Margaret Thatcher vs J. Edgar Hoover, czyli oglądam filmy

J. Edgar vs Iron Lady. Bliźniacze filmy - oba o wielkiej postaci z historii świata XX wieku, oba usiłują zdemitologizować głównego bohatera, oba pokazują jego słabość i na tym zdaje się, że wyliczanka "oba" się kończy. 

Posłuchaj, jak przemawiał J. Edgar Hoover

Posłuchaj, jak przemawiała Margaret Thatcher (słynne "No, no, no")

Meryl Streep vs Leonardo DiCaprio

Ona dostała Oskara, on nie dostał nawet nominacji, choć przeobrażenie, jakie przeszedł Leo było o wiele głębsze niż to, którym poddano Meryl. To nie tylko kwestia akcentu, zmiany głosu, sposobu wypowiadania się (niepowtarzalnego i charakterystycznego w przypadku obu tych osób), charakteryzacji... To sprawa także otrzymanego materiału: Meryl Streep doskonale poradziła sobie ze słabym materiałem na film; Leonardo DiCaprio mistrzowsko zagrał w świetnym filmie. Wydawałoby się 1:0 dla Leo... 

Dlaczego Leonardo?

Odniosłam wrażenie, że M. Streep jako M. Thatcher sprawdziła się tylko w "młodszej" wersji i, jak dla mnie, nie sprostała byłej pani premier w starszym wieku, w ciężkiej chorobie. L. DiCaprio natomiast "dojrzewał" razem z J. Edgarem Hooverem, co było o tyle trudne, że płaszczyzny czasowe w filmie były dość mocno pogmatwane. W filmie C. Eastwooda nie pasował mi jedynie głos pierwszoplanowego aktora: u starego człowieka nadal brzmiał nieco zbyt młodzieńczo. M. Streep głos zmieniała, ale grając zniedołężniałą psychicznie, brzmiała niewiarygodnie. Jej głos dobiegał jakby z tuby, był nienaturalnie przyklejony do odtwarzanej postaci.

Dlaczego J. Edgar, a nie Iron Lady

O ile realizatorzy filmu o Iron Lady skupili się na niej słabej, nie wiadomo dlaczego walcząc z mitem "żelaza" za pomocą choroby, o tyle twórcy filmu o dyrektorze FBI, najpotężniejszym człowieku dwudziestwiecznej USA, jego wszechmocnemu ego przeciwstawili alter ego, w postaci zwyczajnego człowieka, jego zwyczajnych słabości i jego zwyczajnych chwil załamania (trzy takie momenty są bardzo wyraźne w filmie, być może nawet zbyt przerysowane, ale przez Leonardo zagrane wspaniale). 

Choroba M. Thatcher w filmie jest na drugim biegunie jej niegdysiejszej władzy, to polaryzacja uderzająca w oczy widza tak, że aż przestaje być wiarygodna, staje się oczywista i, wykorzystywana uporczywie do końca filmu, zaczyna nudzić. 

Przeciwnie C. Eastwood, który subtelnie posłużył się aluzjami na temat prywatnego życia Hoovera i jego zamotania, uwikłania w oficjalny wizerunek, który stał się również jego prywatnym obliczem. Otrzymaliśmy dzięki temu ekranową postać dyrektora FBI o wielu twarzach: nie o dwu obliczach, jak w przypadku M. Thatcher. 

Oba filmy są zupełnie inaczej zrealizowane i mają inny cel - tak mi się wydaje, choć poszukiwanie celu zrobienia filmu o "takiej" M. Thatcher to zadanie karkołomne i, w moim przypadku, zakończone niepowodzeniem. 

Walka z duchami - matka vs Denis

Margaret Thatcher w filmie Phyllidy Lloyd walczy z duchem męża, Denisa, który choć zmarł, jest cały czas obecny przy niej, gdy z pola widzenia znikają żyjący. Przebywa w świecie duchów, o czym reżyserka nieustannie nam przypomina. Nie wiemy jednak, czy są to zwidy chorej starszej pani, czy to jej świadoma obrona przed rzeczywistością, która wielką panią premier przerosła (utrata władzy rozumiana jako sytuacja nie do opanowania). 

