Z Ryanairem się kopać (przygoda spod Paryża)

Szybka podróż do Paryża, najszybsza z wszystkich w ostatnich szesnastu miesiącach. Zazwyczaj spędzam tam dwie noce, trzy dni na intensywnej pracy. Wracam bardziej zmęczona niż wyjechałam, bogatsza w kilogram nabyty dzięki bagietkom, serom i magdalenkom. Odpoczywam w samolocie i na lotnisku. Wróć. Odpoczywałam. Właśnie dlatego powstaje ten post, całkiem niekulturalny, bo moje drobne przyjemności lotniskowe odeszły w przeszłość. 

Rzadko mam okazję i ochotę (przede wszystkim to drugie) napisać takie słowa, taki właściwie wpis w księdze skarg i zażaleń. Po raz kolejny jednak przekonałam się, że Ryanair deprawuje ludzi. Sprawia, że zwykli ludzie, pracownicy lotnisk, stają się równie zajadli w swojej nienawiści, chęci dręczenia innych, co bohaterowie eksperymentu Zimbardo w roli więziennych strażników

Ryanair ma zasadę jeden człowiek – jeden bagaż kabinowy o określonych wymiarach. Lotniska Europy „upiększyły” granatowe kratki, w które nieszczęśni podróżnicy upychają swoje walizki, torby, torebki, plecaki... 

Nie daj boże, że z kratki wystaje brzuch plecaka lub rączka walizki. Skasują za nie. Powiedzmy jednak, że to jest zasada, na którą godzimy się, my, podróżnicy, zaznaczając odpowiedni checkbox w formularzu internetowym przy zakupie biletu. 

Jednak to, co dzieje się na lotniskach, z których samoloty Ryanair latają, zaczyna przypominać szykanowanie pasażerów. W Warszawie na przykład (pozytywny) liczbę bambetli na człowieka sprawdza się w kolejce do bramki, czyli tuż przed przejściem do autobusu zawożącego do samolotu. W Beauvais natomiast (negatywny przykład) cieć w żółtej kamizelce liczy każdemu bagaże na początku kolejki do kontroli bezpieczeństwa. 

W tym właśnie tkwi istota szykan. W czasie kontroli bezpieczeństwa trzeba wyjąć komputer i osobno go przepuścić przez skaner. Niekiedy również dotyczy to telefonów. Te rzeczy trzeba wypakować z torby, plecaka, walizki czy innych podróżnych akcesoriów, co trwa tym dłużej, w im więcej toreb są one włożone: laptop jest w swoim laptopowym „domku”, następnie jest włożony do torby, na końcu torba do walizki. Przy cieciu wszystko trzeba tak spakować, po czym, dwadzieścia metrów później, rozpakować. I zapakować (jak najszybciej, bo długo zbierających rzeczy z taśmy za skanerem nienawidzą inni podróżni, czekający na swoje pinkle), a następnie przejść do hali odlotów (hali, tak, bo lotnisko w Beauvais doczekało się nowego terminala, trzy razy większego niż dotychczasowy pawilonik). 

W hali odlotów przez moment jest się wolnym człowiekiem. Siadam więc przy kawie, całkiem niezłej, wypijam wodę Evian, nabytą po kontroli (na marginesie: ograniczenia dotyczące przenoszenia własnej wody, wody z zewnątrz, przez kontrolę bezpieczeństwa, uważam za skuteczne lobbowanie kilku dystrybutorów napojów, którzy sprzedają wodę i inne napoje po horrendalnych cenach w sklepikach lotniskowych), sprawdzam powiadomienia z G+, maile i tak dalej – do utraty baterii. Wiem jednak, że za godzinę lub nawet mniej, będę musiała stanąć w kolejce do bramki, gdzie po raz kolejny sprawdzi się mój bagaż, jego liczbę, objętość i czasem nawet wagę. Wszystko to w atmosferze przypominającej eksperyment Zimbardo. 

Ludzie, którym dano niewielką władzę nad innymi oraz narzędzia karania podróżnych (opłata za dodatkowy bagaż, gdy damska torebunia nie mieści się w walizce kabinowej, opłata za dodatkowy bagaż, gdy woda kupiona w lotniskowym sklepie podnosi wagę walizki o 10 dkg itd.) wykorzystują swoje kompetencje. Trudno mi nawet rozwijać tę myśl, jak sądzę, zrozumiałą i oczywistą, z punktu widzenia przyzwoitości, kultury zachowania, logiki działania, ergonomii (do tej ostatniej jeszcze powrócę). W potocznej dyskusji takie zapędy określono by słowem „nazistowskie”. 

Cieć w żółtej kamizelce kazał mi włożyć torbę, w której miałam laptopa, trzy telefony, tablet i inne rzeczy osobiste, do kabinowej walizki. Uprzejmie odparłam, że zrobię to przed wejściem do samolotu, bo przy kontroli, do której mam dwadzieścia metrów, muszę tę torbę wyjąć. W nieuprzejmych słowach poinformował mnie, że jeśli nie spakuję tu i teraz, to nie przejdę. Spakowałam. Przeszłam pięć kroków i, gdy skupił się na panu z aparatem fotograficznym wiszącym na szyi, wyjęłam. Podszedł do mnie i jeszcze bardziej nieuprzejmie powiadomił, że łamię regulamin linii lotniczych. Zapytałam, gdzie w regulaminie stoi, że kontrola liczby bagaży odbywa się właśnie tu, przed kontrolą bezpieczeństwa, a nie po niej. Nie powiedział nic, a ja dodałam, że uprzejmie proszę o wydrukowanie i podanie mi tego regulaminu o miejscu przeprowadzania kontroli. Na szczęście dla mnie cieć musiał zająć się kolejnymi nieszczęsnymi pasażerami. Doszłoby niechybnie do dzikiej awantury. 

Francja jest w mojej opinii najbardziej ergonomicznym krajem świata. Wszystko, co można uprościć, skrócić, ułatwić, załatwić za jednym zamachem, jest tu tak zorganizowane. Efektywność Francuzów przy krótszym dniu pracy w porównaniu z Polakami jest trudna dla mnie do oszacowania, ale zdecydowanie przewyższa naszą polską mrówczą pracowitość, niestety, najczęściej bezmyślną i nieuporządkowaną. Napotkanie tego typu idiotycznej regulacji w tym kraju mnie zaskakuje. Skąd się to bierze, zastanawiam się. 

Otóż według mnie cała odpowiedzialność spada na Ryanair. To linie lotnicze wymuszają na ludziach takie zachowanie, powodowane chęcią zysku, żerujące na każdym najdrobniejszym potknięciu pasażerów. Nie ma tu miejsca na ludzką słabość i okazywanie życzliwości, liczy się wynik, liczba dziennie skasowanych osób. Słynna historia pasażerki, która nie poleciała, bo nie spakowała do bagażu książki trzymanej w ręce wydawała mi się wyjątkowa i absurdalna. Teraz już wiem, że to norma, nie absurd. Pracownik musi się wykazać, a ponieważ, jak pisałam wcześniej, dano mu narzędzia, którymi może – dla własnej korzyści i zysku linii – represjonować (toutes proportions gardées) podróżników, to korzysta z nich ekstensywnie. 

Do Francji latam dość często, służbowo. Nie ode mnie zależy, które linie zostaną wybrane. Obiecuję sobie jednak solennie: jeśli prywatnie będę lecieć gdziekolwiek, to nie dam zarobić ani pół grosza linii, która w tak bezmyślny sposób deprawuje ludzi, pracowników swoich i pracowników lotnisk.

PS Na dodatek Ryanair robi wszystko, by stewardessy pracujące w tej linii wyglądały źle. Noszą uniformy z taniego materiału w wyjątkowo nietwarzowych kolorach (w kolorze spranego żółtego bluzki i spódnice wyblakłoszafirowe). Zamieniając się w handlarki (zimne i ciepłe przekąski), zakładają dziwaczne ni to fartuchy, ni podomki, skutecznie maskujące ich kształty. Szkoda, bo to często prześliczne dziewczyny. Jednocześnie Ryanair dba o to, by stewardzi wyglądali atrakcyjnie w swoich śnieżnobiałych koszulach i ciemnogranatowych marynarkach. 


PS PS Słusznie zauważono, że nie ma tu komentarzy, więc w celu wypowiedzenia się, zapraszam na G+

Gdańsk–Kraków, Eurolot, 16.11.2012, garść wspomnień

Tatusiowi i Napoleonowi, którzy gdzieś na lawetę wstąpili…

Światła za oknem migotały. Deszcz rozbijający się o szyby okienek rozpraszał lampy lotniskowe, nadawał im kształty choinek, ubranych na biało, żółtawo i niebiesko. Błyskały, nie migotały. Samolot stał spokojnie, podobnie spokój zachowywała stewardessa, uśmiechająca się miło, mimo niemal dwugodzinnego opóźnienia lotu, mimo mgły, która opanowała całą Polskę i pewnie dużą część regionu, mimo zdenerwowania i głupich żartów niejednego pasażera. Światła za okienkami o zaokrąglonych rogach błyskały i nie wiedziałam już, czy jestem może w przybranym odświętnie Kazachstanie, czy ciągle nie odleciałam z Gdańska. „Personel pokładowy przedstawi Państwu procedurę stosowaną w przypadku lądowania awaryjnego…” – nie, nikt z nas nie miał ochoty oglądać tego najpopularniejszego spektaklu świata, odgrywanego codziennie w setkach, w tysiącach może lotów, które każdego dnia zabierają w powietrze niezliczoną liczbę pasażerów. 

