Muzealny szok, czyli rozmowa telefoniczna z muzealnikami

Być może to przypadłość wiążąca się z wykonywaną przeze mnie pracą albo problem leży w mojej zbytniej dociekliwości, usiłowaniu zrobienia czegoś więcej, zachęcenia innych czy zmobilizowania siebie do działania lub skorzystania z ciekawej oferty. Tak, mam na myśli muzea. I tak, znowu rozmawiałam z muzealnikami - tym razem trzema.

Wszystko zaczęło się od tego, że wyszłam z pracy wcześniej, bo choć gdy wysiadła jedna faza to po pierwsze znalazłam się w tej nieszczęśliwej połowie pracowników, którzy siedzą na laptopach i mogą, po wyłączeniu prądu, pracować nadal na baterii, a po drugie ta akurat faza nie dotknęła internetu, ale jednak po chwili wysiadła również druga faza, odcinając mnie skutecznie od świata.

Podeszłam do szefa i powiedziałam stanowczo: "Idę do domu, bo nie ma internetu, a ja prezentację wykańczam w internecie", "Musisz w internecie?" - zainteresował się szef (spoglądając w okolice szafy serwerowej), "Tak" - zaśmiałam się - "tak się jakoś przyzwyczaiłam". "Rozwydrzona baba" - roześmiał się również szef - "ależ masz przyzwyczajenia!", na co ja powiedziałam, kiwając głową: "Oto, co brak prądu robi z mężczyzn". Pośmialiśmy się jeszcze chwilę, a potem spakowałam się, myśląc już o tym, że jutro będę w Warszawie.

Bo otóż jutro będę oglądać Warszawę po powstaniu warszawskim na aplikacji z rozszerzoną rzeczywistością przygotowanej na platformie Layar przez Muzeum Powstania Warszawskiego i agencję adv.pl. Rzecz w tym, że choć szukałam już kiedyś mapy z miejscami, które w tej aplikacji są prezentowane, to jej nie znalazłam, ani wtedy, ani dzisiaj. Co więcej, szukałam nie tylko ja (zawsze myślę, że skoro ja nie mogę czegoś znaleźć, to znaczy, że jestem  po prostu głupia, ale tym razem miałam partnera w tych "badaniach", o którym, że głupi, nie powiem równie łatwo).

Klops się jednak pojawił, bo ani listy miejsc, ani mapy z zaznaczonymi miejscami z aplikacji nie było. Jakże więc zwiedzać? Gdzie zacząć? Jak się poruszać? - cała seria pytań, na końcu której pojawiło się odwieczne, jakże ludzkie "jak żyć?". W odruchu rozpaczy postanowiłam zadzwonić do muzeum. Czyli zrobiłam to, co zawsze.

Ponieważ (jak pamiętacie może jeszcze) wróciłam do domu, bo w firmie nie było internetu, zaczęłam od wspomnień z Szanghaju, gdzie rok temu na śniadania dostawałam codziennie makaron na sosie sojowym. Wtedy wydawało mi się to dziwne, ale od pewnego czasu dość często spaghetti odgrzewam na sosie sojowym i spożywam z miseczki, pałeczkami. Wspominając Szanghaj, jedną ręką mieszałam spaghetti na patelni, na sosie sojowym (pomieszany jasny z ciemnym, ot, ekstrawagancja), a drugą pacałam po ekranie smartfona, w poszukiwaniu numeru do Muzeum Powstania Warszawskiego.

Informacja o spaghetti jest stosunkowo istotna. Przygrzewanie makaronu na patelni, na sosie sojowym, zabiera około 10 minut, może trochę więcej (konieczny mały ogień, inaczej się przypala). W tym czasie zdążyłam, operując jedną ręką znaleźć numer do Muzeum na smartfonie, ten numer (ciągle jedną ręką, bo drugą mieszałam - nawiasem mówiąc bambusową łyżką, jakoś mi ten materiał pasuje do makaronu na sosie sojowym) skopiować i zadzwonić, zakładając, że połączenie z człowiekiem uzyskam po długim oczekiwaniu.