J. Edgar Hoover walczy z matką. Jakże jednak mocować się z Judy Dench, którą C. Eastwood obsadził w roli matki Hoovera? Wybór trafny; za tą aktorką "idą" jej role, kreacje kobiet silnych. Chcemy czy nie chcemy, widzimy w niej Elżbietę I, przed którą nawet dyrektor FBI chyli czoła. W przejmującej scenie przyznawania się matce przez syna do "nielubienia" kobiet, słyszy od niej, że wolałaby mieć martwego syna niż syna-narcyza. Jedno zdanie, które usłyszane przez młodego człowieka w tej filmowej wizji pokonuje alter ego Hoovera, spychając je do niebytu. Bohater sięga do tych wspomnień, jak możemy się domyślać, dopiero w ostatnim dniu życia, gdy po raz pierwszy - podkreślam: w filmowej wizji - decyduje się okazać uczucie Clyde'owi Tolsonowi, swemu partnerowi (przy czym słowo "partner" ma tu wiele znaczeń...).

Oboje zatem żyją w cieniu ducha, choć dla premier Wielkiej Brytanii to ostatnie lata, a dla Amerykanina - całe życie. Ta walka jednakowoż jest przedstawiona bardziej wiarygodnie w drugim przypadku. Nie przekonuje nawet mające być dramatycznym przełomem pakowanie ubrań Denisa; Meryl Streep je pakuje aktorsko świetnie, lecz nie wykorzystano tu symboliki pakowania jako żegnania się, a jej łopatologiczne ukazanie (standardowe worki na śmieci, bezładnie upychane w nich sztuki odzieży) nie daje takiej głębi wyrazy, jak mimo wszystko przerysowana scena pożegnania z matką dojrzałego Hoovera, przebierającego się w jej suknie, szarpiącego na sobie jej korale - one mogą się rozsypać, on, dyrektor, nie ma do tego prawa.

Znaczące, zapamiętane sceny

Uwaga, bardzo to subiektywne (jakby to, co w poprzednich częściach subiektywne nie było). Otóż z całej Iron Lady w pamięć zapadła mi scena spotkania z amerykańskim sekretarzem stanu, spotkanie poświęconego brytyjskiej interwencji na Falklandach. Tu, rzeczywiście, Meryl Streep wspięła się na aktorski parnas, ale też ta scena została wyjątkowo dobrze napisana. Trudno bowiem doceniać odtwarzane przez aktorkę przemówienia w parlamencie, jej naśladowanie głosu (i jego przemian) - aktorstwo to przecież nie tylko imitacja pierwowzoru! Zatem ta jedna scena pozostanie w mej pamięci, świadcząc niewątpliwie na korzyść aktorki, ale nie przesądzając o całym filmie. 

W przypadku J. Edgara mam trudność z wyborem. Nie zdecyduję się na wspomnianą scenę paracrossdressingową*, bo, jak już wspomniałam, uważam, że jest przerysowana (choć świetnie zagrana, podkreślam). Nie zdecyduję się także na scenę załamania głównego bohatera, płaczącego, nieobecnego w pracy duchem (niewyobrażalne). Nie wybiorę także sceny wyznania miłości przez Clyde'a Edgarowi (jej nie przerysowanie, ale gwałtowność mnie powstrzymuje, aczkolwiek przyznaję rację temu, kto tę scenę wymyślił: jak inaczej mężczyzna może wyznać drugiemu mężczyźnie miłość w tych czasach, w tej sytuacji - zależności zawodowej i wobec tego, że ów drugi to J.E. Hoover...). Zdecyduję się na scenę na wyścigach, gdy obaj panowie są już w wieku zaawansowanym i Clyde przeżywa udar. To kwintesencja - według mnie - troski Hoovera o współpracownika, najbliższego człowieka i jednocześnie wyraz jego najwyższego egoizmu, wyzierającego z każdego kadru filmu. Tu, w tej scenie, poznajemy go jako człowieka, którego rozumiemy i z którym współ-czujemy. Ta scena uwypukla także inną: gdy Clyde Tolson puka do drzwi gabinetu dyrektora FBI, a ten do pracownika spisującego jego biografię mówi: "Ignoruj go". Później dopiero dociera do nas, jak bardzo realizatorzy filmu wykorzystali relację obu mężczyzn.

