Muzeum pod ostrzałem

Po lekturze wywiadu z dr Ewą Toniak, w którym przedstawiła, dlaczego nie doszło do zaprojektowanej przez nią wystawy Chłopiec rośnie na rycerza. Reprezentacje męskości w kulturze polskiej od schyłku XVIII w. do dziś w Muzeum Narodowym w Krakowie. Jestem bardzo ciekawa komentarza Muzeum Narodowego w Krakowie do całej sprawy. Z ust pani Ewy Toniak padają bardzo ostre oskarżenia. Można wysnuć wniosek, że Muzeum przez dłuższy czas bawiło się nią (i osobami z nią współpracującymi) jak lalką, która ostatecznie nie przypadła do gustu.

Przykre słowa padają pod adresem pracowników merytorycznych. Każdemu łatwo przypiąć łatkę wstecznika, szczególnie, gdy jest to pracownik muzeum – instytucji w potocznej definicji wstecznej. W mojej pracy spotkałam się wiele razy z praktyką odrzucania projektów muzealnych lub okołomuzealnych związanych z nowymi technologiami. Strach przed nowym, niechęć do uczenia się, brak zapału i własnej inicjatywy we włączanie się w przedsięwzięcia realizowane przez osoby z zewnątrz – wszystko to znam, widziałam, doświadczyłam tego. Sama krytykowałam nie raz takie podejście i dziwiłam się, że nic się z tym nie da zrobić.

Przy czytaniu tego wywiadu, pojawia się we mnie duże „ale”. Przede wszystkim rozumiem rozgoryczenie pani kurator związane z niemożnością pracy z wybranymi przez siebie osobami, ale stwierdzenie:

Robiąc wystawy zawsze pracuję z tymi samymi osobami i nie mam zwyczaju ani potrzeby pracować z nikim innym, ale tu, mimo zamawiania obrazów w luwrze, projektant okazał się za drogi i dostałam jakieś krakowskie studio•.

– wzbudziło we mnie niepokój. Każdy chciałby pracować zawsze z tymi ludźmi, którzy mu odpowiadają, są sprawdzeni i można na nich polegać. Niestety, nie zawsze możemy mieć taki luksus. Obawiam się wręcz, że liczyć na niego mogą najwięksi. W świecie muzealno-wystawienniczym pewnie pani Anda Rottenberg – pierwszy przykład, jaki mi przychodzi do głowy. „Jakieś krakowskie studio” natomiast generuje we mnie sprzeciw. Skąd ta pogarda – czy może jestem przeczulona? 

Zaufanie, nadwerężone w tym miejscu, spadło do zera po kolejnym akapicie, którego nie potrafię zrozumieć. Na pytanie:

A pozostałe koszty?

– padła odpowiedź:

Przywiezienie samochodem MNK obrazów to raczej rutyna. Pamiętaj, że wystawa w 90 procentach opierała się na zbiorach krakowskich. Tego, co zgromadzono w magazynach, na miejscu. Dlatego nigdzie nie mogę jej przenieść, niestety.

Też mi szkoda, że wystawy nie można nigdzie przenieść, ale to chyba nie jest odpowiedź na pytanie o koszta? Może się czepiam, ale odniosłam ogólne wrażenie robienia czarnego PR Muzeum Narodowemu w Krakowie w każdym możliwym aspekcie. Szczególnie we fragmencie o pracownikach, którzy prosili o mówienie do nich prostszymi słowami niż dyskurs.

Szanuję dokonania pani Ewy Toniak. Współtworzona przez nią wystawa z 2005 roku z CSW Zamek Ujazdowski Polka. Medium – Cień – Wyobrażenie była niewątpliwie jedną z najważniejszych wystaw pierwszej dekady XXI wieku. Innych w jej dorobku, niestety, nie widziałam. Doceniam jej osiągnięcia, gratuluję sukcesów. 

A jednak chciałabym wysłuchać drugiej strony – nie tylko dlatego, że pochodzę z Krakowa, pośród pracowników tutejszego Muzeum Narodowego mam znajomych i przyjaciół. Sama także pracowałam w muzeum, w którym borykałam się z rozmaitymi problemami, ale i zobaczyłam olbrzymie poświęcenie pracowników nieprzekładające się na osiągnięcia finansowe. Może dlatego czasem łatwiej mi zrozumieć muzealników i może dlatego chciałabym wysłuchać i drugiej strony...?


•Zachowuję pisownię oryginału, zaznaczając, że po „robiąc wystawy” powinien być przecinek, a Luwr, nawet w przypadku zależnym, pisze się dużą literą). 

Muzeum Narodowe w Krakowie i niepełnosprawni. O tym, że należy przy sobie nosić Dziennik Ustaw, nawet idąc do muzeum

Moja mama należy do tych krakowskich pańć, które z upodobaniem latają na wszystkie wystawy oferowane przez krakowskie muzea. Jest niemal idealnym targetem - według słów prof. Marii Poprzęckiej, zasłyszanych w niedawnej audycji w Programie Drugiem Polskiego Radio - "starsza pani, emerytka, z drugą starszą panią pod rękę". Niemal, bo pod rękę zabiera mojego tatę. Niemal, bo poza tym, że jest emerytką, jest także inwalidką, ma orzeczoną niepełnosprawność narządów ruchu.

