Jechałam przez taką Polskę, o której chyba zapomniałam.
Polskę płaską i bez zakrętów. Polskę szpalerów drzew wzdłuż drogi... Polskę, w której królują stacje benzynowe nienanych mi koncernów, gdzie paliwo jest drogie, ale tańsze o 20 groszy niż w wielkich miastach. Polskę, w której 15-letnie Audi, BMW czy Volkswagen (Golf konieczne), czyli szczyt dobrobytu, sunie do kościoła dostojnie, 30 km/h, kierowane przez wczorajszego ojca rodziny, po prawicy którego zasiada jego dama, dzisiejsza, endimanche'e, ale wczorajsza też, bo w niedzielę zakład fryzjerski nawet na mszę nie uczesze i koafiurę na następny dzień, w sobotę, się szykuje.
Polskę taką przemierzałam spokojnie, ale spiesząc się przecież, choć jeszcze nie wiedziałam, do czego gna mnie moją Felą, jakże brudną, jakże nędzną w porównaniu z limuzynami czekającymi pod świątyniami.
Czy to też moja Polska? Czy mam więcej naprawdę wspólnego z tymi, którzy po pijaku recytują imiona panien obtańcowanych niegdyś w remizie, gdy ja w takim samym stanie upojenia będę się europejskim nihilizmem zachwycać?
Czy nauczyłam się już roli kosmopolitki, intektualistki, która straciła związek z "ludem"? Czy moja "kurwa" rzucana w zdenerwowaniu sprawia jednak, że bliżej mi do wczorajszych kierowców niż do Francuzów i ich ogólnonarodowego "putain de merde"? I czemu rozpaczliwie próbuję się odseparować od tych panów, a nie od ich wyfiokowanych małżonek? One są mi obojętne w tych chaotycznych, drogowych, polskich rozmyślaniach... A może jestem cholernie arogancka i niesprawiedliwie oceniam enklawę Polski B w morzu Polski A?
Fela dowiozła mnie bezpiecznie na miejsce. Śnieg skuł jej koła jak kajdankami. Wiatr smaga maskę mojej Feli tak samo, jak maski starych Audi, BMW i Volkswagenów. Jestem tu. Jestem stąd. Na nic ucieczka. Czas przestać uciekać.