierożkiem nadziewanym mielonym mięsem wołowym. Prawdziwie chińskie śniadanie. Ciągle nie zdecydowałam się na mieszankę fasolek w sosie sojowym ani też na zwykłe jajko na twardo. To pierwsze wydaje mi się jednak zbyt perwersyjne i inwazyjne o poranku, a to drugie jest jakieś banalne tu, w Szanghaju. 

W pośpiechu zeszłam na dół i tu niespodzianka, mój dyrektor też jechał na wycieczkę i postanowił ze mną jechać taksówką na miejsce zbiórki. Pierwsza, do której podeszłam, odmówiła. Podobnież druga. Charakterystyczną cechą drugiego taksiarza były paznokcie u kciuków długie na co najmniej 4-5 cm (pozostałe były krótko obcięte). Pamiętam, że kiedyś o tym czytałam, nawet widziałam takie grafiki chińskie z panem o takich paznokciach, ale już nie wiem, o co tu chodziło. Jeśli ktoś wie, będę wdzięczna za informację. Przypominam sobie też, że w Egipcie widziałam wielu Arabów, którzy mieli stosunkowo długie paznokcie u małego, piątego palca u ręki, ale wtedy zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi i do tej pory nie rozumiem tego zwyczaju. Otwarta pozostaje kwestia – by powrócić do szofera z dzisiejszego poranka – jak on na te paznokcie założyłby białe rękawiczki. Nie wiem i się nie dowiedziałam, bo nas nie zabrał. Dyrektor wziął wtedy sprawy w swoje, męskie ręce i poszedł do lepszego hotelu niż nasz (w naszym nikt w ogóle mojego pytania o taksówkę nie zrozumiał, choć zwyczajowo powtórzyłam po angielsku i po polsku). Udało mu się, miły odźwierny zawołał drugiego chłopca, który pobiegł na ulicę, po 10 sekundach taksówka przez niego zatrzymana zajechała, adres został odczytany z kartki przez odźwiernego i taksiarza (no bo jak inaczej powiedzieć, dokąd się chce jechać?) i pojechaliśmy. 

Taksówki – przy okazji muszę to napisać – są tu bardzo tanie i właściwie nie zdarzają się oszustwa. Wczoraj, wracając z kolacji, pierwszy raz zdarzyło się, że szofer nie włączył licznika. „Noł mitel” powiedział, a potem sam ustalił stawkę za przejazd, mówiąc „handeld, handeld” i palec wskazujący skierował ku niebu. To znaczy jeden. U nas, o ile dobrze myślę, jeden pokazuje się kciukiem. Ale mogę się mylić. Szanghaj jest olbrzymi, stoi się w korkach, a jednak przejazd w granicach Pudongu (też gigantycznego, przecież to prawie cała ta strona rzeki) nie jest nigdy droższy niż 15-25 yuanów, czyli coś koło 15 złotych (ciągle nie umiem przeliczać tych cholernych yuanów). 

Na miejscu zbiórki był koszmarny burdel. W sumie już się do tego przyzwyczaiłam. Stało pewnie 10 autobusów, z których 3 były nasze. Oczywiście, nieuniknione było to, że kilka osób z naszej wycieczki trafiło do obcych autobusów, a w naszych znalazło się paru obcych z konferencji. Ale nie rozumiem jednego: dlaczego nie można tych autobusów oznaczyć po angielsku? I wszystko tak tu działa – trochę na zasadzie albo się uda, albo nie. Chińczycy zakładają, że jeśli jest po chińsku, to wszyscy dadzą radę. Wierzcie mi, Chińczycy mają nas, ludzi Zachodu, w głębokim niepoważaniu, by nie powiedzieć głęboko w dupie. Stąd to wynika i już. Śmieją się z nas, jak robimy coś nie tak, ale nie wpadną na to, żeby ułatwić. Może to i zdrowe podejście – skoroście przyjechali, to sobie radźcie. Tylko, że my tu jesteśmy ich gośćmi. Druga rzecz, że ta głupia baba i jej gach, co się do naszego autobusu zaplątali, zorientowali się, że jadą na złą wycieczkę po mniej więcej 50 km. Wcześniej nie zauważyli, że sami nieznajomi im ludzie siedzą obok. I jak się Chińczycy mają z nas nie śmiać, skoro kretynów na nich nasyłamy? 