Niepełnosprawność owa datuje się od lat moich jeszcze szczenięcych, ale dopiero całkiem niedawno zyskała oficjalne potwierdzenie lekarskie i idące za tym wszelkiego rodzaju ulgi. Najbardziej cieszy się mama z możliwości parkowania właściwie wszędzie, bo, jak wspomniałam, jest inwalidką narządów ruchu. Ogromnie się uradowała, że orzeczona niepełnosprawność umożliwia jej również korzystanie z ulgowych biletów do muzeów państwowych (o czym poinformowała ją miła pani kasjerka w jednym z muzeów - tu biję głową o ziemię, przepraszając, że nie przypominam sobie, które to muzeum było, a przecież takie czyny należy wspominać) wraz z opiekunem, czyli osobą towarzyszącą, czyli tatą pod rękę.

Pech chciał, że uzbrojona w tę wiedzę (nabytą, jak pisałam, w muzeum!) mama wybrała się do Muzeum Narodowego w Krakowie na wystawę czasową Turner - malarz żywiołów, która krakowski światek ekscytuje i ekscytować będzie aż do 8 stycznia 2012 roku (o ile wraz z wybiciem północy 31 grudnia nie nastąpi koniec świata...). I w muzeum tym, w kasie, dowiedziała się, że:

  1. Nie ma prawa do żadnej ulgi, bo nie ma I grupy inwalidzkiej.
  2. Opiekun w ogóle nie ma prawa do żadnej ulgi.
  3. Pani w kasie nie będzie dawała żadnej ulgi, bo jeszcze by musiała za tych wszystkich inwalidów niby płacić albo co.

Mama nie jest osobą nastawioną wojowniczo do świata, spokojnie usiłowała wytłumaczyć, że jej nie zależy na tych paru groszach, ale tak ją poinformowano w innym muzeum, w innej kasie, więc sądziła i tak dalej. Wstawiła się za nią młoda dziewczyna, również stojąca w kolejce - wyraziła opinię na temat pani w kasie, zachowującej się niezbyt odpowiednio i nader niegrzecznie.

Zupełnie pomijam fakt, że to moja mama. Naprawdę. Nikomu nie należy się takie traktowanie, tym bardziej, że pani w kasie błądziła.

Otóż zgodnie z Rozporządzeniem Rady Ministrów z dnia 10 czerwca 2008 r. w sprawie określenia grup osób, którym przysługuje ulga w opłacie lub zwolnienie z opłaty za wstęp do muzeów państwowych, oraz rodzajów dokumentów potwierdzających ich uprawnienia nie tylko mamie przysługuje wstęp ulgowy, ale również opiekunowi, czyli tacie. Na dodatek - warto zauważyć - w rozporządzeniu nie ma mowy o jakichkolwiek grupach inwalidzkich. Przyznaję, że nawet nie wiem, którą grupę mama ma, o ile w ogóle jeszcze jakieś grupy obowiązują... Pani kasjerka powinna, owszem, zapłacić za zarówno niegrzeczne zachowanie, jak i brak wiedzy.

Zapłacić, oczywiście, nie w dosłownym znaczeniu. Może jednak ktoś by ją choć pouczył o tym, że należy być grzecznym i uprzejmym? Co do wiedzy na temat stanu prawnego, to jest to niewątpliwie rola zwierzchników - poinformowanie personelu o obowiązującym prawie. Cóż, 2008 rok, z którego pochodzi przywołane rozporządzenie, minął stosunkowo niedawno temu, a, jak sobie wyobrażamy, muzea zajmują się tylko omszałą, sfilcowaną przeszłością... Choć nie! Ależ przecież Muzeum Narodowe w Krakowie "robi" także w sztuce współczesnej (vide aktualna wystawa Katarzyny Kozyry).

Moje, tak, tak to nazwę!, rozżalenie na całą sprawę rozżarza jeszcze to, że wczoraj akurat był Dzień Otwartych Drzwi i krakowskie muzea zapraszały na wystawy stałe, czasowe i organizowały rozmaite atrakcje, by przyciągnąć zwiedzających (mnie przyciągnęło Muzeum Inżynierii Miejskiej, ale szybko stamtąd uciekałam, o czym, mam nadzieję, napiszę wkrótce). Muzeum Narodowe również, z wyjątkiem wszakże wystawy czasowej Turnera - nawet nie wiem, dlaczego tak się stało, że akurat na Turnera nie można było w ramach "otwartych drzwi" wejść. Pewnie, można powiedzieć, że mama chciała, mówiąc pospolicie, naciągnąć muzeum na darmowe wejście - zaoszczędzić jeszcze trochę z ulgowych biletów jej i tacie przysługujących i zobaczyć Turnera za friko. Nie wiem, ale myślę sobie, że mama o tych "drzwiach" nawet nie wiedziała, jakoś takie informacje trochę się o nią obijają (z całym szacunkiem do mamy; tato, wiem, że to czytasz!).