Nieprawda. Byłam przekonana, że połączę się z automatem, który poinformuje mnie, że bilety w kasie lub rezerwacja, a godziny otwarcia w internecie i tak dalej.

Zdziwienie, które mnie ogarnęło, gdy minęło może 10 sekund od wybrania numeru, a ja usłyszałam miłe "Dzień dobry, Muzeum Powstania Warszawskiego, słucham" w telefonie, przeistoczyło się w prawdziwy szok, po tym co usłyszałam w odpowiedzi na moje zapytanie. W zadziwieniu moim zapytałam bowiem tym głosem, którym przymilam się do panów na stacjach benzynowych, żeby mi "zmienili spaloną lampkę w światełku z tyłu, bo przecież nie umiem i mam za długie paznokcie" (tu je chowam za plecy, bo mam krótkie zawsze), o "tę aplikację na telefony komórkowe, co państwo zrobiliście, a ja się wybieram do Warszawy, chciałam zwiedzić, ale nie wiem, gdzie zacząć, bo nie ma mapy, gdzie mogę mapę albo listę miejsc znaleźć?". A ów szok pojawił się, bo miły głos odpowiedział: "Nie wiem, o czym pani mówi".

"Pięknie" - pomyślałam, energiczniej mieszając makaron na patelni - "Muzeum produkuje aplikację mobilną, reklamuje ją w całej Polsce, a jak się zadzwoni, to pierwszy głos nie wie, o czym mówię". Pani o miłym głosie (ach, to była pani, nie nadmieniłam) wytłumaczyłam, mówiąc już nieco normalniej, o co chodzi, że aplikacja, że Warszawa'44, że są reklamy w internecie, że chciałabym, a nie ma. Mieszałam, gdy pani poinformowała, że połączy z działem promocji, który z pewnością mi pomoże.

Pomogłaby mi, akurat wtedy, trzecia ręka, bo telefon, z którego rozmawiałam był na kablu (wiecznie rozładowany smartfon...), a mój makaron już dochodził i potrzebowałam go zdjąć z ognia i przełożyć do miski stojącej dość daleko, gdy czekałam na połączenie z działem promocji. Obawiając się najgorszego (połączenie z działem promocji uzyskam, gdy będę sięgała po miskę), zdecydowałam się na ten krok. Okazało się, że słusznie, bo na połączenie czekałam, czekałam, czekałam, miskę przestawiałam, czekałam, makaron przełożyłam, czekałam, czekałam, wzięłam do ręki pałeczki, czekałam, zaczęłam konsumować, czekałam, przypomniałam sobie, że gazu nie wyłączyłam, czekałam, konsumowałam, czekałam, konsumowałam, czekałam, konsumowałam, jest! Połączyło mnie z kolejnym głosem miłej pani, jakby młodszej.

Wyłuszczyłam jej sprawę (znowu jak infantylna debilka), że ja z Krakowa, że na wycieczkę, że planuje i nie mogę znaleźć, że aplikacja mobilna, że Warszawa'44. Pani hymknęła i powiedziała, że nie może mi pomóc, bo się nie zna, ale "połączy z osobą, która z pewnością będzie wiedziała o co chodzi".

"Cudownie!" - pomyślałam, a głośno uprzejmie podziękowałam i powróciłam do tego, co było przed chwilą. Konsumpcja i czekanie. Po dłuższej chwili (makaron się skończył, wydłubywałam pałeczkami resztki z dna miseczki, usiłując zjeść coś z pustego jak mój kot, Tuskot) na zasłyszane lekkie westchnienie w telefonie zareagowałam błyskawicznie, rozpoczynając po raz trzeci (a właściwie czwarty, licząc dwukrotne tłumaczenie pierwszej pani) opowieść o aplikacji, o wycieczce z Krakowa, o Warszawie'44, ale miły głos mi przerwał, mówiąc "przepraszam, bo chyba pani do mnie wróciła". "O, faktycznie, w natłoku miłych głosów, nie zwróciłam uwagi, że się nie zmienił" - nie, nie, tak nie powiedziałam, grzecznie przeprosiłam i powiedziałam, że będę czekać dalej na połączenie.