Pojechaliśmy. Autobus pełny, gorąco (zrobiło się dziś bardzo ciepło), duszno, okropnie. W perspektywie ponad 2 godziny jazdy. Przerwa na stacji benzynowej i niespodzianka dobra i zła. O złej pisać nie będę, a dobra – to kawa, cudowna, czarna, gorąca, pełny kubek. Prawdziwy dar. Kupno kawy – dla każdego z nas (z nieukrywaną dumą napiszę, że byłam pierwsza przy barze) – trwało około 5 minut. Bo pani za każdym razem z tym samym trudem rozumiała: „Americano” i palcem wskazywanie nieba (czyli jeden, jeśli pamiętacie – ja sobie dopiero po chwili przypomniałam, że tak tym palcem taksówkarz pokazywał i jak tak samo zrobiłam, to mnie zrozumiała). Kawę wypiwszy, w autobusie zasnęłam i obudziłam się na miejscu, czyli w mieście Hangzhou (nie pytajcie, jak się to czyta; do końca wycieczki nie załapałam). Zajechaliśmy na wernisaż wystawy w Muzeum tego miasta. Nie wiem, czemu poświęcona była wystawa, nie pamiętam, byłam półprzytomna. Ale było ładnie i czerwone karteczki poleciały w powietrze w chwili przecięcia wstęgi. Poza nami (trzy autokary pełne muzealników z całego świata) było około 15 fotoreporterów i kilka osób z obsługi. Nikogo poza tym. Nie rozumiem zupełnie wystawy, którą zwiedziliśmy, ale podobały mi się: grafiki (mam zdjęcia kilku), wachlarze, znaczki pocztowe z całego świata (wśród których z dużą radością odkryłam polskie, dobrze znane z dzieciństwa, oraz chińskie, na których ładnie Mao komponował się z Leninem), sposób prezentacji horoskopu chińskiego z bodajże XIII wieku (dziurki wykute w kamieniu, od tyłu podświetlone, czyli w miejsce dziurek pojawiały się czerwone światełka; trochę dyskotekowe, ale robił się ładny wzór na kamieniu – a powierzchnię kamień ten miał ok. 2x2 m). Podobała mi się w tym muzeum również toaleta, a warto dodać, że była to pierwsza toaleta na narciarza, którą w Chinach spotkałam. W Szanghaju ich chyba nie ma (albo nie trafiłam do takich miejsc – pewnie to drugie), a wystarczy pojechać na prowincję, by od razu musieć kucać. W sumie, po całym dniu jazdy na nartach, muszę stwierdzić, że ma to swoje zalety. Przynajmniej, za przeproszeniem, nie ma szansy, że się dotknie tyłkiem ohydnej, obsikanej najczęściej deski klozetowej. Toalety, nadmienię, nawet te na narciarza, są czyste i zadbane; panie sprzątają tam niemal na okrągło, co trudno powiedzieć o toaletach w Krakowie choćby, Europejskiej Stolicy Kultury. Na prowincji chińskiej, w mieście małym, bo liczącym zaledwie 6,5 mln mieszkańców, czystość w szaletach to norma... A to my, ponoć, jesteśmy cywilizowani. 