Chcieliśmy polecieć, gdziekolwiek, choć latanie we mgle to ryzykowny sport w tym kraju, kraju mgłą spowitym. „Dlaczego nie możesz ich spytać, kiedy polecicie?” zdenerwowany głos w słuchawce domagał się odpowiedzi, ale to była ostatnia rzecz, którą chciałam słyszeć, sama zdenerwowana, ze łzami spakowanymi pod powieką i gotowymi do drogi, jak sześćdziesięciu trzech współpasażerów lotu, w stu procentach obłożonego. „Trzy czwarte tego lotu to Kraków” – powiedział pan, który już się zdążył rozeznać. „Czy panu proponowano podróż autokarem do Krakowa?” – ośmielił się spytać inny, chyba nieśmiały pasażer, gestykulujący dłońmi o długich, pięknych palcach. Światła za oknem zaczęły migotać, gdy przez nie – a może przez ich wizualizacje rozproszone deszczem i wiatrem – przelatywał płyn odladzający, pod ciśnieniem wytryskiwany z sikawki uniesionej na dźwigu razem z silną, halogenową lampą. Jej światła nic nie było w stanie rozproszyć. 

„Pani do Krakowa czy do Katowic?” – ten sam pasażer zwrócił się do mnie. „Do Krakowa” – odparłam z uśmiechem. Po jego wyrazie twarzy widziałam, że lecimy w tym samym kierunku, tylko złym samolotem. „Do Katowic, a co potem?” – zainteresował się. „Przyjeżdża ktoś po mnie, mam szczęście, a pan?” – byłam miła, zapytałam. „I ja mam szczęście” – uśmiechnął się. Moje szczęście skończyło się, gdy doszły do mnie słowa „akumulator”, „laweta”, „czekamy”. „Martwię się” – miało mi przejść przez głowę i bać się miałam bardziej niż przed startem we mgle.

„A dokąd ty lecisz?” – wysepleniło putto stojące na fotelu przede mną, przechylające się przez oparcie, usiłujące na mnie polecieć. Nie, nie zapytało tak. „Wohin fliegst du?” usłyszałam. „Nach Köln” – podjęłam konserwację, świadoma przewagi, jaką putto miało nade mną w tym języku. „Ich auch” – odpowiedziało i zapomniało na szczęście o mnie, zwracając się z tym pytaniem do następnego pasażera. Zapytało o to samo wszystkich naokoło, a następnie skierowało uwagę na stewardessę, uprzejmie proponującą kanapki w cenie dnia. Równie uprzejmie i ona mu powiedziała: „Alle fliegen nach Köln”. „Sicher?” – upewniał się malec, płci, jak to u putto, męskiej. 

Tym razem siedziałam w samolocie, w którym niewielka część pasażerów leciała we właściwym, podstawowym kierunku, a trzy czwarte (jak dowodził pan rozeznany) leciało nie tam, gdzie trzeba, czyli do Krakowa. Procedura już się zakończyła i światła za miękko wykończonymi okienkami przesuwały się. Okno od zewnątrz pokrywała mieszanina deszczu i środka do odladzania skrzydeł, dobiegały mnie przez nie nieregularne kształty różnobarwnych choinek. Tak przybrane było Ałmaty, jakby tam cały rok trwało Boże Narodzenie. Samolot stał się wehikułem czasu. Rok 2006, przylatuję do Kazachstanu po raz pierwszy i przez chwilę zastanawiam się, czy na pewno Święta już minęły, bo miasto udekorowano lampkami, choinkami, neonami, światełkami… Trudno znaleźć jedno ciemne miejsce – poza moją ulicą, rzecz jasna. 

Las choinek przekształcił się w rząd jednobarwnych, niebieskich choinek, silniki zawyły, ciśnienie wbiło mnie na sekundę w fotel. Pan obok mnie zacisnął długie palce na szaliku, porządnie złożonym na kolanach. Samolot wydawał kosmiczne dźwięki, za oknami zapanowała mgła. Spodobała mi się myśl, że to ultradźwięki urządzenia lotniskowego, naprowadzającego, który ma nam pomóc w precyzyjnym starcie. Zgaszone światła w kabinie tworzyły wyjątkową atmosferę, a że od niemal trzech godziny tworzyliśmy gromadę zdenerwowanych, zmęczonych, przerzucanych z kąta w kąt owieczek, pojawiły się głosy. Odezwał się jeden z najweselszych panów w samolocie (ten, który po kolei wszystkich pytał, czy boją się lecieć w takich warunkach, żartowniś) „Wzywamy kosmitów na pomoc!”. 

„Czy jest jeszcze szansa skorzystania z toalety?” – uprzejmie spytała pani roznosząca zapach sklepu indyjskiego. Panowie rozmawiali o cenach autostrad i ich stanie („Następnym razem z Gdańska na Kraków lecę autobaną, strasznie dużo jeżdżę”). „Mogę się zastanowić, który kolor chcę wybrać?” – pogrymasiłam nad koszykiem z batonikami, zielonymi, czerwonymi i żółtymi. Pan obok odmówił, poradziłam grzecznie, żeby jednak wziął. „Szanowni państwo, mówi kapitan” – usłyszeliśmy – „W Katowicach wylądujemy za około 35 minut” – ciągnął – „temperatura na miejscu plus jeden stopień Celsjusza, widzialność 1600 metrów, warunki dobre, aktualnie jesteśmy około 16 kilometrów przed Łodzią i kierujemy się w prostej linii do celu”. Dystans między Gdańskiem a Krakowem tylko pozornie wynosi 600 kilometrów. 

Wybrałam batonik czerwony, pan obok w końcu żółty. Pani ze sklepu indyjskiego wyszła z toalety, kapitan skończył mówić, a panowie od autostrad przerzucali się brzydkimi słowami na temat Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, a szczególnie skurwysyńskim działaniom tej agencji w okolicach Łeby. Szkoda mi się zrobiło właśnie ich; Pomorzanie, trafią do Katowic w środku nocy, a jeszcze późnym wieczorem ominęło ich umówione spotkanie w Krakowie. Rozeznany pan zrobił turę po samolocie, sprawdzając, czy aby wszyscy nadal lecimy w jednym kierunku i nikt nie próbował wysiąść we Włoszczowej. Niedomknięte drzwi toalety trzęsły się, za oknem nie można było dostrzec już nawet migoczącego światełka na skrzydle, znaku migającego w rytm uderzeń serca: pi pim, pi pim, pi pim. „Może już nie żyję?” – przemknęło mi przez głowę, ale nie, żyłam. Zobaczyłam Katowice na horyzoncie, widoczność naprawdę 1600 metrów, ale tylko z góry, bo na dole pewnie panuje mgła, a na samochodach może osiadł szron, zwiastujący nadejście jeszcze trudniejszych chwil. 

Miałam o czymś pisać. O muzeach, oczywiście. Nie o wirtualnych, lecz o digitalizacji i o konserwacji. „Cabin crew, prepare cabin for landing”. Dziękujemy państwu za wspólną podróż. 

To był dopiero początek.  

 

Lot Gdańsk-Kraków z 16.11.2012 r., z godz. 20.30 nie odbył się, lot Gdańsk-Katowice z tego samego dnia, z godz. 19.35 był opóźniony prawie 2 godz. Dziękuję firmie Eurolot za inspirację. 

 Współpasażerowie sportretowani w rzeczywistości mieli niektóre z przypisanych im cech. 

Fela na polskich drogach

Jechałam przez taką Polskę, o której chyba zapomniałam.
Polskę płaską i bez zakrętów. Polskę szpalerów drzew wzdłuż drogi... Polskę, w której królują stacje benzynowe nienanych mi koncernów, gdzie paliwo jest drogie, ale tańsze o 20 groszy niż w wielkich miastach. Polskę, w której 15-letnie Audi, BMW czy Volkswagen (Golf konieczne), czyli szczyt dobrobytu, sunie do kościoła dostojnie, 30 km/h, kierowane przez wczorajszego ojca rodziny, po prawicy którego zasiada jego dama, dzisiejsza, endimanche'e, ale wczorajsza też, bo w niedzielę zakład fryzjerski nawet na mszę nie uczesze i koafiurę na następny dzień, w sobotę, się szykuje.
Polskę taką przemierzałam spokojnie, ale spiesząc się przecież, choć jeszcze nie wiedziałam, do czego gna mnie moją Felą, jakże brudną, jakże nędzną w porównaniu z limuzynami czekającymi pod świątyniami.
Czy to też moja Polska? Czy mam więcej naprawdę wspólnego z tymi, którzy po pijaku recytują imiona panien obtańcowanych niegdyś w remizie, gdy ja w takim samym stanie upojenia będę się europejskim nihilizmem zachwycać?
Czy nauczyłam się już roli kosmopolitki, intektualistki, która straciła związek z "ludem"? Czy moja "kurwa" rzucana w zdenerwowaniu sprawia jednak, że bliżej mi do wczorajszych kierowców niż do Francuzów i ich ogólnonarodowego "putain de merde"? I czemu rozpaczliwie próbuję się odseparować od tych panów, a nie od ich wyfiokowanych małżonek? One są mi obojętne w tych chaotycznych, drogowych, polskich rozmyślaniach... A może jestem cholernie arogancka i niesprawiedliwie oceniam enklawę Polski B w morzu Polski A?