Trochę się naśmiewam, trochę rozdmuchuję sprawę, trochę mi przykro (nie trochę, nie), że moją mamę tak potraktowano, ale w gruncie rzeczy chodzi o coś więcej. Chodzi o respektowanie prawa i jego upowszechnianie. Po co w ogóle mnożyć ustawy, rozporządzenia, dyrektywy i im podobne, jeśli potem decyduje o stosowaniu prawa w praktyce pani w kasie, niezpoznana z najnowszymi regulacjami? Przypomina mi to wydarzenie na Ukrainie, sprzed lat bodaj dwunastu (koniec lat dziewięćdziesiątych, już nie pomnę jak bliski koniec), gdy naszą autokarową wycieczkę studentów historii zatrzymał patrol ukraińskiej milicji. Panowie z pałkami przy biodrach dowodzili, że przekroczyliśmy mnóstwo mnóstwo przepisów prawa drogowego obowiązującego na Ukrainie. Nasz kierowca, nie w ciemię bity i wiele razy po dziurawych (pardon) ukraińskich drogach jeżdżący powiedział przytomnie, że te wszystkie przewinienia obowiązywały, a jakże, w starym kodeksie drogowym, ale tenże przestał obowiązywać jakieś pół roku temu. Równie przytomni milicjanci (i pewnie przygotowani na tę błyskotliwą odmowę poddania się karze) odparli, że oni "tego nowego kodeksu drogowego nie dostali, więc stosują się do zasad starego".

Ukrainizacja życia społecznego opartego na prawie, chciałoby się demagogicznie zawołać, mając na myśli panią z kasy Gmachu Głównego Muzeum Narodowego w Krakowie. Jest w tym jednak cierń i krzyk go poruszy, krew się poleje, rana zaboli. Bo, poza uroczą ukraińską anegdotą (której przecież nie skończyłam opowiadać - karze kierowca się poddał, na mandat zrzuciliśmy się solidarnie, całym autokarem, na ten i wiele następnych, bo patrole milicyjne na ukraińskich drogach były wówczas tak częste, jak dziury w ukraińskich drogach) przyszła mi do głowy jeszcze wawelska historia, o której więcej przeczytacie na blogu Ewy i Marka Wojciechowskich i w związku z tym nie będę się nad nią rozwodziła.

Od Turnera i mojej mamy do egzekwowania prawa w Polsce - tak oto biegają dziś moje myśli, zamuzealnione do głębin. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Z jednej przyczyny. Muzea nie mają najlepszej prasy w Polsce. Nie są wdzięcznym tematem reportaży telewizyjnych czy radiowych, tylko kilka muzeów przebija się na pierwsze strony prasy. Tymczasem muzea walczą o zagospodarowanie czasu wolnego społeczeństwa, które, źle przyjmowane, ucieknie z galerii sztuki i historii do galerii, hmm, handlowych. Pani w kasie będzie mogła się przekwalifikować na panią w, hmm, kasie w supermarkecie, gdzie jednak nieuprzejmość poskutkuje natychmiastowym, hmm, wylotem. Hmm, wizja nader ponura, niemal jak atmosfera niektórych obrazów Turnera...

 

PS 1. A dlaczego w ogóle robię taką reklamę Muzeum Narodowemu w Krakowie? Sama nie wiem. Może czarny PR uprawiam?

PS 2. Na Turnera, psia kostka, się wybiorę, bo szybciej mi pójść z Kazimierza na Błonia niż z Balic na Heathrow, Luton czy Stansted polecieć.

PS 3. Tata, wiem, że to czytasz! Nie musisz komentować!!!

 

 

 

 

 

 

 

Ulica Józefa

Krakowianie i przyjaciele Krakowa, popatrzcie na tę petycję. Popatrzcie też na fan page na facebooku.

O co chodzi?
Właściciele kamienic przy ul. Józefa w Krakowie, w centrum Kazimierza, niedaleko placu Nowego i ulicy Bożego Ciała, wydzierżawili je prywatnej firmie, która podniosła czynsze, co zmusi mieszkańców i prowadzących lokale użytkowe do wyprowadzki. Wtedy w kamienicach przeprowadzony zostanie generalny remont i powstanie centrum hotelowo-konferencyjne.

W czym problem? Przecież...
to zbójeckie prawo właścicieli, by dysponować swoim majątkiem, to również prawo dzierżawcy, by podnosić czynsz. Rzecz w tym, że właściciele (zakon kanoników regularnych z pobliskiego kościoła Bożego Ciała, parafii dla większej części Kazimierza) od lat nie robili z tymi kamienicami nic, choć można było poszukać fundusze, uzyskać dofinansowanie, w jakikolwiek sposób zabezpieczyć ich stan. Przez te lata znalazły się tu ciekawe galerie, sklepy, kawiarnia "Eszeweria" (prywatnie moja ulubiona kawiarnia w Krakowie), które uczestniczą w tworzeniu barwnej kultury tej ulicy, organizującej nawet swoje święto raz do roku w czerwcu.