Czekałam. Makaron się skończył, więc oczekiwanie zaczęłam umilać przekładaniem garnków, głaskaniem kota, z telefonu na smyczy (wpiętego kablem do kontaktu) już dawno zrobiłam mobilny smartfon (jakie to proste! wystarczy wyjąć kabel z urządzenia i robi się ze smartfona zwykłego smartfon mobilny), więc przemieszczałam się też po mieszkaniu. I czekałam...

Nagroda przyszła. Trzeci miły głos zapytał, o co chodzi. Co powiedziałam? Wiadomo: aplikacja, wycieczka z Krakowa, chciałam zaplanować, a nie wiem, gdzie iść, skąd zacząć, skąd mam wiedzieć. "To o Layar pani chodzi?" - usłyszałam, a moje szczęście granic nie znało, niemal odkrzyczałam "Tak! Tak! Layar!", a dusza mi śpiewała te słowa na nutę Ody do radości. "Trzeba sobie Layar ściągnąć na telefon" - nie wytrzymałam, przerwałam, że ja już mam, ale nic nie widzę, bo jestem w Krakowie, a nie w Warszawie. "To już właściwie wszystko" - powiedziała pani. "Ale jak to?" - oburzyłam się - "skąd mam wiedzieć gdzie zacząć, gdzie iść, gdzie to w Warszawie jest...", a na usta cisnęło mi się "Co robić? Jak żyć?". Pani się stropiła i w końcu powiedziała: "Większość miejsc jest w Centrum, to jest Śródmieście, a tylko kilka na obrzeżach Warszawy". Byłam niecierpliwa, moja rola, którą przybrałam, jeszcze przygrzewając makaron, tego wymagała. Naciskałam: "Skąd mam wiedzieć, gdzie zacząć? Czy jest jakaś mapa zwiedzania? Jakaś trasa? Może lista adresów?". Mogło się zrobić niemiło, ale...

"Mogę Pani przesłać listę punktów" - zabrzmiało w słuchawce, jak początkowy, arpeggiowy akord "Jowiszowej" Mozarta (to znaczy optymistycznie). "To jest taka lista?!" - wyraźnie poruszona, zaczęłam dopytywać - "a może i mapa?". Mapy, okazało się, nie ma, ale "lista jest, nie została upubliczniona, tylko przesyłana dziennikarzom. Muszę jej poszukać, bo to było dawno".

Dawno to pojęcie relatywne. Dla mnie dawno to w XIX wieku, dla muzealnika, okazuje się, dawno to w lipcu czy sierpniu tego roku, bo aplikacja Warszawa'44 została uruchomiona 8. sierpnia (to ten moment, gdy mogę wypomnieć, że miała być 1. sierpnia i się spóźnili z launchem?). Trudno. Dawno-niedawno, listę miejsc trzeba odszukać. Powiedziałam miłej pani numer 3 (wyraźnie najmłodszy głos z wszystkich), że to wielka szkoda, że tej listy nie ma w internecie. Reakcja przerosła moje oczekiwania: "To bardzo ciekawa sugestia".

Myślę, że pani to powiedziała nie dlatego, że to jest naprawdę bardzo ciekawa sugestia, bo przecież id**ta domyśli się, że robiąc taką aplikację, trzeba ją wyposażyć w mapę wszystkich miejsc lub listę. Nie, nie. Ponieważ Muzeum Powstania Warszawskiego i agencja adv.pl (która zrobiła tę aplikację) takiej listy nie zrobiły, znaczy, że nie są id**tami. To ja jestem "ta głupia", której trzeba powiedzieć coś miłego, coś na odczepnego, coś, czym można mnie połechtać i uspokoić zarazem. Lub coś takiego, co się mówi na wernisażu sztuki współczesnej, gdy naprawdę nie wiemy, co powiedzieć.