Fela dowiozła mnie bezpiecznie na miejsce. Śnieg skuł jej koła jak kajdankami. Wiatr smaga maskę mojej Feli tak samo, jak maski starych Audi, BMW i Volkswagenów. Jestem tu. Jestem stąd. Na nic ucieczka. Czas przestać uciekać.

Gigantomania, czyli Ania Gigantom...

Dzień czwarty

Szanghaj dziś zaczął wzbudzać we mnie lęk. To jest zbyt duże miasto. Zbyt potężne. Zbyt przerastające moją wyobraźnię. Zbyt szanghajskie.

 

Gigantomania, czyli Ania Gigantom...

 

Zacznę od tego, że moja podróż do Azji jawi mi się całkiem logicznie. Polska leży na styku Europy i Azji. Potem odwiedzałam Ukrainę, następnie pojechałam dalej na Wschód, do Turcji. Mieszkanie w Kazachstanie można uznać za wejście do „prawdziwej” Azji, choć „tylko” Środkowej, w końcu trafiłam do Chin. Każdy krok dalej na Wschód niż Przemyśl można traktować jako kolejny etap wtajemniczenia, które – jak powtórzę i podkreślę – postępowało u mnie w pewnym logicznym rytmie. Pewien czas musiał upłynąć, bym mogła w odpowiedni sposób zobaczyć i zrozumieć (czasem z opóźnieniem) następne miejsce. Teraz jestem w Chinach i moje zrozumienie Wschodu osiągnęło ten stan, w którym jestem świadoma, że więcej nie wiem niż wiem. Pięknie, prawda? 

Konferencja dzisiaj miała wycieczki do różnych miejsc atrakcyjnych w Szanghaju i okolicach. Zrezygnowałam z wycieczki na rzecz samodzielnego spaceru po Szanghaju – a to właśnie ten sposób zwiedzania, który preferuję. Zawsze, gdziekolwiek jadę, a szczególnie gdy gdzieś jadę po raz pierwszy, staram się jak najwcześniej przestać czytać o tym miejscu, nie kupuję przewodnika, żeby nie kusił i usiłuję zapomnieć wszystko, czego się kiedykolwiek o nim dowiedziałam. Tak też stało się tym razem w Szanghaju. Dzisiejszy spacer sprawił, że przypomniałam sobie dawno nabytą wiedzę o wojnach opiumowych, o koncesjach międzynarodowych, o zbrodniach japończyków na Chinach, szczególnie na Szanghaju, o przyjaźni polsko-radzieckiej i o modernizmie europejskim, którego wyjątkowym przejawem był niemiecki ekspresjonizm filmowy. Odgrzebałam też w zakamarkach umysłu wiedzę o szintoizmie, taoizmie, buddyzmie i rewolucji kulturalnej w Chinach. Dziś, wszystkie te pojęcia nagle nabrały dla mnie ciała, czasem nawet trójwymiarowego, a z pewnością kolorowego.

Od początku. Rano pospałam nareszcie trochę (4,5 godziny zamiast 3,5, czyli całkiem nieźle). Grzecznie zjadłszy śniadanie, pojechałam taksówką z szefem do starego miasta, czyli Yuyuan Garden. Z taksówką tu jest tak, że pokazuje się szoferowi adres na kartce, a ten wiezie nas tam, gdzie odczytał. Trochę na dwoje babka wróżyła, bo niekiedy mam wrażenie, że nie umieją czytać, niemniej jednak poruszać się w mieście liczącym 20 milionów mieszkańców – szacun wielki jak stąd do Krakowa. Akurat tym razem zdarzyło się, że pierwszy napotkany nas zabrał. Szef jednakowoż nie był przekonany, że trafiliśmy we właściwe miejsce, dopiero na mapie musiałam mu pokazać (i tak mi nie wierzył). O Yuyuan Garden napiszę jutro, bo dziś byłam tam tylko kilka minut. Potem, jakoś tak się zdarzyło, że przy świątyni szintoistycznej się zgubiłam. Trochę nie wiedziałam, co robić, po chwili zadzwoniłam po prostu do kolegi Habiba (wiedziałam, że Afşın pojechał, a Jean-Louis ma napięte plany zwiedzania Szanghaju) i ucieszyłam się, słysząc jego głos w słuchawce telefonu, bo to znaczyło, że on nie pojechał za miasto na oficjalną wycieczkę. Umówiliśmy się, że pojadę do niego do hotelu na kawę (na kawę...), a następnie razem pójdziemy zwiedzać. Obejrzałam jeszcze dokładnie świątynię szintoistyczną, bardzo zniszczoną w latach 60. (o czym doniósł szef, wpatrzony w kartki przewodnika, a nie w świątynię – koniec końców zwiedził budynek przylegający, a nie samą templę...), odrestaurowaną pieczołowicie w ostatnich latach. To jednak przerażająco puste miejsce, nie zapełniają niewielkiej przestrzeni strojne w kolory posągi śmiejących się bogów. 

Habib mieszka w super luksusowym hotelu pięciogwiazdkowym, moje capuccino w lobby było marzeniem spragnionego kofeiny Europejczyka zagubionego w Azji pełnej hahaha nie zielonej herbaty, ale czerwonej Coka-Coli (podkreślam znaczenie tego napoju dla Chin!). Po pogawędce na tematy ogólnochińskie (zaczęło się od tego, że Habib opowiedział, jak wczoraj usiłował po północy zasnąć i nagle ktoś zapukał delikatnie do jego pokoju, on nie otworzył, ale po chwili, rozbudzony i zaciekawiony, podszedł do drzwi, gdzie, jak się okazało, leżała ulotka ze zdjęciem stosunkowo roznegliżowanej pani, Chinki, jej numer telefonu i zachęta do kontaktu) i po kawie ruszyliśmy także taksówką na Bund, czyli nabrzeże nad rzeką Huangpu (dopływ Jangcy). Ta rzeka dzieli Szanghaj na Puxi – stary, właściwy Szanghaj, i Pudong – nowy Szanghaj, nowoczesne centrum finansowe. Bund to jednak przede wszystkim historia, a tę widać dziś już tylko w budynkach przy promenadzie ciągnącej się wzdłuż rzeki. Są bardzo różne, a przecież wszystkie łączy to, że są jednym ze śladów „kolonialnej” przeszłości miasta. Dzisiaj jednak jest to mało ważne. Przyćmiewa je panorama Pudongu, która nie tylko zapiera dech w piersiach, ale również każe myśleć o koszmarnym zanieczyszczeniu powietrza w Szanghaju. Otóż wszystkie budynki po drugiej stronie rzeki są szare. Nie ma na nich kolorów, brak wyraźnych linii. Gdy się patrzy przez obiektyw aparatu fotograficznego, nie da się nawet powiedzieć, który budynek jest na którym planie, czy przypadkiem nie są wszystkie ustawione w jednej linii. Do tego dochodzi drapanie w gardle, nieodłącznie towarzyszące spacerom po Szanghaju i sprawiające, że cały czas chce się pić, oraz bardzo suche oczy i wypadające niemal z nich soczewki. Na dłuższy czas soczewkowcom polecam okulary. Bund był niegdyś centrum finansowym, teraz mieszczą się tu hotele i inne instytucje finansowe, których pracownicy jednak muszą zazdrosnym okiem patrzeć naprzeciwko, na Pudong. 