Dlaczego się dziwię?
Dlatego, że przecież kanonikom od Bożego Ciała powinno zależeć na tym, by mieć jak najwięcej „owieczek”, „duszyczek” w parafii. Zmniejszenie ich liczby na Kazimierzu da się obserwować codziennie; piszę to, jako mieszkanka Kazimierza od urodzenia, jako, bierna wprawdzie, bo ciągle niewypisana, ale mimo wszystko nadal jedna z owieczek Bożego Ciała. Chodziłam do tego kościoła jako dziecko i podlotek święcić koszyczek (tak, koszyczek) i widziałam, ile ludzi bywało w nim kiedyś. Teraz już nie chodzę, lecz czasem „przechodzę” i widzę, ile ludzi dziś staje w rządku z koszyczkami. Widzę, ilu parafian maszeruje dziś w p1rocesji na Bożego Ciała, szczególnie uroczyście obchodzonej w tej parafii i pamiętam, ilu ich było, gdy ja te kwiatki sypałam... Ludzie odchodzą od Kościoła, ale na Kazimierzu to przede wszystkim wyludnienie tej dzielnicy zmniejsza populację owieczek. Czy kanonicy regularni o tym nie wiedzą?

Dziwię się jeszcze tym bardziej, że...
...kanonicy regularni są świetnymi zarządcami majątku, który mają w swojej pieczy - taką przynajmniej ja im wystawiam opinię. Znakomicie odrestaurowali kościół Bożego Ciała (nawiasem mówiąc, mój drugi ulubiony gotycki kościół w Krakowie, zaraz po św. Katarzynie), co więcej, prowadzą digitalizację zbiorów, wyprodukowali rewelacyjny materiał 3D o wnętrzu kościoła (coś w rodzaju panoramy, ale z widokami szczegółowymi niemal do bólu oka, dostępny tylko jako tzw. gratis promocyjny, ponieważ przygotowano go nie w celach komercyjnych). Widać zatem myśl, powiedziałabym, nowoczesną w ich działaniach. Dlaczego zatem taki strzał we własną stopę w przypadku nieruchomości?

Królestwo niebieskie vs. królestwo konsumpcji
Zastanawiam się, co skłoniło kanoników regularnych do wydzierżawienia tych kamienic. Po prostu chęć czasowego pozbycia się „grzyba” (dosłownie i w przenośni) i tradycyjny system dzierżawienia, znany w średniowieczu - majątku raz zdobytego nie oddamy nigdy, lecz będziemy z niego czerpać korzyści, jak również czerpać je będzie pośrednik, podbijając tym samym ceny? A może potrzeba szybkiego pozyskania funduszy na finansowanie wcześniej wspomnianych przedsięwzięć? Wytłumaczeniem będzie pewnie bezmyślność. Nad kim wszakże będą opiekę duszpasterską sprawować kanonicy regularni, jeśli na własne życzenie pozbędą się owieczek?

Kraków się zmienia. Kazimierz idzie ramię w ramię
Tam, gdzie niegdyś były sklep papierniczy, mleczarnia czy piekarnia, dzisiaj są kawiarnie i kluby, w których co noc mamy do czynienia z masowym cudem: zamianą krwi w wino. Tam, gdzie biegałam po drożdże dla babci nie może się jednak utrzymać żadna knajpa. Przekleństwo, mam nadzieję, które kiedyś, po zamknięciu sklepu spożywczego rzuciłam, wisi nad tym miejscem. Przeklinałam i przeklinam, ale zmian nie zatrzymam i, co więcej, nie jestem w pełni im przeciwna. Protestuję dopiero wtedy, gdy widzę działanie bezsensowne, a takim, śmiem twierdzić, jest dzierżawa kamienic przy ul. Józefa w Krakowie.

Miasto marzeń, miasto turystów, miasto martwe
„Witaj w Krakowie, stolicy królów polskich” - wita wjeżdżających do miasta tablica. Królowie polscy bardziej dbali o to, kto mieszka w ich stolicy. Przynajmniej tak mogę powiedzieć o Kazimierzu Wielkim, który tu sprowadził Żydów po to, żeby wzmocnić tkankę miejską. Obecnie wszystko zmierza ku temu, by miasto stało się martwe. Już teraz idąc wcześnie rano do „miasta” (jak nazywa się obszar w obrębie Plant zamknięty), smutno mi się robi, gdy widzę, że ta część Krakowa nie budzi się na nowy dzień, niewiele widać zaspanych mieszkańców człapiących po bułki i „Dziennik Polski”, wyprowadzających pieski... Trudno się mieszka w centrum. Trudno i drogo, to prawda, ale tylko dzięki ludziom to centrum żyje.

