Szybka podróż do Paryża, najszybsza z wszystkich w ostatnich szesnastu miesiącach. Zazwyczaj spędzam tam dwie noce, trzy dni na intensywnej pracy. Wracam bardziej zmęczona niż wyjechałam, bogatsza w kilogram nabyty dzięki bagietkom, serom i magdalenkom. Odpoczywam w samolocie i na lotnisku. Wróć. Odpoczywałam. Właśnie dlatego powstaje ten post, całkiem niekulturalny, bo moje drobne przyjemności lotniskowe odeszły w przeszłość.
Rzadko mam okazję i ochotę (przede wszystkim to drugie) napisać takie słowa, taki właściwie wpis w księdze skarg i zażaleń. Po raz kolejny jednak przekonałam się, że Ryanair deprawuje ludzi. Sprawia, że zwykli ludzie, pracownicy lotnisk, stają się równie zajadli w swojej nienawiści, chęci dręczenia innych, co bohaterowie eksperymentu Zimbardo w roli więziennych strażników.
Ryanair ma zasadę jeden człowiek – jeden bagaż kabinowy o określonych wymiarach. Lotniska Europy „upiększyły” granatowe kratki, w które nieszczęśni podróżnicy upychają swoje walizki, torby, torebki, plecaki...
Nie daj boże, że z kratki wystaje brzuch plecaka lub rączka walizki. Skasują za nie. Powiedzmy jednak, że to jest zasada, na którą godzimy się, my, podróżnicy, zaznaczając odpowiedni checkbox w formularzu internetowym przy zakupie biletu.
Jednak to, co dzieje się na lotniskach, z których samoloty Ryanair latają, zaczyna przypominać szykanowanie pasażerów. W Warszawie na przykład (pozytywny) liczbę bambetli na człowieka sprawdza się w kolejce do bramki, czyli tuż przed przejściem do autobusu zawożącego do samolotu. W Beauvais natomiast (negatywny przykład) cieć w żółtej kamizelce liczy każdemu bagaże na początku kolejki do kontroli bezpieczeństwa.
W tym właśnie tkwi istota szykan. W czasie kontroli bezpieczeństwa trzeba wyjąć komputer i osobno go przepuścić przez skaner. Niekiedy również dotyczy to telefonów. Te rzeczy trzeba wypakować z torby, plecaka, walizki czy innych podróżnych akcesoriów, co trwa tym dłużej, w im więcej toreb są one włożone: laptop jest w swoim laptopowym „domku”, następnie jest włożony do torby, na końcu torba do walizki. Przy cieciu wszystko trzeba tak spakować, po czym, dwadzieścia metrów później, rozpakować. I zapakować (jak najszybciej, bo długo zbierających rzeczy z taśmy za skanerem nienawidzą inni podróżni, czekający na swoje pinkle), a następnie przejść do hali odlotów (hali, tak, bo lotnisko w Beauvais doczekało się nowego terminala, trzy razy większego niż dotychczasowy pawilonik).
W hali odlotów przez moment jest się wolnym człowiekiem. Siadam więc przy kawie, całkiem niezłej, wypijam wodę Evian, nabytą po kontroli (na marginesie: ograniczenia dotyczące przenoszenia własnej wody, wody z zewnątrz, przez kontrolę bezpieczeństwa, uważam za skuteczne lobbowanie kilku dystrybutorów napojów, którzy sprzedają wodę i inne napoje po horrendalnych cenach w sklepikach lotniskowych), sprawdzam powiadomienia z G+, maile i tak dalej – do utraty baterii. Wiem jednak, że za godzinę lub nawet mniej, będę musiała stanąć w kolejce do bramki, gdzie po raz kolejny sprawdzi się mój bagaż, jego liczbę, objętość i czasem nawet wagę. Wszystko to w atmosferze przypominającej eksperyment Zimbardo.
Ludzie, którym dano niewielką władzę nad innymi oraz narzędzia karania podróżnych (opłata za dodatkowy bagaż, gdy damska torebunia nie mieści się w walizce kabinowej, opłata za dodatkowy bagaż, gdy woda kupiona w lotniskowym sklepie podnosi wagę walizki o 10 dkg itd.) wykorzystują swoje kompetencje. Trudno mi nawet rozwijać tę myśl, jak sądzę, zrozumiałą i oczywistą, z punktu widzenia przyzwoitości, kultury zachowania, logiki działania, ergonomii (do tej ostatniej jeszcze powrócę). W potocznej dyskusji takie zapędy określono by słowem „nazistowskie”.