Bund to przede wszystkim miejsce spotkań, zdjęć, które każdy musi sobie zrobić obowiązkowo na tle Pudongu (też mam!). Teraz nie sezon na Szanghaj, to widać na Bundzie – Europejczycy zwracają uwagę, a taka para jak Habib i ja, to już w ogóle. Biegałam po Bundzie jak oszalała, a Habib spokojnie stał i filmował sobie centymetr panoramy za centymetrem. Chińczycy, którzy wycieczkami przewalali się jak opętani, patrzyli na nas jak na dwójkę wariatów. Mnie to miejsce nie dawało spokoju, nerwowa się robiłam, gdy patrzyłam na nowe miasto, powstałe w ciągu ostatnich 30 lat. Robiło mi się na zmianę zimno z przerażenia i gorąco z podniecenia. Raz, że na przestrzeni mojego życia powstało coś takiego, dwa, że – dosłownie coś takiego w ogóle powstało. Strach o tym myśleć. W końcu stanęłam spokojnie przy barierce i Habib musiał mi przypomnieć „on reste ici, ou on continu?”. Poszliśmy dalej Bundem. Cały czas gadaliśmy o mieście, o tym, jakie jest, jakie chciałoby się, co jest symbolem Szanghaju, co się tu dzieje, jak się dzieje. Zaszliśmy na koniec, do mostu, przeszliśmy na drugą stronę. Na każdym kroku są tu masaże i spieraliśmy się o masaż chiński, o masaż stóp też, który reklamował się naprzeciwko gigantycznego pawia z kwiatów wychodzącego z olbrzymiej złoconej ramy postawionej przed parkingiem luksusowego hotelu. Chińskie rozmowy... 

Weszliśmy po drodze do kościoła katolickiego. Ten akurat wyglądał jak marna kopia neogotyku, źle idącego w ślad za gotykiem. Czego jednak można wymagać od produkujących iPedy i iFony czy Siony Chińczyków? W środku akurat odbywał się montaż wystawy współczesnej sztuki Chin i Tajlandii. Ciekawe, prawda? Skręciliśmy w ulicę Syczuańską, jedną z najważniejszych ulic handlowych dawnej koncesji brytyjsko-amerykańskiej, biegnącej równolegle do Bundu. Kiedyś mieściły się tu domy kupieckie, dziś – sklepy małe i maleńkie, parkingi dla motorów i rowerów, tłumy Chińczyków nie wiedzących, co mają ze sobą zrobić. Siedzą i patrzą przed siebie. Wokół wielu drzew są zbudowane ławeczki, całe porośnięte starymi Chińczykami, zazwyczaj mają oni na sobie ciemnoszare spodnie, białe skarpetki, buty w stylu mokasynów, obowiązkowo za duże. Zamiast koszul lub swetrów często zakładają mundurki z czasów rewolucji kulturalnej i to jest chyba jedyna jej pamiątka, jaką udało mi się wytropić na ulicach Szanghaju. Także w rozmowach ani w naukowych wystąpieniach ten temat nie istnieje. Pamiętam to zdanie z podręcznika Andrzeja Garlickiego do Historii najnowszej Polski – „W czasie rewolucji kulturalnej zginęło w Chinach około 20 milionów ludzi, co jak na chińskie warunki nie jest zbyt wielką liczbą” (parafraza, nie cytat). 20 milionów, to nie jest wielka liczba ludzi. 20 milionów mieszkańców liczy dzisiejszy Szanghaj, to tak jakby to miasto znieść z powierzchni ziemi. Prostopadła do Syczuańskiej ulicy jest ulica Nanjińska, czyli najważniejsza arteria handlowa i starego Szanghaju i nowego. Tu ławeczki pod drzewkami są jeszcze bardziej oblężone przez Chińczyków. Po bokach ulicy, która jest strefą bez samochodów, stoją wózki inwalidzkie ze starszymi członkami rodzin, których tu przywozi się, by mogli uczestniczyć w najważniejszym rytuale życia miejskiego Szanghaju: spacerze po Nanjing Road. Zagłębieni w rozmowy o tym, kto pojawia się na reklamach w Chinach – czy Chinki czy Europejczycy (Habib twierdził, że Chińczyk nie może być marzeniem kobiet, bo mały i niemęski, zatem nie funkcjonuje w reklamie; ja, jak zwykle złośliwa, zaczęłam zatem wśród niezliczonych reklam na olbrzymich fasadach potężnych domów towarowych wyszukiwać Chińczyków... Zgodziliśmy się natomiast co do tego, że Chinki, owszem, są na plakatach reklamowych, bo to stereotypowe niezdrowe marzenie każdego mężczyzny z ziem leżących na Zachód od Państwa Środka), nie zauważyliśmy nawet, że Nanjing Road przerodziła się w People’s Square, czyli Plac Ludowy. Nawet nie umiem powiedzieć, jak wielki ten plac jest. Sięga tam, gdzie zaczynają się kolejne drapacze chmur, ginące z oczu w mgle zanieczyszczonego powietrza. W takich warunkach, jak dla mnie, Plac Ludowy jest niemierzalny.

Ten spacer trwał od około 12.30 do 16.00. Przyznaję, że na Placu Ludowym myślałam już tylko o kawie i czymś do jedzenia. Habib jednak był twardy „idziemy do Urban Center, a potem dopiero jedzenie, zresztą jadłaś wczoraj tyle, że przez trzy tygodnie ci się nie należy”. Mądry człowiek. Nie patrzył w ogóle jak słaniam się na nogach, jak przewracam oczyma, tylko parł ku Urban Center, czyli budynku na środku placu, skonstruowanym specjalnie na okoliczność EXPO – mieści się w nim historia rozwoju Szanghaju. Wystawę obejrzałam z niekłamanym podziwem, jak mianowicie można pokazać tak wiele, jednocześnie nie mówiąc właściwie nic. Opisy na wystawach chińskich, musicie wiedzieć, są zminimalizowane do granic obłędu i nie mam na myśli rozmiaru czcionek Po prostu nie chce im się pisać o tym, co i tak każdy widzi i może sobie zinterpretować jak tylko chce. Ostatecznie przyznaję, że wrażenie zrobiło na mnie zestawienie zdjęć Szanghaju z lat 70., 80. i 90. z fotografiami tych samych miejsc wykonanymi w latach 2000. Niezapomnianym wrażeniem jednak pozostanie to, co zobaczyłam w kinie, które nie wiem, jak się nazywa. Panoramiczne? Takie, co jest dookoła i czuje się to, co się widzi. Prawie upadłam, gdy przechylaliśmy się przy skręcie samolotu, przy pikowaniu, bardzo gwałtownym, poczułam się nieszczególnie, a jazda pociągiem doprowadziła mnie do głębokich nudności. Przeżyłam jednak, by na końcu filmu dać się wzruszyć. Ale był piękny i warto było łezkę uronić jedną czy dwie. Nie było na nim ani jednego człowieka i to chyba jest założenie owego Urban Center – wyciąć ludzi z sukcesu szanghajskiego. Tylko budynki i plany, makiety i zdjęcia budynków. Ludzi nie ma w tym, nie ma, bo jeszcze ktoś sobie by go przypisał.

Taksówką zajechaliśmy do hotelu Habiba, gdzie już czekał na nas Jean-Louis, jak zawsze uśmiechnięty, zadowolony, zmęczony, wyzwiedzany na dziesiątą stronę. 42 piętro hotelu przyjęło nas widokiem niepowtarzalnym, mnie kawą, Habiba piwem, a Jean-Louis – Margeritą. Nie będę pisać o tym, o czym rozmawialiśmy. Wystarczy tyle, że takie dyskusje chciałabym mieć co tydzień. Mózg mi się poruszył. Decyzje do podjęcia się pojawiły. Pomysły nowe nadeszły. Wspaniali ludzie. Brak było wprawdzie Afşına i jego stambulskiego hüzün, ale mnie za to ogarnął i trzyma do tej pory taki nastrój, jak zanieczyszczenie powietrza w Szanghaju. Ciężki, szary, zamieniający intensywne kolory w nijaką szarość, zabijający wszelką oryginalność, wtłaczający wszystko w sztywną ramę konieczności i braku pola do manewrowania. 

Zbyt długie przebywanie w Szanghaju grozi azjatyzacją człowieka. Już spieszę i już tłumaczę. Wracam przy tym do moich podróży coraz dalej na Wschód i do zdrowego porządku, który przypadkiem zachowałam. Już na Ukrainie czułam, że przestrzeń jest zarazem moim wrogiem, jak i moim najbliższym przyjacielem, miejscem zbawienia. Patrzyłam z murów Chocimia na Dniestr i czułam tę potęgę, tę wielkość – jak mnie pochłania, co było przerażające, ale w swoim wnętrzu mnie ogarnia i uspokaja – czego w głębi duszy chciałam. W Turcji wypływałam daleko w morze, by ponad górami tuż przy brzegu Morza Śródziemnego dostrzec „białą górę” – ośnieżony jeszcze wiosną szczyt. Jedność, którą nagle stawaliśmy się – góry, morze i ja – stawały w opozycji do tego, co nieosiągalne, dalekie, jak marzenia i aspiracje człowieka Wschodu: są, ale widać je tylko z jednej, zupełnie wyjątkowo osiągalnej perspektywy. W Kazachstanie zrozumiałam na czym polega małość człowieka względem przyrody. Nie tylko marna się stałam w porównaniu z łańcuchem Tien-Szan, ale też moje życie nagle nic nie warte było wobec harmonijnie rozpostartego pod niekończącymi się, majestatycznie śpiącymi górami stepu. Klucz do religii Wschodu, choć o nich nadal mało wiedziałam, przypadkiem znalazł się w moich rękach tym samym. 