Chaos obserwacji
  1. Parkowanie samochodów. Zauważyłam, że zmienił się styl parkowania samochodów w Krakowie. Jeszcze niedawno parkowało się jak najciaśniej, by jak najwięcej samochodów mogło się zmieścić na ulicach centrum, a szczególnie Kazimierza. Teraz parkujemy swobodnie, luźno, zostawiając „po pańsku” metr luzu od latarni czy nonszalancko zajmując dwa miejsca. Podzieliłam się tym wrażeniem z ojcem, a mój ojciec (o którym nie wiecie, że zna odpowiedzi na wszystkie moje pytania, choć niekiedy jego odpowiedzi bardzo mi się nie podobają) wytłumaczył mi to prosto: ludzie, którzy do niedawna (a od dawna) mieszkali na Kazimierzu, byli przyzwyczajeni do ciasnoty, wiedzieli, że jeśli zaparkują luźno, to sąsiad się nie zmieści. Ci, którzy teraz zapanowali na dużej części Kazimierza, są przyzwyczajeni do tego, że w ich obejściu parkują tylko oni i nikt więcej.
  2. Działalność magistratu. Raczej jej brak. Miastu jakby nie zależy na tym, by zatroszczyć się o mieszkańców. Podejmuje się działania, by ściągnąć turystów, których liczba (sądząc po tłumie na ul. Grodzkiej w godzinie szczytu i kolejce na Wawel) osiągnęła już poziom nieogarnialny. Jednocześnie niewiele robi się, by poprawić komfort życia mieszkańców. Tramwaj, ronda, wiadukty - pewnie, że powstają, ale czy to one konstytuują atmosferę miasta, tworzoną w końcu przez jego mieszkańców? Może warto zadbać o ludzi, żeby tu naprawdę mieszkali, a nie tworzyli bezładne skupiska bloków czy jednorodzinnych domków wokół miasta...? Tym bardziej, że te koszmarne osiedla okołomiejskie są budowane bez planu, bez składu i ładu, zakłócają elementarne poczucie estetyki i dobrego smaku. Skąd ludzie wychowani w takich miejscach będą wiedzieć, co piękne?
  3. Kultura. Mam coraz silniejsze wrażenie, że w Krakowie zwycięża kultura nastawiona na „najeźdźców”, czyli turystów. Prawdziwe koncerty, regularne, zastępują koncerty „eventowe”, spektakle teatralne przyćmiewają festiwale, wystawy stałe krakowskich muzeów nikną w blasku rozsiewanym przez obwołane „wydarzeniem” wystawy czasowe. Kultura eventu nie jest kulturą prawdziwą, tak samo jak torcik Wedlowski nie jest tortem. Kulturę miejsca buduje się, opierając na działaniach oddolnych, lokalnych, bo - powtórzę - to ludzie tu mieszkający na stałe tworzą atmosferę miejsca. Ów genius loci, który Kraków miał, a który coraz bardziej płonie pod pseudo-ogniem tandetnych smoków made in China. Nawet z tradycyjnymi ciupagami coraz bardziej krucho... Retoryczne pytanie: dlaczego miasto w coraz mniejszym stopniu wspiera inicjatywy lokalne, wydając krocie na promocję Krakowa zagranicą i w Polsce? Chyba tylko po to, by miał kto zamieszkać w kolejnym hotelu, który powstanie u kanoników regularnych na Józefa...
  4. Wyludnianie. Wiem, że wyludnianie to proces, który następuje nie tylko w Krakowie, ale też, przyznaję, nigdzie indziej nie spotkałam się z tak dzikim jego przebiegiem. Z olbrzymim zainteresowaniem patrzyłam na akcję rodziny Malików towarzyszącą ich wyprowadzce z ulicy Smoleńsk. Podnoszono wielkie hasła: gentryfikacja i wyludnianie. Dodałabym jeszcze jedno: tworzenie atrapy. Kraków staje się miastem jak scenografie w Cinecittà czy Hollywood. Piękne fasady, za którymi nie kryją się ludzie, gdzie nie ma problemów albo problemy rozwiązuje się jak w filmach. Odnoszę wrażenie, że proces ten, z nieznanych przyczyn, wspierają po cichu władze miasta. Po co? Przecież jak owieczek kanonikom regularnym, tak i mieszkańców magistratowi zabraknie. Może, w pewnym sensie, to nawiązanie do myśli S. Wyspiańskiego, który twierdził, że z Krakowa trzeba zrobić wielkie muzeum, na rogatkach pobierać od przyjezdnych opłatę za wstęp, a mieszkańców wysłać do Zakopanego, bo tam zdrowe powietrze. Ale, pytam, na ile świadome, prozdrowotne, a na ile wyrachowane to działanie?
  5. Kościół. Przykro mi było patrzeć w Niemczech na to, jak tam Kościół - czy protestancki, czy katolicki - jest ośrodkiem życia lokalnych społeczności. Szkoda, myślałam sobie, że w Polsce tak nie jest albo też zdarza się to wyjątkowo. Teraz wpadło mi do głowy, że przecież kanonicy regularni mogli w części kamienic urządzić np. ośrodek kultury, na co z pewnością udałoby im się pozyskać fundusze zewnętrzne. Nie tylko wilk byłby syty, ale i owca cała, dająca wiele owieczek. W Niemczech przy parafiach istnieją przedszkola, zajęcia dla dzieci (nie religijne zajęcia, ale np. kursy komputerowe czy klub turystyczny), regularnie organizuje się spotkania dla parafian, są koła seniorów, którzy nie siedzą wokół stołu i dziergają na szydełkach lub śpiewają pobożne pieśni, ale wyruszają w parafię, pomagać uboższym, mniej zaradnym sąsiadom. U nas Kościół nie pełni tej funkcji integracyjnej ani też, jak widzę, nie zamierza jej pełnić. Łatwiej jest wydzierżawić kamienicę niż pracować z ludźmi...