Wracając do muzeum, to cieszyłam się, gdy w końcu wyszliśmy. Trzeba było, niestety, pójść pod górę, na szczęście nie dłużej niż 10 minut (dłużej bym nie zniosła; dziś był dzień na nie). Na szczycie wzgórza znajdowała się pagoda skromnie ukryta w drzewach i wielkie domiszcze pagodopodobne obok niej. Miałam nosa, bo się skupiłam na ukrytej pagodzie, podczas gdy reszta wycieczki fotografowała się na tle tamtego domu. Otóż pagoda ukryta okazała się oryginalną świątynią boga tego miasta, z X wieku pochodzącą, natomiast wyrób pagodopodobny był repliką domu przyświątynnego, powstałą 10 lat temu. Nawiasem mówiąc, trzeba wiedzieć, że Chińczycy nie przywiązują tak wielkiej wagi do konserwacji i zachowania oryginalnych budowli jak my, Europejczycy, czy świat cywilizacji Zachodu ogólnie. Dla nich ten wyrób pagodopodobny jest oryginałem, bo wiernie odtwarza (z zewnątrz) dom przyświątynny zniszczony w latach 60. XX wieku. Podobnie jedynie uważa się warszawską Starówkę i Zamek Królewski za oryginały, wpisane na listę dziedzictwa UNESCO, choć są oryginale w innym znaczeniu tego słowa. Powiedziałabym nawet – ekscentryczne, ale cóż. Najwyraźniej taki ze mnie muzealnik, jak z koziej dupy trąba i mam mocno zachodnie podejście do zabytków. Jak się zburzyło, to niech w pamięci pozostanie i już (bardzo negatywnie oceniam odbudowę zamku w Berlinie). Wracając do pagody, to do niej nie można było wejść, zwiedziliśmy natomiast gruntownie budynek przyświątynny (ja również toaletę, przepraszam, że o tym wspominam, ale na ścianach były tam piękne kafelki w róże). Z samej góry, z tarasu, rozpościerał się przepiękny widok na miasto i jezioro w mieście. Porobiliśmy sobie zdjęcia i zasiedliśmy do jedzenia w restauracji na najwyższym piętrze. 

No co będę pisać o jedzeniu, skoro jak zawsze wszystko wyglądało tak samo: przekąski zimne, zupa, główne dania gorące (warzywa, mięso, ryba), ryż na różne sposoby, zupa na słodko (dziś galaretowata zupa owocowa). Do tego piwo, wino chińskie, Cola i Sprite (oczywiście). Nowością były kraby i „końcówki” żab, jak to określił pan dyrektor (nie wiem, które to było, ale wszystko mi zasadniczo smakowało). 

Przy obiedzie siedzieliśmy w stałym składzie: Afşın, Jean-Louis, Habib i ja oraz Rainey z Bostonu (dziewczyna młoda, bardzo fajna, ale bardzo pilnie przestrzegająca wszystkich punktów programu), milczący acz piękny Argentyńczyk, który nie tknął jedzenia chińskiego i przegryzał cały czas jakieś chrupki argentyńskie, Filipińczyk (też milczący, za to jedzący). 

Po jedzeniu uzgodniliśmy z kolegami, że idziemy nad jezioro na drzemkę, ale nasz plan ucieczki się nie udał; spakowano nas do autobusów i zawieziono nad to jezioro. W programie była przepływka łódką po jeziorze i zwiedzanie jednego z najświętszych miejsc Chin. Nie napiszę, co to jest dokładnie i co tam się stało, bo objaśnienia dostaliśmy po chińsku – fantazja Chińczyków w „olewaniu” całej reszty świata nie zna granic. Było wśród nas paru Chińczyków, fakt, ale stanowili zdecydowaną mniejszość. Są jednak faworyzowani w sposób nieopanowany. W każdym razie spacer po pozostałościach laguny, czyli Jeziorze Zachodnim i trzech stawach – trzech zwierciadłach księżyca – to niewątpliwie niezapomniany punkt pobytu w Chinach.