Tu, w Szanghaju patrzę na to, jak człowiek opanował do perfekcji całą myśl Wschodu. Przestrzeń jest wrogiem człowieka? Zabudujmy ją, nie pozwólmy, by choć centymetr pustki nas przerażał. Szanghaj nie zostawia nawet milimetra wątpliwości na ziemi. Brak tu miejsca do poruszania się, jeśli nie budynki, to samochody i ludzie odbierają możliwość zyskania punktu odniesienia, owej Białej Góry; traci się w ten sposób aspiracje inne niż te, którymi kierują się wszyscy. Potęga przyrody przemieniona tu zaś została w potęgę pracy człowieka. Religia Wschodu dała impuls do gigantomanii. Kiedyś powstawały wielkie posągi Buddy i olbrzymie świątynie, dziś – hotele, w których na 42 piętrze serwuje się capuccino i Margaritę spragnionym wrażeń cudzoziemcom. Azjaci pozostają spokojni; nawet z tak wysoka nikt nie zyska innej perspektywy jak ta, którą się wszystkim tu narzuca: sukces, powodzenie, rozwój i chińskie przodownictwo. Oto jak Europa kładzie się u stóp Chinom. 

Namiastką, ostatnim śladem chińskiego ratio (!) są świątynie. Wspomniana na początku świątynia szintoistyczna, świątynia Nefrytowego Buddy i ciche zakątki w Ogrodzie Yuyuan. Do czego to doszło... Świątynie, miniaturowe, ginące w gigantycznej zabudowie Szanghaju, nazywam siedzibą rozumu. Szaleństwo albo szanghajskie zaćmienie. Polecam. Można się wiele o sobie samym nauczyć. Tylko po co w tym celu zalatywać się kilkanaście godzin na Wschód...?

Dzień trzeci.


 Trzeci dzień pobytu w Szanghaju zaczął się fatalnie. 3,5 godziny snu nie mogły nie pozostawić na mnie śladu. Byłam od samego rana w złym nastroju, źle nastawiona do rzeczywistości. Mimo wszystko zebrałam się, zeszłam na śniadanie i skonstatowałam, że ponownie do picia jest tylko Coka-Cola i Sprite. To mnie jeszcze bardziej wkurzyło, bo choćby woda byłaby dobra, że nie wspomnę o kawie. Cola przynajmniej, pomyślałam, zawiera kofeinę. Wypiłam pewnie litr, przegryzając makaronem z sosem sojowym i ryżowym pierożkiem nadziewanym mielonym mięsem wołowym. Prawdziwie chińskie śniadanie. Ciągle nie zdecydowałam się na mieszankę fasolek w sosie sojowym ani też na zwykłe jajko na twardo. To pierwsze wydaje mi się jednak zbyt perwersyjne i inwazyjne o poranku, a to drugie jest jakieś banalne tu, w Szanghaju. 

W pośpiechu zeszłam na dół i tu niespodzianka, mój dyrektor też jechał na wycieczkę i postanowił ze mną jechać taksówką na miejsce zbiórki. Pierwsza, do której podeszłam, odmówiła. Podobnież druga. Charakterystyczną cechą drugiego taksiarza były paznokcie u kciuków długie na co najmniej 4-5 cm (pozostałe były krótko obcięte). Pamiętam, że kiedyś o tym czytałam, nawet widziałam takie grafiki chińskie z panem o takich paznokciach, ale już nie wiem, o co tu chodziło. Jeśli ktoś wie, będę wdzięczna za informację. Przypominam sobie też, że w Egipcie widziałam wielu Arabów, którzy mieli stosunkowo długie paznokcie u małego, piątego palca u ręki, ale wtedy zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi i do tej pory nie rozumiem tego zwyczaju. Otwarta pozostaje kwestia – by powrócić do szofera z dzisiejszego poranka – jak on na te paznokcie założyłby białe rękawiczki. Nie wiem i się nie dowiedziałam, bo nas nie zabrał. Dyrektor wziął wtedy sprawy w swoje, męskie ręce i poszedł do lepszego hotelu niż nasz (w naszym nikt w ogóle mojego pytania o taksówkę nie zrozumiał, choć zwyczajowo powtórzyłam po angielsku i po polsku). Udało mu się, miły odźwierny zawołał drugiego chłopca, który pobiegł na ulicę, po 10 sekundach taksówka przez niego zatrzymana zajechała, adres został odczytany z kartki przez odźwiernego i taksiarza (no bo jak inaczej powiedzieć, dokąd się chce jechać?) i pojechaliśmy. 

Taksówki – przy okazji muszę to napisać – są tu bardzo tanie i właściwie nie zdarzają się oszustwa. Wczoraj, wracając z kolacji, pierwszy raz zdarzyło się, że szofer nie włączył licznika. „Noł mitel” powiedział, a potem sam ustalił stawkę za przejazd, mówiąc „handeld, handeld” i palec wskazujący skierował ku niebu. To znaczy jeden. U nas, o ile dobrze myślę, jeden pokazuje się kciukiem. Ale mogę się mylić. Szanghaj jest olbrzymi, stoi się w korkach, a jednak przejazd w granicach Pudongu (też gigantycznego, przecież to prawie cała ta strona rzeki) nie jest nigdy droższy niż 15-25 yuanów, czyli coś koło 15 złotych (ciągle nie umiem przeliczać tych cholernych yuanów). 

Na miejscu zbiórki był koszmarny burdel. W sumie już się do tego przyzwyczaiłam. Stało pewnie 10 autobusów, z których 3 były nasze. Oczywiście, nieuniknione było to, że kilka osób z naszej wycieczki trafiło do obcych autobusów, a w naszych znalazło się paru obcych z konferencji. Ale nie rozumiem jednego: dlaczego nie można tych autobusów oznaczyć po angielsku? I wszystko tak tu działa – trochę na zasadzie albo się uda, albo nie. Chińczycy zakładają, że jeśli jest po chińsku, to wszyscy dadzą radę. Wierzcie mi, Chińczycy mają nas, ludzi Zachodu, w głębokim niepoważaniu, by nie powiedzieć głęboko w dupie. Stąd to wynika i już. Śmieją się z nas, jak robimy coś nie tak, ale nie wpadną na to, żeby ułatwić. Może to i zdrowe podejście – skoroście przyjechali, to sobie radźcie. Tylko, że my tu jesteśmy ich gośćmi. Druga rzecz, że ta głupia baba i jej gach, co się do naszego autobusu zaplątali, zorientowali się, że jadą na złą wycieczkę po mniej więcej 50 km. Wcześniej nie zauważyli, że sami nieznajomi im ludzie siedzą obok. I jak się Chińczycy mają z nas nie śmiać, skoro kretynów na nich nasyłamy? 

Pojechaliśmy. Autobus pełny, gorąco (zrobiło się dziś bardzo ciepło), duszno, okropnie. W perspektywie ponad 2 godziny jazdy. Przerwa na stacji benzynowej i niespodzianka dobra i zła. O złej pisać nie będę, a dobra – to kawa, cudowna, czarna, gorąca, pełny kubek. Prawdziwy dar. Kupno kawy – dla każdego z nas (z nieukrywaną dumą napiszę, że byłam pierwsza przy barze) – trwało około 5 minut. Bo pani za każdym razem z tym samym trudem rozumiała: „Americano” i palcem wskazywanie nieba (czyli jeden, jeśli pamiętacie – ja sobie dopiero po chwili przypomniałam, że tak tym palcem taksówkarz pokazywał i jak tak samo zrobiłam, to mnie zrozumiała). Kawę wypiwszy, w autobusie zasnęłam i obudziłam się na miejscu, czyli w mieście Hangzhou (nie pytajcie, jak się to czyta; do końca wycieczki nie załapałam). Zajechaliśmy na wernisaż wystawy w Muzeum tego miasta. Nie wiem, czemu poświęcona była wystawa, nie pamiętam, byłam półprzytomna. Ale było ładnie i czerwone karteczki poleciały w powietrze w chwili przecięcia wstęgi. Poza nami (trzy autokary pełne muzealników z całego świata) było około 15 fotoreporterów i kilka osób z obsługi. Nikogo poza tym. Nie rozumiem zupełnie wystawy, którą zwiedziliśmy, ale podobały mi się: grafiki (mam zdjęcia kilku), wachlarze, znaczki pocztowe z całego świata (wśród których z dużą radością odkryłam polskie, dobrze znane z dzieciństwa, oraz chińskie, na których ładnie Mao komponował się z Leninem), sposób prezentacji horoskopu chińskiego z bodajże XIII wieku (dziurki wykute w kamieniu, od tyłu podświetlone, czyli w miejsce dziurek pojawiały się czerwone światełka; trochę dyskotekowe, ale robił się ładny wzór na kamieniu – a powierzchnię kamień ten miał ok. 2x2 m). Podobała mi się w tym muzeum również toaleta, a warto dodać, że była to pierwsza toaleta na narciarza, którą w Chinach spotkałam. W Szanghaju ich chyba nie ma (albo nie trafiłam do takich miejsc – pewnie to drugie), a wystarczy pojechać na prowincję, by od razu musieć kucać. W sumie, po całym dniu jazdy na nartach, muszę stwierdzić, że ma to swoje zalety. Przynajmniej, za przeproszeniem, nie ma szansy, że się dotknie tyłkiem ohydnej, obsikanej najczęściej deski klozetowej. Toalety, nadmienię, nawet te na narciarza, są czyste i zadbane; panie sprzątają tam niemal na okrągło, co trudno powiedzieć o toaletach w Krakowie choćby, Europejskiej Stolicy Kultury. Na prowincji chińskiej, w mieście małym, bo liczącym zaledwie 6,5 mln mieszkańców, czystość w szaletach to norma... A to my, ponoć, jesteśmy cywilizowani. 