Wracam na ulicę Józefa
Święto ulicy Józefa jest wspaniałą inicjatywą ludzi, którzy tę ulicę wybrali na swój codzienny świat. Spędzają na niej kilka godzin dziennie, konkurują ze sobą, walczą o klienta, wymyślają coraz to nowe atrakcje, ale też są ze sobą. Nie wiem, w jakim stopniu w tym święcie uczestniczą już istniejące przy ul. Józefa hotele, ale wyobrażam sobie, że nowe centrum hotelowo-konferencyjne przy ul. Józefa uczyniłoby wielką wyrwę w tej wspólnej radości.

Podpiszcie petycję. Obawiam się, że niewiele to zmieni, centrum powstanie, ludzie się wyprowadzą, galerie przeniosą, „Eszeweria” ma już nowy lokal naprzeciwko (miły, ale nawet w ułamku nie tak przyjemny, jak prawdziwa „eszewka”). Niech jednak zostanie ślad po tym, że ludzie są razem, że chcemy przeciwstawiać się decyzjom wpływającym na nas wszystkich. Nie odbieramy prawa do dysponowania własnością, ale prosimy, by i nas traktowano poważnie. Nas, mieszkańców. Nas, krakowian.

PS Oświadczam uprzejmie, że nie jestem w żaden sposób związana z którąkolwiek galerią, sklepem czy kawiarnią przy ulicy Józefa.

Wianki 2011

Nadciągają wianki. Boję tego dnia od 1994 roku, gdy zaraz po maturze polazłam jak głupia na wianki z amerykańskimi koleżankami. Uciekałam przed tłumem, gubiąc niemalże buty, Amerykanki krzyczały, że to nie dziś, tylko czwartego lipca powinni tak strzelać fajerwerkami, a jedyny pożytek z tego, że do dziś wiem, jak jest po angielsku wianek: wreath.

Od kilku lat w Krakowie mamy wielką imprezę, z której cieszą się restauratorzy i hotelarze (i miasto, choć nie wiem, z czego się cieszy; opłat parkingowych w weekend nie ma), a mieszkańców wielu płacze. Mieszkam przy ulicy, która dochodzi do bulwarów nadwiślańskich, ale leży na uboczu głównych wydarzeń, na Kazimierzu, a i tak spodziewam się, że do rana będą się nią przewalać tłumy spitych, wrzeszczących miłośników prawdziwie krakowskiej kultury.

Gwiazd, które KBF na wianki ściąga, nie znam. Tłumu nie lubię. Ognie sztuczne mnie przestraszają prawie tak samo jak burza. Jestem w mniejszości? Jestem. Dlaczego moje miasto ma mnie w nosie? Dlaczego kłania się oszalałej tłuszczy prącej na bulwary nadwiślańskie, niszczącej jak szarańcza wszystko wokoło? Trawa zdeptana potrzebować będzie tygodni na odrośnięcie i zabliźnienie czarnych połaci wydrapanych trampkami i poharatanych szpilkami. Samochody poobijane, porysowane, stojące przy mojej ulicy zostaną w końcu naprawione. Kto jednak odda mi tych kilka godzin snu, które ludzki instynkt stadny mi odbierze?

Jeszcze jedna refleksja: Jarmark Świętojański na bulwarach pod Wawelem. Ogromu zniszczenia nie umiem sobie nawet wyobrazić; wczoraj około 22.00 przechodziłam między namiotami - przy jednym tliło się niedogaszone ognisko. Tak mi jakoś smutno, że kultura w Krakowie to zjawisko masowe, liczone wydeptanymi w błocie śladami butów.

A może to ja należę do ginącego gatunku tych, którzy szukają czegoś innego?

Kino-teatr Uciecha, czyli kultura w Krakowie

Dziś jest 5 lutego 2011.
Niecałe dwa lata temu, 16 marca 2009 roku, otwarto Kinoteatr Uciecha.
Niecałe dwa tygodnie temu Kinoteatr Uciecha przestał istnieć.

