Jak zawsze przegapiłam coś ważnego. Notę na blogu Eli, w której opisała co się zdarzyło w czasie katastrofy i później, od chwili wypadku kolejowego w okolicy Szczekocin aż do dzisiaj. Cały ten czas spędziła w szpitalu w Sosnowcu. I nadal tam jest.
Sam wypadek przeżyłam bardzo emocjonalnie. Gotowałam się zebrać i pojechać tam, na miejsce, zabrać kogoś, kto nie ucierpiał, do Krakowa. Zaoferować nocleg tym, którzy nie mieli dokąd w Krakowie się udać. Zostałam powstrzymana z różnych powodów. Po pierwsze nie byłam w stanie, który pozwalałby na nocną jazdę, po drugie, osoby prywatne na miejscu wypadku to ostatnie marzenie służb ratowniczych. Nie pojechałam.
Myślami towarzyszyłam cały czas poszkodowanym, dziecinnie zaciskałam kciuki, patrząc na rosnący słupek ofiar. Zaklinałam rzeczywistość, jak większość Polaków przywiązanych tej nocy do telewizorów i komputerów.
Takie katastrofy mają jedną cechę: przypominają, że tworzymy wspólnotę. W tym przypadku wynikało to choćby z drobnego faktu, że w pociągach relacji Kraków-Warszawa mieszkańcy dwóch największych miast w Polsce musieli mieć choć jedną osobę znajomą. Lub znajomego znajomych, a taka właśnie świadomość tworzy poczucie zbiorowej świadomości. Być może w kimś pojawiła się myśl "oby tam nie było cioci Basi lub sąsiada", ale najważniejsze, że obok takich myśli, które oceniam jako myśli złorzeczące, uaktywnia się dobra energia w całym społeczeństwie. Ku ofiarom wypadku kierują się wszystkie dobre myśli, ku ich rodzinom i bliskim. Wielu ludzi jest gotowych pomóc bezinteresownie, unosi ich zbiorowe poruszenie. Nikt nie przechodzi obojętnie wobec takich wydarzeń. Wszyscy rozmawiają o tym i dla niektórych coś się zmienia. Wiąże nas ze sobą świadomość, że ktoś nam bliski tam był.
Pamiętam pierwszą tego rodzaju katastrofę, którą przeżyłam świadomie - samolot w Lesie Kabackim w 1987 roku - rozmowy w szkole, na każdej przerwie, nasze postanowienia (będziemy dla wszystkich dobrzy, bo wypadku nie można przewidzieć), nasze rozmyślania nieco spiskowe (bomba? Rosjanie?), nasze podlotkowe lęki przed lataniem (mało kto miał wtedy okazję już lecieć samolotem; mając za sobą cztery loty w życiu, byłam klasowym liderem i ekspertem, przynajmniej tak lubię sobie to przypominać), wreszcie poszukiwania kogoś znajomego wśród ofiar... Straszne, jak teraz o tym pomyślę... A jednak z perspektywy czasu to poszukiwanie oceniam pozytywnie: na nasze skromne, dwunastoletnich główek możliwości, usiłowaliśmy odnaleźć się we wspólnocie. Ten wypadek pozwolił nam także zastanawiać się nad tym wszystkim, co zawsze towarzyszy wydarzeniom nieprzewidzianym.
Tak. Niezaplanowane, nieprzewidziane i nieprzewidywalne wyzwalają w nas wszystkich coś dobrego. Pod jednym warunkiem: musi to być przeżycie zbiorowe. Czy tak?