Cieć w żółtej kamizelce kazał mi włożyć torbę, w której miałam laptopa, trzy telefony, tablet i inne rzeczy osobiste, do kabinowej walizki. Uprzejmie odparłam, że zrobię to przed wejściem do samolotu, bo przy kontroli, do której mam dwadzieścia metrów, muszę tę torbę wyjąć. W nieuprzejmych słowach poinformował mnie, że jeśli nie spakuję tu i teraz, to nie przejdę. Spakowałam. Przeszłam pięć kroków i, gdy skupił się na panu z aparatem fotograficznym wiszącym na szyi, wyjęłam. Podszedł do mnie i jeszcze bardziej nieuprzejmie powiadomił, że łamię regulamin linii lotniczych. Zapytałam, gdzie w regulaminie stoi, że kontrola liczby bagaży odbywa się właśnie tu, przed kontrolą bezpieczeństwa, a nie po niej. Nie powiedział nic, a ja dodałam, że uprzejmie proszę o wydrukowanie i podanie mi tego regulaminu o miejscu przeprowadzania kontroli. Na szczęście dla mnie cieć musiał zająć się kolejnymi nieszczęsnymi pasażerami. Doszłoby niechybnie do dzikiej awantury.
Francja jest w mojej opinii najbardziej ergonomicznym krajem świata. Wszystko, co można uprościć, skrócić, ułatwić, załatwić za jednym zamachem, jest tu tak zorganizowane. Efektywność Francuzów przy krótszym dniu pracy w porównaniu z Polakami jest trudna dla mnie do oszacowania, ale zdecydowanie przewyższa naszą polską mrówczą pracowitość, niestety, najczęściej bezmyślną i nieuporządkowaną. Napotkanie tego typu idiotycznej regulacji w tym kraju mnie zaskakuje. Skąd się to bierze, zastanawiam się.
Otóż według mnie cała odpowiedzialność spada na Ryanair. To linie lotnicze wymuszają na ludziach takie zachowanie, powodowane chęcią zysku, żerujące na każdym najdrobniejszym potknięciu pasażerów. Nie ma tu miejsca na ludzką słabość i okazywanie życzliwości, liczy się wynik, liczba dziennie skasowanych osób. Słynna historia pasażerki, która nie poleciała, bo nie spakowała do bagażu książki trzymanej w ręce wydawała mi się wyjątkowa i absurdalna. Teraz już wiem, że to norma, nie absurd. Pracownik musi się wykazać, a ponieważ, jak pisałam wcześniej, dano mu narzędzia, którymi może – dla własnej korzyści i zysku linii – represjonować (toutes proportions gardées) podróżników, to korzysta z nich ekstensywnie.
Do Francji latam dość często, służbowo. Nie ode mnie zależy, które linie zostaną wybrane. Obiecuję sobie jednak solennie: jeśli prywatnie będę lecieć gdziekolwiek, to nie dam zarobić ani pół grosza linii, która w tak bezmyślny sposób deprawuje ludzi, pracowników swoich i pracowników lotnisk.
PS Na dodatek Ryanair robi wszystko, by stewardessy pracujące w tej linii wyglądały źle. Noszą uniformy z taniego materiału w wyjątkowo nietwarzowych kolorach (w kolorze spranego żółtego bluzki i spódnice wyblakłoszafirowe). Zamieniając się w handlarki (zimne i ciepłe przekąski), zakładają dziwaczne ni to fartuchy, ni podomki, skutecznie maskujące ich kształty. Szkoda, bo to często prześliczne dziewczyny. Jednocześnie Ryanair dba o to, by stewardzi wyglądali atrakcyjnie w swoich śnieżnobiałych koszulach i ciemnogranatowych marynarkach.
PS PS Słusznie zauważono, że nie ma tu komentarzy, więc w celu wypowiedzenia się, zapraszam na G+.