Pamiętacie film „Wiosna, lato, jesień, zima i znowu wiosna”? Może się mylę, ale dla mnie właśnie to miejsce musiało zainspirować Kim Ki-Duka do zrobienia tego filmu. Krajobraz, to raz. Ale miejsce to jest słynne z obrazów średniowiecznych jeszcze (dla nas średniowiecznych, dla Chin to już było po renesansie) pokazujących Jezioro Zachodnie w czterech porach roku, opiewali je poeci, właśnie cztery pory roku sławiąc. To dygresja. Ważne jest to, że było tam to wszystko, o czym myślimy stereotypami o Chinach. Kręte pomosty drewniane, pagody, altanki, stele kamienne, drewniane ażurowe ścianki do przekształcania krajobrazu (niewyobrażalne, wiem, ale nie umiem tego wytłumaczyć). Najstarsza pagoda w tym miejscu pochodzi z początku XI wieku; najmłodsza – z XIX wieku. Siadłam na chwilę na ławeczce, za mną była właśnie ta najstarsza pagoda, przede mną – jezioro i góry. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie wyobrazić cesarza, który spacerował tymi pomostami, siadał w tej altance, pisał wiersze. Ten cesarz, ten, który panował w miejscowości Hangzhou tysiąc lat temu, był poetą. To miejsce, czuje się to, jest pełne jego poezji. Wierze unoszą się na liściach lotosu, rymy pływają wokół lilii wodnych, słowa osiadają na poręczach pomostów. Jezioro Zachodnie jest metaforą, jest przenośnią dosłowną i w dwojakim sensie. Przenosi nas do innych myśli, ale i przenosi nas w inny czas. 

I ten czas spokoju się skończył. Popłynęliśmy z powrotem na brzeg, do miasta, zwiedzać muzeum Jeziora Zachodniego. Budynek piękny. Znowu pojawiło się we mnie to samo wrażenie umiejętności chińskich architektów zharmonizowania budynku z otoczeniem, jego wkomponowania nie tylko w otoczenie, ale także w historię Jeziora Zachodniego w tym przypadku i samego miasta Hangzhou, dawnej stolicy Chin, dawnej metropolii Państwa Środka. 

Niestety, gościnność Chińczyków sprawiła, że z muzeum siłą nas wyciągnięto znowu do restauracji i, hmmm, znowu musieliśmy jeść wszystko to samo. Nieprzyzwoitości królicze, kraby, poszatkowaną koriandrę z ryżem i kukurydzą ułożone w kształt serca, rybę podaną w sosie sojowo-imbirowym, wędzone ryby różnych rodzajów, szaszłyki baranie przyprawione w nieznany mi sposób... Dużo, dużo innych smakołyków. Nie mogę już patrzeć na to wszystko, czego nie zjemy, bo pewnie to wyrzucają. Habib, którego miałam po prawicy, nachylił się do mnie i powiedział: „jem wbrew sobie”. Odpowiedziałam: „ja się kontroluję, nie jem”. Habib dostał nerwowego ataku śmiechu, tym bardziej, że w tym samym momencie na stół wjechała tak odjazdowa wołowina, że nie mogłam się od niej oderwać i po chwili ja się nachyliłam do niego i szepnęłam: „jem wbrew sobie”. 