Parę dni później poleciałam do Paryża, gdzie nastąpiła moja mała katastrofa. Byłam na wyjeździe służbowym, katastrofa zaczęła się w drodze na spotkanie. Odbyłam je spokojnie, ale wieczorem, gdy miałam spisywać notatki, nie byłam już w stanie. Moja katastrofa trwała cały czas; brakło doniesień na Alert24, bo, choć byłam "świadkiem ważnego, niecodziennego wydarzenia", nie dałam znać, że to się dzieje. Rozmawiałam z kilkoma osobami przez telefon, lekarz, za pośrednictwem rodziców mnie uspokajał, ale faktycznie to ja uspokajałam wszystkich, telefonicznie i mailowo. Co z tego, że byłam w Paryżu, skoro byłam w Paryżu, który płonął, który płonął we mnie. Co z tego, że byłam w Paryżu, gdy każdą cząstką ciała pragnęłam przyspieszyć bieg czasu, by już była 4 rano i bym mogła wstać i wyjść na pierwszy RER mający mnie zawieźć na lotnisko. Byłam w Paryżu i musiałam być dzielna, bo byłam w Paryżu zupełnie sama, zagubiona wśród dwóch milionów mieszkańców. Na lotnisku w Krakowie zamiast pocałować polską ziemię, stanęłam przed odbierającymi mnie i zapytałam: "Czy teraz już mogę się rozpłakać?".
Moja mała katastrofa miała wymiar czysto prywatny i właściwie chciałabym, żeby w tym wymiarze pozostała. Odkąd przeczytałam post Eli, czuję jednak, że o pewnym aspekcie wydarzeń muszę napisać. O przeżyciu zbiorowym i przeżyciu indywidualnym.
O tym, że Ela była w tym pociągu dowiedziałam się tydzień po wypadku, kilka dni po mojej małej katastrofie, gdy sama powoli dochodziłam do siebie po niej. Nie od razu dostrzegłam siłę wsparcia towarzyszącą tym, którzy ucierpieli w wypadku kolejowym. Tym bardziej nie porównywałam jej do siły wsparcia, którą ja otrzymywałam. Zresztą - porównywanie lub rywalizacja na cierpienie i pomoc to ostatnia rzecz, jaka wpadłaby mi do głowy. Dopiero później, dopiero dziś, po przeczytaniu posta Eli, dotarło do mnie, jak ważne w kształtowaniu wspólnoty na poziomie makro- i na poziomie mikroświata jest właśnie wsparcie.
W tym kontekście nie mogę nie wspomnieć o katastrofie smoleńskiej. Być może niektórzy pamiętają pierwsze doniesienia: trzy osoby przeżyły. I ja też miałam te myśli, typowałam nazwiska. Po drugiej "trójce" (brzmi to koszmarnie, jak Lotto) porzuciłam tę potworną zabawę i skupiłam się na rozmyślaniu o rodzinach ofiar - tak samo jak po wypadku kolejowym z tego roku i po katastrofie w Lesie Kabackim lata temu. Później dotarło do mnie, że w tym samolocie była "mała Polska": każdy z nas stracił tam swojego posła czy swojego bohatera. Czyli każdego z nas coś łączyło z jedną choć z ofiar. Fala pogrzebów, która przetoczyła się przez całą Polskę, osiągając kulminację w pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu, jest tego świadectwem*. Co było dalej, nie jest dla mnie interesujące, bo dalej był już tylko rozłam**. Ważne to, co wcześniej, czyli błyskawicznie po 10 kwietnia uformowana świadomość jedności.
Tę samą świadomość, choć na mniejszą skalę, poczuliśmy po 3 marca tego roku, w obliczu wypadku kolejowego. I tę samą świadomość na skalę mikro poczuli moi najbliżsi, solidaryzując się ze mną w mojej małej katastrofie.
Proszę mi nie pisać tu czy gdzie indziej, że to wszystko już było, że to nudne i że poczucie tożsamości narodowej kształtowaliśmy w XIX wieku przy innych okazjach bardzo smutnych: sypiąc Kopiec Tadeuszowi Kościuszce od 1820 do 1823 roku i w kondukcie pogrzebowym Adama Mickiewicza w Krakowie w 1890 roku. Nie wspominając o "katastrofie narodowej", jak się nazywa niekiedy Wielką Emigrację po powstaniu listopadowym i represje po powstaniu styczniowym. Problem polega na tym, że wtedy, w XIX wieku, musieliśmy budować naród, na dodatek nie posiadając własnego państwa, a teraz, w XXI wieku tylko umacniamy wspólnotę.