Tak właśnie myślę, bo pani miło zaproponowała mi następnie, że przyśle tę listę do mnie mailem. Podyktowałam maila. "Kiedy planowana jest ta wycieczka" - spytała jeszcze. "Jutro" - odparłam z najmilszym uśmiechem, który można przesłać przez mobilnego smartfona. Zatroskana pani obiecała, że jeszcze dziś wyśle e-maila z listą.

By nie przedłużać oczekiwania, minęły dwie godziny: w Inboksie nic, w spamie nic, fajrant w muzeum już dawno ogłosili. Taaaak. "To bardzo ciekawa sugestia" było na odczepnego... Siedzę nad komputerem, trochę marznę (kot grzeje tylko te części mnie, do których i tak uzurpuje sobie prawa - moje kolana), makaron na sosie sojowym już dawno stał się wspomnieniem i nie łudzę się, że rozmowy telefoniczne z muzealnikami do czegokolwiek prowadzą.

Podsumowanie tekstu, którego i tak nikt nie przeczytał.

1. Jestem pod wrażeniem umiejętności przełączania rozmówcy do kolejnego pracownika, którą w praktyce mi zademonstrowały dwie osoby z Muzeum Powstania Warszawskiego (ja, pracując w muzeum, tak nie umiałam).
2. W Polsce, jak zawsze, okazało się, że fajne rzeczy robimy tylko do połowy, czyli fajne ma być dla nas, którzy robią: aplikacja jest fajna, ale już sposób jej wykorzystania przez użytkowników - obojętny.
3. Makaron odgrzewany na sosie sojowym polecam gorąco wszystkim. Czas odgrzewania - oczekiwanie na pierwsze przełączenie w Muzeum Powstania Warszawskiego.
4. Wyobrażacie sobie, jaki ubaw muszą mieć pracownicy Muzeum Powstania Warszawskiego, w związku z telefonem jakiejś idiotki z Krakowa? Co najmniej taki sam, jak ja teraz, pisząc o tym wszystkim, buhahahaha!

Wniosków więcej nie mam ciekawych, bo przecież nie będę pisać o moim zdziwieniu, że dopiero trzecia osoba w instytucji potrafi udzielić informacji o dużej ciekawostce firmowanej przez tę instytucję, reklamowanej w mediach ogólnopolskich, a pierwsza z osób w ogóle nie wie, o czym do niej rozmawiam. Ech...

 

PS Jeśli się zdarzy, że e-mail z Muzeum nadejdzie jutro, to będę w tym samym miejscu odszczekiwać wszystkie kalumnie!

Rozszerzona rzeczywistość. Część I: odrobina teorii oraz aplikacja, czyli Londinium zaprasza

Wiele jest aplikacji wykorzystujących rozszerzoną rzeczywistość – jak w polszczyźnie przyjęło się nazywać augmented reality – choć faktycznie mamy do czynienia w przeważającej (jeśli nie przytłaczającej) większości z nich z rzeczywistością zmodyfikowaną, czyli mediated reality. Przykłady można mnożyć i, o ile tylko starczy mi sił i samozaparcia, będę to robić. Tym bardziej, że wreszcie rozszerzona rzeczywistość pojawia się w Polsce w polskich aplikacjach, w dyskusjach medialnych, ma nareszcie szansę zakorzenić się w świadomości ludzi kultury, nie zawsze chętnie przyjmujących nowinki technologiczne.

Tu dygresja: dlaczego ludzie kultury czy też szerzej, humaniści, mają opory przed przyjęciem rozszerzonej rzeczywistości? Wiązałabym to z poczuciem swoistego „kompleksu nauki”, który dotyka wielu historyków (szczególnie jeśli przeczytają Nędzę historycyzmu Karla Poppera). Wydaje im się mianowicie, że jeśli przyjmą rozszerzoną rzeczywistość, to dadzą dodatkową broń krytykom historii jako nauki. Skoro wszystko jest relatywne, powiedzą owi, to jakże przeszłość nie, jak można ustanowić  jakiekolwiek prawa i zastosować niezmienne wskaźniki do badania dziejów. Podobne odczucia, być może, towarzyszą przedstawicielom innych dyscyplin humanistyki.