Spiliśmy się, proszę państwa, wszyscy. Francuskim sikaczem rozlewanym w Chinach. Spili się pierwsi Chińczycy i dyrektor muzeum historii Szanghaju postanowił gości z Zachodu zaznajomić ze sztuką śpiewania w Chinach. Po kolei, od stolika do stolika chodził, szukając nomen omen chińskiego chotnika. Znalazł się odważny, który do mikrofonu zaintonował pieść. Niezłe to było, ale wtedy dopiero się zaczęło, bo rozochocili się Rosjanie, których w komitecie jest najwięcej. Jedna chwyciła mikrofon i popłynęły Podmoskowyje wieczera.... Z zażenowania myślałam, że się schowam ze wstydu, bo oczywiście cały „Zachód” od razu do mnie, czy na Wschodzie wszyscy tak fałszują, czy w Polsce śpiewa się te same piosenki, tymczasem Rosjanie za ramiona się chwycili i dalej, kołyszą się w takt, a wieczory podmoskowyje upływają, ale się nie kończą, oni się kołyszą, a ja na pytania odpowiadam, nie, w Polsce inaczej, w Polsce też fałszują, ale piosenki inne. Przecież to też Słowianie – mówi „Zachód”, a tu nagle Chińczycy dorwali się do drugiego mikrofunu i dawaj, te wieczera po chińsku zapylają. Prawie pod stół weszłam z braku wina w kieliszku. Piosenka się skończyła i okazało się, że kto ma mikrofon, ten ma władzę – Chińczycy zapodali serię piosenek, mniej lub bardziej krzykliwych, skrzeczących, niezrozumiałych, ale tylko do pewnego momentu, bo nagle poszła Katjusza, tyle że po chińsku. Przyjaźń chińsko-radziecką sobie przypomnieli. I tak przez pół godziny przyśpiewywali sobie. Przyznam, że z niepokojem patrzyłam na mój stół, bo: 1. Amerykanka (Rainey, przypominam) zaczęła się zastanawiać, co ona zaśpiewa typowego dla USA; 2. do Afşına podeszła jego szefowa z poleceniem, że jeśli Turcja będzie miała śpiewać, to mikrofon idzie do niego; Afşın, choć brunatną ma karnację, poczerwieniał; 3. Belg zapytał mnie, czy będę śpiewać razem z nim „Alouette, gentil alouette”; 4. Habib oświadczył, że on ani jednej piosenki nie zaśpiewa, bo nie może zdecydować, czy powinien kanadyjską, czy tunezyjską. Niebezpieczna sytuacja. Przerwał ją, dzięki bogowie!, dyrektor chiński, bo powiedział, że restauracja się zamyka i dowidzenia państwu. A Rosjanie tymczasem, ignorując jego wypowiedź i po chińsku, i po angielsku zapodaną, dalej za ramiona się trzymali, kołysali i rzewne dumki fałszowali...

Mało o Chinach było. Mało, wiem, ale postaram się jeszcze dopisać po powrocie coś o Zachodnim Jeziorze. Dziś trochę bardziej kosmopolitycznie wyszło. Przykro mi. Z drugiej strony – taki wieczór mógł zdarzyć się tylko w Chinach, tylko na międzynarodowej konferencji, tylko przy krabach, grillowanych krewetkach, grzybach mun i wołowinie w imbirze i tylko przy nadmiernej liczbie Rosjan na sali. Szkoda, że tak mało nam ci Chińczycy wszyscy o swoim kraju, o swojej kulturze chcą powiedzieć. Boję się, bardzo boję się, że oni sami tego nie wiedzą. Inaczej: mają wiedzę, ale nie umieją jej przekazać, bo to nie tradycja żywa w nich, to nie ich obyczaj, ale to dziedzictwo niechciane, zapomniane, odrzucone. To ludzie wykorzenieni w olbrzymiej masie. Ludzie, którzy nie wiedzą nawet o tym, że ich koleżanki i koledzy po fachu muzealnym chcieliby się dowiedzieć czegoś więcej.

Konkluzją dzisiejszego dnia jest więc ambiwalencja spostrzeżeń. Harmonia architektury, harmonia struktury, harmonia zewnętrzna panująca tutaj ewidentnie nie zgadza się z tym, co jest we wnętrzu i to zresztą widać w urządzeniu muzeum Zachodniego Jeziora (obok wypchanych zwierząt – historia Chin – wszystko potrzebne, ale zestawienie nieco dziwiące). Podobnie świetna struktura parkingu, z którego dziś odjeżdżaliśmy, ale kompletna nieumiejętność skorzystania z tej struktury i w efekcie – chaos organizacyjny. Brak koherencji. Boję się – znowu się boję! – że komunizm jednak zrobił swoje. Pozbawił mianowicie tych ludzi ich tożsamości.

Na koniec – szanghajskie metro. Cudowne. Czyste, przestronne, rewelacyjnie opisane, nie ma szansy się zgubić, są barierki prowadzące do każdej linii metra, wszystkie napisy po chińsku i angielsku. Ludzie grzeczni. Tanio. Czegóż chcieć więcej? Metra w Krakowie!