Wracając do muzeum, to cieszyłam się, gdy w końcu wyszliśmy. Trzeba było, niestety, pójść pod górę, na szczęście nie dłużej niż 10 minut (dłużej bym nie zniosła; dziś był dzień na nie). Na szczycie wzgórza znajdowała się pagoda skromnie ukryta w drzewach i wielkie domiszcze pagodopodobne obok niej. Miałam nosa, bo się skupiłam na ukrytej pagodzie, podczas gdy reszta wycieczki fotografowała się na tle tamtego domu. Otóż pagoda ukryta okazała się oryginalną świątynią boga tego miasta, z X wieku pochodzącą, natomiast wyrób pagodopodobny był repliką domu przyświątynnego, powstałą 10 lat temu. Nawiasem mówiąc, trzeba wiedzieć, że Chińczycy nie przywiązują tak wielkiej wagi do konserwacji i zachowania oryginalnych budowli jak my, Europejczycy, czy świat cywilizacji Zachodu ogólnie. Dla nich ten wyrób pagodopodobny jest oryginałem, bo wiernie odtwarza (z zewnątrz) dom przyświątynny zniszczony w latach 60. XX wieku. Podobnie jedynie uważa się warszawską Starówkę i Zamek Królewski za oryginały, wpisane na listę dziedzictwa UNESCO, choć są oryginale w innym znaczeniu tego słowa. Powiedziałabym nawet – ekscentryczne, ale cóż. Najwyraźniej taki ze mnie muzealnik, jak z koziej dupy trąba i mam mocno zachodnie podejście do zabytków. Jak się zburzyło, to niech w pamięci pozostanie i już (bardzo negatywnie oceniam odbudowę zamku w Berlinie). Wracając do pagody, to do niej nie można było wejść, zwiedziliśmy natomiast gruntownie budynek przyświątynny (ja również toaletę, przepraszam, że o tym wspominam, ale na ścianach były tam piękne kafelki w róże). Z samej góry, z tarasu, rozpościerał się przepiękny widok na miasto i jezioro w mieście. Porobiliśmy sobie zdjęcia i zasiedliśmy do jedzenia w restauracji na najwyższym piętrze. 

No co będę pisać o jedzeniu, skoro jak zawsze wszystko wyglądało tak samo: przekąski zimne, zupa, główne dania gorące (warzywa, mięso, ryba), ryż na różne sposoby, zupa na słodko (dziś galaretowata zupa owocowa). Do tego piwo, wino chińskie, Cola i Sprite (oczywiście). Nowością były kraby i „końcówki” żab, jak to określił pan dyrektor (nie wiem, które to było, ale wszystko mi zasadniczo smakowało). 

Przy obiedzie siedzieliśmy w stałym składzie: Afşın, Jean-Louis, Habib i ja oraz Rainey z Bostonu (dziewczyna młoda, bardzo fajna, ale bardzo pilnie przestrzegająca wszystkich punktów programu), milczący acz piękny Argentyńczyk, który nie tknął jedzenia chińskiego i przegryzał cały czas jakieś chrupki argentyńskie, Filipińczyk (też milczący, za to jedzący). 

Po jedzeniu uzgodniliśmy z kolegami, że idziemy nad jezioro na drzemkę, ale nasz plan ucieczki się nie udał; spakowano nas do autobusów i zawieziono nad to jezioro. W programie była przepływka łódką po jeziorze i zwiedzanie jednego z najświętszych miejsc Chin. Nie napiszę, co to jest dokładnie i co tam się stało, bo objaśnienia dostaliśmy po chińsku – fantazja Chińczyków w „olewaniu” całej reszty świata nie zna granic. Było wśród nas paru Chińczyków, fakt, ale stanowili zdecydowaną mniejszość. Są jednak faworyzowani w sposób nieopanowany. W każdym razie spacer po pozostałościach laguny, czyli Jeziorze Zachodnim i trzech stawach – trzech zwierciadłach księżyca – to niewątpliwie niezapomniany punkt pobytu w Chinach.

Pamiętacie film „Wiosna, lato, jesień, zima i znowu wiosna”? Może się mylę, ale dla mnie właśnie to miejsce musiało zainspirować Kim Ki-Duka do zrobienia tego filmu. Krajobraz, to raz. Ale miejsce to jest słynne z obrazów średniowiecznych jeszcze (dla nas średniowiecznych, dla Chin to już było po renesansie) pokazujących Jezioro Zachodnie w czterech porach roku, opiewali je poeci, właśnie cztery pory roku sławiąc. To dygresja. Ważne jest to, że było tam to wszystko, o czym myślimy stereotypami o Chinach. Kręte pomosty drewniane, pagody, altanki, stele kamienne, drewniane ażurowe ścianki do przekształcania krajobrazu (niewyobrażalne, wiem, ale nie umiem tego wytłumaczyć). Najstarsza pagoda w tym miejscu pochodzi z początku XI wieku; najmłodsza – z XIX wieku. Siadłam na chwilę na ławeczce, za mną była właśnie ta najstarsza pagoda, przede mną – jezioro i góry. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie wyobrazić cesarza, który spacerował tymi pomostami, siadał w tej altance, pisał wiersze. Ten cesarz, ten, który panował w miejscowości Hangzhou tysiąc lat temu, był poetą. To miejsce, czuje się to, jest pełne jego poezji. Wierze unoszą się na liściach lotosu, rymy pływają wokół lilii wodnych, słowa osiadają na poręczach pomostów. Jezioro Zachodnie jest metaforą, jest przenośnią dosłowną i w dwojakim sensie. Przenosi nas do innych myśli, ale i przenosi nas w inny czas. 

I ten czas spokoju się skończył. Popłynęliśmy z powrotem na brzeg, do miasta, zwiedzać muzeum Jeziora Zachodniego. Budynek piękny. Znowu pojawiło się we mnie to samo wrażenie umiejętności chińskich architektów zharmonizowania budynku z otoczeniem, jego wkomponowania nie tylko w otoczenie, ale także w historię Jeziora Zachodniego w tym przypadku i samego miasta Hangzhou, dawnej stolicy Chin, dawnej metropolii Państwa Środka. 

Niestety, gościnność Chińczyków sprawiła, że z muzeum siłą nas wyciągnięto znowu do restauracji i, hmmm, znowu musieliśmy jeść wszystko to samo. Nieprzyzwoitości królicze, kraby, poszatkowaną koriandrę z ryżem i kukurydzą ułożone w kształt serca, rybę podaną w sosie sojowo-imbirowym, wędzone ryby różnych rodzajów, szaszłyki baranie przyprawione w nieznany mi sposób... Dużo, dużo innych smakołyków. Nie mogę już patrzeć na to wszystko, czego nie zjemy, bo pewnie to wyrzucają. Habib, którego miałam po prawicy, nachylił się do mnie i powiedział: „jem wbrew sobie”. Odpowiedziałam: „ja się kontroluję, nie jem”. Habib dostał nerwowego ataku śmiechu, tym bardziej, że w tym samym momencie na stół wjechała tak odjazdowa wołowina, że nie mogłam się od niej oderwać i po chwili ja się nachyliłam do niego i szepnęłam: „jem wbrew sobie”. 