Innym powodem dla odrzucania rozszerzonej rzeczywistości jest nieufność wobec zbyt krzykliwych jej przejawów. Z rozszerzoną rzeczywistością bowiem zbyt łatwo sie utożsamia na przykład multimedia stosowane w wystawach, ekrany czy panele dotykowe, na których widzimy „świat, jak on niegdyś wyglądał”. Świadomie nawiązuję tu do Leopolda Rankego i jego zawołania o pisanie historii „wie es eigentlich gewesen” – „takiej, jaką ona niegdyś była”.

Czy w takim razie, kolokwialnie rzucając się na rozszerzoną rzeczywistość, nie wracamy tym samym do punktu, z którego historiografia lub, szerzej, uprawianie, badanie i przedstawianie przeszłości, wyszła niemal 150 lat temu, i który, szczęśliwie, porzucała na przestrzeni lat pięćdziesięciu z okładem? Wśród krytyków takiego postrzegania historii można wymienić na przykład E.H. Carra, cios temu podejściu zadały pokolenia Annalistów (szczególnie Ferdynand Braudel), oraz późniejsi, wywodzący się z tego środowiska we Francji badacze pamięci, sięgający do zdobyczy międzywojennej socjologii, nawiązujący do Maurice'a Halbwachsa (np. Pierre Nora, a w innych kręgach badaczy-humanistów np. Marie-Claire Lavabre we Francji czy Peter Burke w Wielkiej Brytanii oraz Jan Assmann i Aleida Assmann w Niemczech), a ostatecznie dobił postmodernizm, choć nie tak silny w historiografii właśnie jak gdzie indziej w humanistyce? Czy nie jest tak, że ze wszelkich sił starając się wykorzystać nowoczesną technologię i pokazując, jak to kiedyś było, nie wracamy do najbardziej tradycyjnego sposobu reprezentowania przeszłości? Czy przypadkiem nie kręcimy sobie, my, humaniści pracujący na rzecz nowoczesnych, pełnych multimediów muzeów, aplikacji na smartfony i tablety i tak dalej, sznura na nasze własne szyje?

Dochodzę do kluczowego w takim razie pytania. Czy nie mamy do czynienia z przełomowym momentem w historiografii?

Porzucę rozważania teoretyczne, aczkolwiek z wielkim żalem, deklarując zarazem chęć powrotu do nich w innym być może miejscu, i wracam do głównego problemu, czyli rozszerzonej rzeczywistości, a w zasadzie aplikacji, o której ostatnio czytałam i która mnie bardzo zainteresowała.

Streetmusuem: Londinium

Aplikacja powstała w wyniku współpracy Museum of London i TV Channel History, jej celem jest pokazać użytkownikom obecność Rzymian w stolicy Wielkiej Brytanii. Aktualnie jest dostępna tylko na iPhone'y i iPady, nie ma wersji na Androida ani BlackBerry. Póki co zatem tylko użytkownicy iOS mogą zapuścić się w miasto, by, celując we współczesne budowle swoim urządzeniem, oglądać przygotowane filmy i rekonstrukcje, np. rzymski amfiteatr tam, gdzie dzisiaj stoi Guildhall, na którego arenie walczą gladiatorzy.

Dzięki tej aplikacji da się nie tylko oglądać, ale dosłownie „wykopywać” obiekty pochodzące ze zbiorów archeologicznych Muzeum Londynu. Takie ujęcie to rozszerzona rzeczywistość, którą poddajemy zmianom; każdy, kto ściągnie aplikację, odkopie zatem na przykład monety (pocierając palcem ekran iPhone'a czy iPada: czwarty ze slajdów). Pracownicy Museum of London odpowiedzialni za przygotowanie merytorycznego kontentu do tej aplikacji wyrazili nadzieję, że wywoła to zainteresowanie użytkowników pozostałymi cennymi obiektami ze zbiorów i dzięki temu pojawią się na wystawie:

I really want people to absorb history, that there's more to it than the museum or gallery (Roy Stephenson: London Museum of Archeology).