To drobny problem. Drugi, większy, to pytanie, które we mnie kiełkuje: choć wskazuję na pozytywną energię uwalnianą w zbiorowości po katastrofie, to, dlaczego jedynie katastrofa jest w stanie w nas te pokłady uwolnić?
Cała moja wiedza blednie wobec pytania, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi w wymiarze zbiorowym. Mogę mnożyć przykłady chwili umacniania więzi zbiorowych w okresie po 1945 roku, np. 1956 rok, 1976 rok i powstanie KOR-u, pierwsza "Solidarność" itd. Jedynym momentem, gdy świadomość zbiorowa w Polsce wytworzyła się dzięki wydarzeniu pozytywnemu, a nie katastrofie, był wybór Karola Wojtyły na papieża, chwila absolutnie przełomowa, ale i wyjątkowa***.
Cała moja wiedza blednie również wobec tego samego pytania, ale odniesionego do mnie i do mojej prywatnej katastrofy. Dlaczego potrafiłam (potrafiliśmy!) stworzyć tak silne poczucie więzi w skali mikro dopiero wtedy, gdy spotkało mnie coś bardzo bardzo przykrego, gdy potrzebowałam wsparcia? I co się stanie z tymi więzami, gdy emocje po katastrofie, szczególnie "mojej" katastrofie, małej w porównaniu z innymi, opadną? Czy więzy, rozumiane pozytywnie, się zerwą same i nastąpi rozłam, analogicznie jak to się stało po katastrofie smoleńskiej?
Nie chcę odpowiadać na to pytanie, wolę łudzić się, że świadomość zbiorowości w mojej mikro skali się utrzyma i żadne kolejne katastrofy nie będą potrzebne, by ją umacniać. Prowadzę moją małą walkę o własny spokój, każdego dnia budzę się ze świadomością, że przeżyłam coś, co nie powinno było się zdarzyć i każdego dnia zasypiam z myślą, że, gdy się obudzę, to obudzę się również z tego snu, snu o mojej małej katastrofie.
Dziś ostatni dzień czasu, który nazwałam przerwą na życie. Dziewiętnaście dni, które stały się dla mnie czasem kompletnego niemal oderwania od rzeczywistości, do której powoli wrócę jutro. Moja mała katastrofa jest we mnie, więź z bliskimi trwa. Ela, mądra, dobra, Ela, o nadzwyczajnym dowcipie leży w szpitalu otoczona dobrymi myślami bliskich, znajomych i nieznajomych; wsparcie idzie z każdej strony, każdym kanałem informacyjnym docierają do niej zapewnienia o trosce. Mnie kilka najbliższych osób codziennie pyta: "Jak się czujesz?". Z czasem na miejscu wypadku kolejowego wyrośnie świeża trawa, w mediach pojawią się nowe katastrofy, z czasem moi bliscy przestaną pytać. Wtedy oba wypadki przejdą do jednego wymiaru: indywidualnego i wszystkie te rozważania przestaną mieć sens, bo będziemy czekać na kolejną katastrofę... Chyba, że uda się nam znaleźć metodę na podtrzymywanie więzi, czasem sztucznie stworzonej przez katastrofę (a może dzięki niej?), w pozytywny sposób, bez uciekania się, jak w wymiarze krajowym, do kolejnej katastrofy.
PS Nie ma obrazków. Przykro mi, jeśli ktoś uważa, że za dużo do czytania, a za mało do oglądania. Jestem reliktem epoki słowa.
* Nie chcę i nie będę wchodzić w dysputę na temat zasadności tego pochówku.
** Nie chcę i nie będę wchodzić w dyskusję na temat rozłamu.
*** Wymieniam bez głębszego zastanowienia. Gdybym pisała o tym artykuł naukowy, to bym pomyślała, może była jeszcze jedna taka pozytywna chwila?