Spiliśmy się, proszę państwa, wszyscy. Francuskim sikaczem rozlewanym w Chinach. Spili się pierwsi Chińczycy i dyrektor muzeum historii Szanghaju postanowił gości z Zachodu zaznajomić ze sztuką śpiewania w Chinach. Po kolei, od stolika do stolika chodził, szukając nomen omen chińskiego chotnika. Znalazł się odważny, który do mikrofonu zaintonował pieść. Niezłe to było, ale wtedy dopiero się zaczęło, bo rozochocili się Rosjanie, których w komitecie jest najwięcej. Jedna chwyciła mikrofon i popłynęły Podmoskowyje wieczera.... Z zażenowania myślałam, że się schowam ze wstydu, bo oczywiście cały „Zachód” od razu do mnie, czy na Wschodzie wszyscy tak fałszują, czy w Polsce śpiewa się te same piosenki, tymczasem Rosjanie za ramiona się chwycili i dalej, kołyszą się w takt, a wieczory podmoskowyje upływają, ale się nie kończą, oni się kołyszą, a ja na pytania odpowiadam, nie, w Polsce inaczej, w Polsce też fałszują, ale piosenki inne. Przecież to też Słowianie – mówi „Zachód”, a tu nagle Chińczycy dorwali się do drugiego mikrofunu i dawaj, te wieczera po chińsku zapylają. Prawie pod stół weszłam z braku wina w kieliszku. Piosenka się skończyła i okazało się, że kto ma mikrofon, ten ma władzę – Chińczycy zapodali serię piosenek, mniej lub bardziej krzykliwych, skrzeczących, niezrozumiałych, ale tylko do pewnego momentu, bo nagle poszła Katjusza, tyle że po chińsku. Przyjaźń chińsko-radziecką sobie przypomnieli. I tak przez pół godziny przyśpiewywali sobie. Przyznam, że z niepokojem patrzyłam na mój stół, bo: 1. Amerykanka (Rainey, przypominam) zaczęła się zastanawiać, co ona zaśpiewa typowego dla USA; 2. do Afşına podeszła jego szefowa z poleceniem, że jeśli Turcja będzie miała śpiewać, to mikrofon idzie do niego; Afşın, choć brunatną ma karnację, poczerwieniał; 3. Belg zapytał mnie, czy będę śpiewać razem z nim „Alouette, gentil alouette”; 4. Habib oświadczył, że on ani jednej piosenki nie zaśpiewa, bo nie może zdecydować, czy powinien kanadyjską, czy tunezyjską. Niebezpieczna sytuacja. Przerwał ją, dzięki bogowie!, dyrektor chiński, bo powiedział, że restauracja się zamyka i dowidzenia państwu. A Rosjanie tymczasem, ignorując jego wypowiedź i po chińsku, i po angielsku zapodaną, dalej za ramiona się trzymali, kołysali i rzewne dumki fałszowali...

Mało o Chinach było. Mało, wiem, ale postaram się jeszcze dopisać po powrocie coś o Zachodnim Jeziorze. Dziś trochę bardziej kosmopolitycznie wyszło. Przykro mi. Z drugiej strony – taki wieczór mógł zdarzyć się tylko w Chinach, tylko na międzynarodowej konferencji, tylko przy krabach, grillowanych krewetkach, grzybach mun i wołowinie w imbirze i tylko przy nadmiernej liczbie Rosjan na sali. Szkoda, że tak mało nam ci Chińczycy wszyscy o swoim kraju, o swojej kulturze chcą powiedzieć. Boję się, bardzo boję się, że oni sami tego nie wiedzą. Inaczej: mają wiedzę, ale nie umieją jej przekazać, bo to nie tradycja żywa w nich, to nie ich obyczaj, ale to dziedzictwo niechciane, zapomniane, odrzucone. To ludzie wykorzenieni w olbrzymiej masie. Ludzie, którzy nie wiedzą nawet o tym, że ich koleżanki i koledzy po fachu muzealnym chcieliby się dowiedzieć czegoś więcej.

Konkluzją dzisiejszego dnia jest więc ambiwalencja spostrzeżeń. Harmonia architektury, harmonia struktury, harmonia zewnętrzna panująca tutaj ewidentnie nie zgadza się z tym, co jest we wnętrzu i to zresztą widać w urządzeniu muzeum Zachodniego Jeziora (obok wypchanych zwierząt – historia Chin – wszystko potrzebne, ale zestawienie nieco dziwiące). Podobnie świetna struktura parkingu, z którego dziś odjeżdżaliśmy, ale kompletna nieumiejętność skorzystania z tej struktury i w efekcie – chaos organizacyjny. Brak koherencji. Boję się – znowu się boję! – że komunizm jednak zrobił swoje. Pozbawił mianowicie tych ludzi ich tożsamości.

Na koniec – szanghajskie metro. Cudowne. Czyste, przestronne, rewelacyjnie opisane, nie ma szansy się zgubić, są barierki prowadzące do każdej linii metra, wszystkie napisy po chińsku i angielsku. Ludzie grzeczni. Tanio. Czegóż chcieć więcej? Metra w Krakowie!

Notatka pierwsza. Chiny :)

Szanghaj. Urwałam się dziś z konferencji około południa - pomyślałam, że po pierwsze, chcę się napić kawy (a czemu nie było, o tym za chwilę), po drugie byłam wściekle głodna (również za chwilę dlaczego), wreszcie - nie miałam ochoty wysłuchiwać kolejnego nudnego keynote-speaker (buuuu). I poszłam "w miasto", żeby 1. zdobyć kawę i pożywienie, 2. wymienić pieniądze, 3. zapoznać Szanghaj.

Ale zacznijmy od początku. Wszyscy tu podobno cierpią na jet lag. Jakoś mnie nie dotyka, poza tym, że jak piszę rano smsy do Mamusi z info, że ciągle żyję, to ją budzę. Może to kwestia tego, że ostatnio jakoś mi się poprzestawiały godziny w ogóle, a może fakt, że konsekwentnie przesuwałam wskazówki zegarka w miarę podróży? Nie wiem. Jedno jest pewne, powrót do Polski będzie gorszy niż przyjazd tutaj. Rano wstałam więc rześko na śniadanie, choć budzik nie zadzwonił. Fakt, wstałam nie 6.30, jak chciałam, ale 7:05, co mnie zmusiło do dużego tempa, przez co nie zjadłam śniadania. Zresztą: kto by chciał na śniadanie makaron z jakimś glutem, ciasteczka ryżowe, kotleciki w sezamowej panierce. Spróbowałam tylko ciasteczko na parze i zakończyłam imprezę. Do tego soczek, bo chińskie śniadanie nie przewiduje ani herbaty, ani kawy!!!!! Zbrodnia na Europejczykach. Szczęście, że posługuję się sprawnie pałeczkami, bo jak widzę, co tutaj niektórzy wyprawiają... żal ściska. Uczcie się ludzie, bo nigdy nie wiadomo! Czyli kawa - niezaliczone, śniadanie - niezaliczone, za to zdązyłam na autobus do Expo Center (ok. 4 km).

Otwarcie konferencji było piekielnie nudne, ale przyznaję, zrobiło na mnie wrażenie 3500 osób zgromadzonych w jednym celu: obgadywania innych muzeów na świecie. Przemawiał wiceminister kultury Rosji i paru innych ważnych gości. Niesamowite, jak chiński jest językiem sprawiającym wrażenie agresywności. Niektórzy speakerzy wręcz pukają zgłoskami w mikrofon, krzyczą (uszy bolą i, ponieważ robią to z zaskoczenia, to straszą). Stoją przy tym (lub siedzą) spokojnie, tylko samym głosem operują, nawet bez mimiki. Niektórzy tylko wykorzystują ręce, gestykulując wszakże bardzo retorycznie, często wskazują palcem w niebiosa, co to ma znaczyć? Nie wiem. W przerwie na kawę poszłam szukać kawy (była 11), ale okazało się, że całą kawę wypili ci, którzy rozsądnie na przerwę na kawę poszli przed przerwą na kawę. Najpierw zabrakło filiżanek. Chińscy opiekunowie i kelnerzy/kelnerki rozkładali ręce bezradnie, a dystyngowani muzealnicy sięgali wstydliwie (najpierw), a potem pożądliwie po dzbanuszki na mleko, pojemniki na cukier, wreszcie - tybetańskim sposobem - po spodki. Pili z czego się dało. Ale i to się skończyło i gdy ja dotarłam do stolika, uzbrojona w wywalczoną cukierniczkę, kawy nie było, a Chińczycy twardo twierdzili, że noł mol kofi. Odsiedziałam jeszcze parę minut i zmyłam sie, jak pisałam. Nie było to jednak takie proste...

Polazłam do autobusu, który nas wywozi z terenu Expo na parking. Autobus "właśnie" odjechał, trzeba było czekać parę minut. Z innymi uciekinierami poczekaliśmy, wyrażając nadzieję, że ten, co przyjedzie, będzie jechał właśnie do wyjazdu, a nie na wycieczkę po Expo. Udało się. Na parkingu była natomiast "Shanghai Surprise", bo okazało się, ze autobusy do hoteli odjechały właśnie, o pełnej godzinie, a następny będzie o kolejnej pełnej godzinie. Westchęłam, bo miałam w perspektywie czekanie, albo powrót taxi. Na taxi jednak nie miałam kasy. Postanowiłam przystąpić do ataku, wspomagała mnie miła i jakże agresywna pani z Tajlandii. Ostatecznie skończyło się na tym, że miła dziewczyna, jedna z opiekunek, dała mi swoje prywatne 90 yuanów na taxi i powiedziała, że mam jej oddać, jak wrócę. Fajnie, nie? A wcale nie byłam wstrętna, powiedziałam tylko, że to bardzo niefajnie i niegościnnie, że nie ma dojazdu do hotelu. Gorzej Chinczykom nie mogłam powiedzieć...
Zajechałam taxi do hotelu, zapłaciłam 16 yuanów, czyli taniocha, jakieś 2 USD, zdaje się. Zarzuciłam kolejnego opiekuna pytaniami, na które nie umiał odpowiedzieć, poza jednym: "gdzie jest kawa". Skierował mnie do McDonalda naprzeciwko! Kawa w Chinach, okazuje się, to wielki luksus... Co do jedzenia (gdzie zjem coś dobrego chińskiego), to powiedział, że w Chinach jedzenie jest zawsze dobre i gadaj tu z człowiekiem...