Aplikacja jest wyposażona w mapę, która po pierwsze pozwala umiejscowić zabytki Londinium w dzisiejszym Londynie – mapa starożytnego miasta jest nałożona na współczesną, a po drugie umożliwia przejście wycieczki wytyczoną trasą tak, by nie pominąć żadnej z przygotowanych atrakcji. Ostatecznym celem (i jak sądzę nadrzędnym dla twórców aplikacji) jest to, by użytkownicy przyszli do Muzeum Londynu na wystawę starożytnych zabytków. Widać tu zatem ścisłą zależność między produkowaniem tego rodzaju aplikacji, a tradycyjną działalnością muzealną. Na wystawie, bowiem (czytamy na stronie poświęconej Streetmuseum: Londinium), można nabytą w czasie zwiedzania w rozszerzonej rzeczywistości wiedzę uzupełnić o informacje, jak starożytne miasto przekształciło się w stolicę świata oraz obejrzeć z bliska obiekty wykorzystane w aplikacji.

Dodatkową atrakcją są efekty dźwiękowe, według nadziei wyrażanych przez autorów aplikacji, mające przybliżać hałas rzymskiej ulicy. Jako zaletę przedstawia się możliwość przejścia przez miasto wyjątkową, odpowiednio przygotowaną trasą, dzięki której użytkownicy zyskają

a very tailored, curated experience (Kevin Brown, Brothers and Sisters).

Słowo curate robi karierę, mimo pierwotnego znaczenia, które zdecydowanie zmienia, nawiązując do muzealnego curator. Od razu zaznaczę, że celowo nie sprawdzam podstawowych znaczeń tych słów w słownikach, ale czerpię z Wikipedii, z wiedzy „ludowej”.

Wracając do definicji przywołanych na początku i następujących po nich rozważań o historiografii: czy taka aplikacja to jest już augmented, czy jeszcze mediated reality? Jakie znaczenie ma dla tych pojęć kwestia interaktywności (w tym przypadku wykopywanie skarbu)? Wreszcie, czy pokazywanie historii, jaka ona była, jest nawiązaniem – nawet nieświadomym – do rankowskiego postulatu? Czy możemy więc powiedzieć, że historia się powtarza? Że historia jak Uroboros zjada swój ogon, by odrodzić się na nowo i na nowo poszukiwać jedynej słusznej metody reprezentowania przeszłości?

Wiele pytań. Obiecuję sobie, że powrócę do takich dwóch problemów: 1. Teoretyczne rozważania o związku między prawdą historyczną i jej reprezentacją w historiografii, jak postulowana przez Rankego, a dzisiejszymi muzeami, interaktywnymi wycieczkami, rozszerzoną rzeczywistością; 2. Pojęcie curate i jego znaczenie dla przekazywania wiedzy (moja prywatna teoria durszlaka).

 

***

 

Streetmuseum: Londinium, bezpłatna applikacja dostępna w iTunes (iPhone i iPad), przygotowana przez Museum of London i TV Channel History, opracowanie techniczne: firma Brothers and Sisters.

Korzystałam z:

– materiałów zamieszczonych na oficjalnej stronie Museum of London poświęconej aplikacji: http://www.museumoflondon.org.uk/Resources/app/Streetmuseum-Londinium/index.h...>

– informacji i kilku zdjęć w oficjalnych materiałach TV Channel History: http://www.history.co.uk/features/londinium-app/street-museum-app.html#bottom... (zdjęcia w zakładce „Take a tour”),

– doniesienia w CNN na temat aplikacji, gdzie można znaleźć cytowane przeze mnie wypowiedzi osób związanych z projektem: http://edition.cnn.com/2011/TECH/innovation/07/29/roman.london.app/.

>