Uciecha powstała w 1912 roku, było to jedno z pierwszych miejsc w Krakowie, gdzie chodziło się oglądać filmy. Lokalizację wybrano nieźle - tuż obok niedawno powstałych Plant Dietlowskich, na granicy Starego Miasta i Kazimierza. Witraż z głową Meduzy (dziś już chyba nieistniejący, a z pewnością nieznajdujący się w pierwotnym miejscu) nad wejściem zaprojektował Henryk Uziembło (mnie osobiście najlepiej znany z akwareli prezentujących austriackie wojskowe cmentarze w okresie I wojny światowej i z fasady Muzeum Techniczno-Przemysłowego przy ul. Smoleńsk, ale przecież to świetny projektant, grafik, dziś powiedzielibyśmy designer pierwszej połowy XX wieku). Już tylko z racji tak długiej historii Uciecha zasługuje na upamiętnienie w przestrzeni miejskiej. Upamiętnienie wszakże nie gwarantuje działalności. W 2001 roku kino zamknięto.

Uciecha to kino, które znajdowało się najbliżej mojego domu rodzinnego. W dzieciństwie biegałam tam na filmy z Tatą, czasem sama, ciągle słyszałam o tym, jak Mama tam chodziła "za młodu". Miałam 13 lat, gdy umówiłam się z koleżankami na pokaz filmu oficjalnie na plakatach funkcjonującego jako "Wirujący seks", właśnie do Uciechy. Długo się zastanawiałam, jak mam powiedzieć Mamie, że na film z "seksem" w tytule idę; w końcu zdecydowałam się na wersję oryginalną - rzuciłam w odpowiedzi na pytanie "na co?" - "derty dansing" - i uciekłam natychmiast z domu, uniemożliwiając tym samym dalszą konwersację i drążenie tematu. Pobiegłam do Uciechy, gdzie już czekały koleżanki, wszystkie tak samo odpindrzone jak ja, jak tylko trzynastolatka w końcu lat 80. mogła się odpindrzyć.

Ostatnim seansem, na który trafiłam do Uciechy było "Braterstwo wilków" ("Le Pacte des Loups"). Zmartwiłam się, bo przed seansem nie pokazano żadnych reklam, co było dla mnie oczywistą informacją o kłopotach kina, a przecież na tym filmie (i na kilku innych, na których byłam tam, w tym roku) cieszyłam się, siedząc w wygodnych, nowych fotelach, zamówionych przez (tak sobie to tłumaczyłam) ambitną, nową dyrekcję (?), pragnącą jednak walczyć z powstającymi na obrzeżach miasta kinami usytuowanymi w centrach handlowych. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale mam wrażenie, że do tych foteli domontowano nawet "trzymadełka" na popcorn lub napoje, co (ciągle, o ile dobrze pamiętam) mnie wyjątkowo zmroziło (należę do tych, którym popcorn w kinie śmierdzi).

Uciecha zniknęła z mapy Krakowa. Podobnie zniknęły inne kina - Wanda, Warszawa, Apollo... To tylko w centrum, w którym żyję; nie zapuszczałam się do kin w odleglejszych dzielnicach, ale i je likwidowano. Do kina zaczęło się "jeździć", a nie "chodzić". Filmy kojarzyło się od tej pory z zakupami, a nie ze spacerem nocą po Plantach.

W marcu 2009 roku mieszkałam jeszcze w Warszawie. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Mama, cała w skowronkach, prawie krzyczała do telefonu "Uciechę otwierają". Faktycznie. Uciechę otwarto ponownie, jako "kinoteatr" (na marginesie: poprawnie powinno być to zapisane kino-teatr, bo zastosowana zbitka znaczy "bardziej teatr niż kino", a nie "50/50"). Pokazywano tam nie tylko filmy, które dopiero co zniknęły z kin "zakupowych", ale także najlepsze stare kino (o ile dobrze sobie przypominam np. "Błękitnego anioła") i wystawiano sztuki teatralne ("Klimakterium" zdaje się). Od roku, po powrocie na Kazimierz, do najstarszego mojego domu, codziennie niemal przechodziłam koło Uciechy, codziennie obiecywałam sobie, że tam pójdę na jakiś film. Było mi obojętne na jaki, byleby tylko znowu móc "pójść do Uciechy". Nigdy się nie wybrałam.

Już mi się nie uda. Mniej więcej dwa tygodnie temu Uciechę znowu zamknięto. Te same przyczyny, co 10 lat temu - finansowe. Kinoteatr zwyczajnie nie zarabiał na siebie. Strona http://www.kinoteatruciecha.pl/ już się nie pojawia, w różnych informatorach można jeszcze znaleźć wiadomość o tym, czym się Uciecha wyróżniała na tle innych instytucji oferujących kulturalną rozrywkę w Krakowie (np. http://krakow.naszemiasto.pl/kontakty_adresy/107952,kinoteatr-uciecha,id,t.html).