Poszłam wymienić kasę, najpierw do automatu. Przeszłam przez 500 pytań i... poległam. Nawet nie umiem opisać, na jakim etapie. Nagle mi buda powiedziała: transaxion [sic!] is over. Jak over to over, polazłam do banku, naprzeciwko (tu jest tak, że wszystko jest naprzeciwko, wszędzie niby jest blisko, jest takie nagromadzenie sklepików na każdym rogu - wszystkie maleńkie, a nie duże, jak u nas, i jest ich dzikie zatrzęsienie). Bank. Najpierw pytanie o paszport, sprawdzili mnie, zgadzało się, Anna Helena, tak. Potem jeden druk do wypełnienia. Zatarłam ręce, wypełniłam. Potem drugi, o ranyyy, trzeci..., przy czwartym szlag mnie trafił, ale grzecznie wypełniłam. Po co im, to ciekawe, mój adres w Polsce? Musiałam drugi druk wypełniać raz jeszcze, bo nieopacznie wpisałam hotel w Szanghaju, w którym jestem. Potem sprawdzanie u koleżanki przez telefon (pan odczytywał moje dane z czterech formularzy) i ksero wszystkiego. Na koniec (tak myślałam), skierował mnie do kasy - zadzwonił dzwonkiem i koleżanka mnie przyjęła. Koleżanka była za pancerną szybą. Teraz już ona wypełniała nowe formularze. Z pięć w sumie, w trzech kopiach każdy, część ręcznie, część na komputerze - na przykład przepisała dwa z moich formularzy do komputera. Co ciekawe, drugą kopię z trzech zawsze mięła i wyrzucała do kosza. Interesujące. Na koniec dostałam kasę w ładnej kopercie na kasę. Zachowam sobie na pamiątkę chyba. W sumie - około 20 minut...

Zaopatrzona w kasę polazłam na targ i kupiłam migdały. Jadłam różne migdały w życiu, ale tak dobrych, jeszcze nigdy. Pan dostrzegł moją fascynację, więc mnie zaczął częstować innymi fistaszkami i orzeszkami i suszonymi badziewiami. Nakupiłam tego cholerstwa ile wlezie i zaczęłam spożywać, ciągnąc do McDonalda. Kawa (w cenie 8 yuanów) jest paskudna, ale jednak ma coś wspólnego z kawą - jest czarna i ciepła. Opita i objedzona połaziłam po okolicy, podpatrywałam ludzi. Widziałam, jak pięknie witają się znajomi przypadkiem napotkani, patrzyłam, jak otwiera się sklepy po sjeście, jak odpoczywa sprzątaczka z restauracji, jak targuje się ryby na targu... Życie po chińsku mnie uwodzi. Widzę - pewnie, że to pierwszy rzut oka - spokój i harmonię w tych ludziach. Widzę, jak inaczej są poukładani wewnętrznie, splątani, introwertyczni, ale jak zarazem potrafią emanować spokojem i jednocześnie umieją okazać radość, szczęście, być serdeczni. Chciałabym ich poznać bliżej.

Wróciłam do expo, oddałam dziewczynie kasę; trzy razy się kłaniałam, dałam jeszcze cukierki z Polski (no co miałam jej dać, za pożyczkę?), ona mnie się pięć razy kłaniała i cukierki (podpatrywałam zza rogu) od razu zaczęła jeść. Drobne gesty. Szukajcie takich w Polsce. Jak wiatr w polu. A tu to norma. Myślę o kłanianiu się, dziękowaniu...
Konferencja to nudy, nie warta opowieści, ale widok z Expo Center niesamowity...

Potem była wycieczka. Mieliśmy zwiedzać muzeum historii Szanghaju, ale bonzowie zdecydowali, że najpierw kolacja. Otóż przy kolacji siedziałam z Tunezyjczykiem, Turkiem i Belgiem oraz (mało ważne) Amerykanką, Kanadyjką i Chinką z Tajwanu. One sobie po angielsku, a my, jak się okazało, mieliśmy mały kącik frankofoński i konwersowaliśmy cały czas po francuscu. Urocze. Panowie komplementowali mój akcent paryski, co mnie zawsze wbija w dziką dumę i pozwala mówić dużo lepiej niż potrafię. (to było osobiste).
Jedzenie: co 15 minut na stół wkraczała nowa potrawa. Przy piątej, chyba, spasował Turek, przy kolejnej - panny po angielsku - tylko Tunezyjczyk, Belg i ja wytrwaliśmy do końca. A do jedzenia było m.in. marynowane chińskie grzybki w czosnku, marynowane chiśkie grzybki w imbirze, królicze coś nieprzyzwoitego, ale nie całkiem dosłyszałam co, języki wołowe w sosie sojowym, krewetki panierowane, krewetki grillowane, krewetki gotowane w słodko-kwaśnym sosie, cykorie z pieczarkami na ciepło w sosie słodko-kwaśnym, rosół z owocami, wołowe kości w plasterkach do wysysania szpiku, kalmary na muszlach, naleśniki na ostro z ryżem w środku, kulki ryżowe, bosz, nie pamiętam, co jeszcze.. ryba, co na mnie patrzyła, kaczka, która też spozierała na nas, wieprzowina w sezamie i pikantnym sosie... jeszcze dużo, dużo więcej, wodorosty na różne sposoby, a na koniec - zupa z dyni na słodko. Jak budyń smakowała. Uff, niby wszystkiego po trochu, ale jednak, wypełniona wstawałam.
Do picia dostaliśmy chińskie piwo, chińskie wino i wino chińsko-francuskie. Piwo jest jak soczek, leciuteńkie, wino przedziwne, smakuje trochę jak koniak z przyprawami, ale ma jedynie 12%, cudaczna rzecz. Wino chińsko-francuskie cabernet sauvignon było po prostu skwaśniałe. Popełniłąm drobne faux-pas, bo skomentowałam języki wołowe: najpierw po polsku fuj powiedziałam, a potem po francusku, że są niedobre, ale nie tak ohydne, jak mózg barana. Turek po lewicy i Tunezyjczyk po prawicy zmartwieli. Wytłumaczyłam, skonfundowana, że nie ma u nas zwyczaju jeść takie rzeczy i dla mnie to jak wieprzowina dla nich. Nie wiem, czy zrozumieli, ale nasza konwersacja wróciła do poprzednich torów.

Na koniec był gwóźdź programu, czyli wjazd na 330 m do góry, na wieżę widokową. W Berlinie uważałam, ze wjazd na taką wieżę to jest jednak trochę fanaberia turystyczna, ale tu, w Szanghaju, dopiero z tej wysokości widać miasto. Widać rzekę i dopływ, widać starą zabudowę, pięknie oświetloną, nad brzegiem rzeki - kolonialna architektura jeszcze z XIX wieku... Widać jak wysokie są drapacze chmur na Pudongu - czyli w szanghajskim City. Ogrom tego miasta, jego rozmach i rozmiar, jego różnorodność można dopiero z takiej wieży ocenić. Tym bardziej, że to jest miasto, które mieni się od świateł, ale nie od neonów czy diod reklamowych - to są światełka na drzewach, lampki na domach, dziwne światła, które "biegają" po parkach, długie lampki, które trochę jak sople wyglądają. Zarysy domów są zaznaczone lampkami. Pięknie to wygląda. Piętro niżej natomiast niespodzianka dla ludzi o mocnych nerwach: można chodzić po pancernej szybie i ma się pod stopami 330 metrów... Bałam się, przyznaję, Rosjanki wskoczyły i szpilkami 10-centymetrowymi skakały po tym, Belg (duży chłopak) wlazł i zaczął tupać. Ostrożnie weszłam, a potem szkoda mi było schodzić... Przeżycie jednak metafizyczne. Tunezyjczyk powiedział, że dla niektórych chodzenie po czymś takim jest lepsze niż orgazm, zaczęliśmy dyskutować w czwórkę o tym, potem w trójkę, bo Turek nas opuścił (to intelektualista, młody jeszcze, nie wie, że i o takich rzeczach intelektualiści mówią, bo zbyt zajęci myśleniem - nie robią najczęściej). Nie doszliśmy do konkluzji. Zjechaliśmy windą (330 metrów w jakieś 10-15 sekund). Zwiedziliśmy jeszcze muzeum historii Szanghaju (nuda, ale jedno zdjęcie bezcenne), spakowałam dyrektora do taryfy i zajechałam do hotelu, skąd piszę do Was dokładnie o wszystkim, co robię.
Czy jest to ciekawe? Nie wiem. Mam dużą potrzebę opisania, co robię. To tymczasem dokładny opis, myślę, że na rozważania i podsumowania jeszcze przyjdzie czas...

Uściski!
gab