Takiej sceny jak wspomniana scena z wyścigów zabrakło w filmie o Margaret Thatcher. Jej "człowieczeństwo" poznajemy tylko przez pryzmat wyobrażeń reżyserki i scenarzystki, a nie składając w całość podobne wyobrażenia reżysera i scenarzysty filmu o J.E. Hooverze i informacje prawdziwe bądź krążące plotki.

Jeszcze jedno, drobiazg odnoszący się tak do gry aktorskiej, jak i sposobu realizacji filmu: twarz. Z filmu o Żelaznej Damie zapamiętałam, że miała ona "jedną" twarz, kamienną raczej niż żelazną - jakby Meryl Streep przez "bogatą" charakteryzację nie była w stanie zmienić wyrazu twarzy. Leonardo DiCaprio jest centralną postacią filmu, tak też jest filmowany, jest na niego wiele zbliżeń, poznajemy tak różne jego oblicza, że chcąc nie chcąc, domyślamy się, że to człowiek o wielu twarzach. 

Kobieta vs mężczyzna

W ten oto sposób dochodzę do wniosku, że kino ciągle nie radzi sobie z filmami o kobietach. J. Edgar został zrobiony przez ekipę męską o mężczyźnie; Iron Lady - przez kobiety o kobiecie. Choć nagrody przypadły temu drugiemu filmowi, to oceniam go niżej, także w kategoriach stereotypów genderowych.

Wewnętrzne rozdarcie Margaret Thatcher w filmie o niej to tęsknota za mężem chwilami wręcz ocierająca się o żal za wybranie polityki zamiast życia z nim (choć uprzedzała go, że nie będzie kobietą myjącą filiżanki, o czym dowiadujemy się nawet z zajawki filmu). Twórczynie popadły tu w nieszczęsny stereotyp, nakazujący kobietom wybierać, podkreślony w wielu miejscach (np. złe relacje z córką to efekt wyboru). Pani premier, Żelazna Dama, jest słabą kobietą, która wybrała drogę siły. 

W przypadku filmu o Hooverze jego twórcy nie muszą się uciekać do przeciwstawienia siły i słabości, bo słabość głównego bohatera jest tylko uzupełnieniem jego charakterystyki, a nie cechą równoważącą potęgę (jak w drugim z filmów). Mężczyzna może ujawniać słabości, a kobieta w połowie jest słabością. Czy właśnie tak należy postrzegać taką kobietę jak Margaret Thatcher? Mam tu duże pretensje do realizatorek. W wymiarze edukacyjnym zastanawiam się, co ten film przekaże młodym kobietom? Nieważne, że była jedną z osób trzęsących światem w drugiej połowie XX wieku. Ważne, że na koniec zabrakło jej chłopa.

Reasumując

Nie, nie będzie podsumowania. Wszystko, co miałam do powiedzenia - powiedziałam. Żal mi, że Leonardo DiCaprio, jeden z moich najulubieńszych aktorów, niezwykle utalentowany, fenomenalny wręcz aktor, nie został doceniony ani za tę rolę, ani za wszystkie poprzednie. Mam nadzieję, że to się zmieni. Mamy go w pamięci jako bohatera na Titaniku, a zapominamy o tak doskonałych kreacjach jak w Złap mnie, jeśli potrafisz, Aviator, Gangi Nowego Jorku czy rewelacyjna Infiltracja. Jest dla mnie mistrzem przeobrażeń, czego dowiódł, kreując J. Edgara Hoovera. Czekam na jego Gatsby'ego, który w tym roku nadejdzie i szykuję się na przegląd filmów z boskim Leo, co i wszystkim czytającym ten tekst polecam. 

Żelaznej Damy mi szkoda. Zasługuje na lepszy film, być może zasługuje na lepszego reżysera. 

Trailery

* Karkołomne słowo, ale to jedyna aluzja w filmie do ponawianych od lat plotek o upodobaniu J.E. Hoovera do crossdressingu