I tę wiadomość przekazała mi Mama. Nieszczęśliwie, była to jedna z pierwszych informacji, jakie dotarły do mnie tuż po powrocie z Paryża. Takie porównanie przyszło mi do głowy - Kraków, aspirujący do miana "małego Paryża" (?), "kulturalnej stolicy Polski" i tak dalej, i Paryż, no Paryż po prostu. Nie ma co porównywać Notre Dame do Kościoła Mariackiego czy Luwru do Wawelu albo Ogrodu Luksemburskiego do Parku Krakowskiego. Liczba mieszkańców Paryża jest dużo większa niż Krakowa, można się więc spodziewać, że i rozrywek kulturalnych będzie tam więcej niż tu. Mimo to, że zakładam porównanie toutes proportions gardées, to mimo wszystko Kraków wypada dramatycznie źle. Nie będę wyliczać liczby kin czy teatrów przypadających na jednego mieszkańca w Krakowie i w Paryżu, nie będę pisać o poziomie opery krakowskiej i paryskiej, nie będę pisać o tym, jakie dzieła wystawia się w muzeach. Jak pomyślę wreszcie o wspomnianym na początku witrażu na Uciesze projektu Uziembły, to słabo mi się robi, gdy patrzę na design proponowany we współczesnych punktach handlowych czy nawet kulturalnych (choć w tych drugich sytuacja się zmienia na coraz lepsze). I tu Paryż pobija Kraków, bo tzw. sztuka użytkowa faktycznie funkcjonuje tam w przestrzeni miejskiej, gdy u nas przestrzeń tę zagarnia sztampa i plastik. Uwagę mam zupełnie inną. Kultura w mieście to nie tylko filharmonia, koncerty klubowe i galerie, ale również sklepy i wymieniona już przestrzeń publiczna. Zawsze w Paryżu - i w innych miastach tzw. Zachodu - zachwyca mnie różnorodność wyboru, którego u nas brakuje. Kupujemy ciuchy w sieciowych sklepach, wszystkie buty, obojętne jakiej firmy, wyglądają zawsze tak samo w danym sezonie, a w wystroju sklepów i knajp obowiązuje kilka modeli, powielanych z drobnymi modyfikacjami. Otóż w Paryżu jest inaczej. Każde miejsce wygląda inaczej, każdy sklep ma cechy indywidualne, knajpa jedna różni się od drugiej, a buty znaleźć można we wszystkich fasonach, wzorach i kolorach. Co więcej, napotkać tam można sklepy z tak "odjechanymi" przedmiotami, że trudno przejść koło nich obojętnie. Mnie, tym razem, uwiódł sklep z kulkami. Różne były - duże, małe, miękkie, plastikowe, szklane, gładkie, chropawe, jednobarwne i kolorowe. A do nich pojemniki na kulki. Tak, wiem, w Krakowie mamy też sklep z bańkami mydlanymi, mam nadzieję, że to jest początek i wkrótce ktoś otworzy sklep z papeterią albo z kuchennymi fartuchami. 

Do czego zmierzam, ubolewając jednocześnie nad zamknięciem Uciechy, średnią ofertą kultury Krakowa w porównaniu z Paryżem i brakiem różnorodności w krakowskich sklepach? Wszystko to łączą według mnie centra handlowe, zwane w przewrotny sposób "galeriami handlowymi". Jeździmy tam na zakupy - bo małych sklepów za rogiem coraz mniej. Jeździmy tam do kina - bo nam zamykają kina w śródmieściu. Jeździmy tam i powoli stajemy się wszyscy tacy sami, jak każde centrum handlowe.

Łatwo narzekać, a co z tym zrobić? Nie wiem. Pracujmy nad tym, by w nas samych powstało zapotrzebowanie na niepowtarzalność. Inaczej wszyscy będziemy mieć te same wspomnienia, które bynajmniej nie będą pamięcią zbiorową, lecz zbiorem tej samej pamięci, rozproszonej po wielu osobach.

Wczoraj przechodziłam koło zamkniętej już Uciechy i dawno nieistniejącej Wandy. Powtórzyłam sobie dość złożoną obietnicę, której postaram się dotrzymać: 1. Moja noga nie stanie w delikatesach, które dziś działają w dawnym kinie Wanda. 2. Jeśli Wandzie i Uciesze przywróci się kiedyś ich dawną funkcję - kina lub instytucji pokrewnej - pójdę tam, nie będę tego wyjścia odsuwać w czasie. 3. Nie pojadę więcej do kina w centrum handlowym, a postaram się częściej chodzić do tych kin, które jeszcze istnieją w centrum Krakowa. 4. Będę pielęgnować w sobie wszystko to, co sprawia, że jestem wyjątkowa, niepowtarzalna i odmienna. Każdy z nas taki jest, tylko jakże wygodnie przyodziać się w ubrania noszone przez wszystkich i zniknąć w tłumie w centrum handlowym, nazywanym galerią, na wystawie, gdzie zamiast Wenus Boticellego, subtelnie zasłaniającej to, co zbyt odsłonięte, bezwstydnie prężą się manekiny. A jeden od drugiego niczym się nie różni.

W Paryżu również są sieciówki. Rzecz w tym, że masz wybór. Idziesz do paryskiej Uciechy lub do paryskiego multipleksu. Nas nauczono, że tego wyboru wcale nie trzeba mieć. A może to właśnie wybraliśmy parę lat temu?

Uciecho, wracaj, proszę...