Interpretacja czy imitacja? Po audycji „Kto słucha, nie błądzi” (koncert wiolonczelowy E. Elgara)

Słuchając dzisiejszej audycji z cyklu „Kto słucha, nie błądzi" w radiowej Dwójce, przypaliłam lekko kiszę, albowiem... 

 Albowiem będzie za moment. Teraz wytłumaczenie, czym jest audycja rzeczona oraz co to kisza. 

Audycja mianowicie polega na tym, że kilku ekspertów zgromadzonych w studio słucha fragmentów sześciu interpretacji wybranego, jednego utworu - dziś był to koncert wiolonczelowy Edwarda Elgara. Nie wiedzą jednak, kto dokonał wszystkich nagrań. Mają bez uprzedzeń wybrać najlepsze, w kolejnych rundach odrzucając to, które im się najmniej podobało. Zdarzyło się, że wyrzucili nagranie bodajże Symfonii psalmów Strawińskiego dyrygowane przez Strawińskiego, dziś wywalili (ale świadomie) koncert ów dyrygowany przez samego Elgara. Bardzo lubię tę audycję i staram się słuchać jej co sobotę. 

Kisza natomiast to moja osobista modyfikacja tego, czym normalnie jest quiche lorraine. Kisza, bo z polskiej goudy (z Moniek) itd. Zazwyczaj dodaję do niej też resztki serów, które po kolejnym powrocie z Paryża mi zalegają tyły lodówki. Tym razem też tak zrobiłam (jeden ser, przysięgam, śmierdział już tak, jak kuweta mojego kota i sprawdzałam, czy aby nie jestem na zawietrznej, ale nie, ser to zajeżdżał). 

Wracając do albowiem. Przypaliłam kiszę, albowiem zasłuchałam się w ostatnich minutach audycji. Okazało się bowiem, że wygraną nie stała się  – jak się spodziewali wszyscy* – Jacquline du Pré, która powszechnie uznawana jest za najwspanialszą wiolonczelistkę stulecia**. Rozpływali się nad tą interpretacją, ciągle bez potwierdzenia, że to Jacqueline,  ale za to mając pewność nad pewnościami, że to ona, bo „tylko ona” – jak dowodził „pan Wojtek” (Wojciech Michniewski) – „taki myk robiła w pewnym miejscu i nawet z partyturą sprawdzałem kiedyś, a nikt inny tego nie robił i teraz, po tej części, upewniłem sie, że to ona” („Ona”, przez duże „O”). 

Przyznaję, że nagranie to i mnie uwiodło. Powiedziałam, że w takim wykonaniu, to nawet ja jestem gotowa Elgara słuchać (nie przepadam za postromantycznym sentymentalizmem, a do takiego worka upycham koncert wiolonczelowy Elgara). Byłam pod wrażeniem technicznej swobody wykonawcy, pomysłu interpretacyjnego na koncert, który, umówmy się, nie jest najwybitniejszym dziełem świata, a chwilami po prostu nudzi (choć ma też momenty!). Zgodnie z oczekiwaniami bezapelacyjnie wygrała, a jurorzy w studio niemal skandowali „Jacquline, Jacqueline”. Tymczasem Jacek Hawryluk, prowadzący audycję, zawiesił głos i ostatecznie oznajmił, że to nie bogini wiolonczeli... Ten sam dyrygent, na którego wskazywali entuzjaści, czyli Daniel Barenboim, ale nagranie nie z lat 60., lecz z 2012 roku. Partię wiolonczeli wykonuje młoda amerykańska Alisa Weilerstein***. 

Tu zaczyna się dla mnie problem, który rozstrząsałam, jednocześnie rozpaczając nad rozlaną kiszą, tfu, przypaloną. 

Otóż Alisa, wedle słów prowadzącego audycję, jest zafascynowana Jacqueline du Pré, wychowała się na jej nagraniach. W takim razie – tu tkwi mój niepokój – czy dała ona swoją interpretację utworu, czy też oddała interpretację swojej idolki, genialnie skopiowaną? Na dodatek dyrygował tym wykonaniem Daniel Barenboim****, jak już wspomniałam. Prywatnie był to mąż Jacquline du Pré, z którą dokonał też słynnego, wzmiankowanego nagrania. 

Wracam do mojego pytania: czy wykonanie doskonałe, przyznajmy, ale będące kopią interpretacji utrwalonej na nagraniu uważanym za najlepsze, wzorcowe, kanoniczne, to wykonanie czy odtworzenie? Namalowanie genialnych kopii XVII-wiecznych mistrzów holenderskich, w tym Vermeera, wymagało od Hana van Meegerena wieloletnich studiów, badań, doskonalenia techniki itd. Dzięki temu jego obrazy uchodziły za oryginały. Podobnie wykonanie koncertu Elgara przez młodą Alisę zmyliło specjalistów. Oczywiście, te dwie sprawy różnią intencje: van Meegeren chciał zmylić odbiorców, Alisa – jak mniemam – pragnie tworzyć własną interpretację koncertu (o czym zresztą mówi w krótkim wywiadzie w załączonym filmiku promocyjnym: zdała sobie sprawę, że musi przestać obsesyjnie słuchać tego słynnego nagrania). 

Nie oskarżam Alisy Weilerstein o to, że świadomie skopiowała interpretację swojej idolki. Nie oskarżam jej nawet o to, że nieświadomie powtórzyła tę interpretację. Nawet nie mogę tego stwierdzić, zresztą, w ogóle nie oskarżam. Zastanawiam się, posługując się tym przykładem, kiedy i jak można stwierdzić plagiat w muzyce, szczególnie muzyce klasycznej. Wszyscy zgadzamy się, że ci, którzy zgłaszają się do rozmaitych telewizyjnych show i wiernie kopiują Jacksona, Elvisa czy kogokolwiek innego, że to kopie, podróbki, imitacje. A jak to jest w muzyce klasycznej? 

Jestem bardzo ciekawa, a tymczasem słuchać zamierzam odkrytego dzisiaj nowego (dla mnie nowego) utworu Benjamina Brittena Young Apollo. Odkryty dzięki innej audycji Dwójki, „Głębokiego słuchania” Adama Suprynowicza. 

 

PS W związku z tym, że wkrótce Posterous zostanie zamknięty, ogłaszam, że przenoszę się. Nowy adres już jest, ale migracja, niestety, jeszcze nie nastąpiła. Uprzedzam, na wszelki wypadek.


* Niezupełnie. Jedna pani zastrzegała, że ona nie jest pewna i wskazywała na innego wykonawcę tego nagrania.
** Votum separatum zgłaszają wielbiciele Pablo Casalsa, w którego wykonaniu osobiście lubię słuchać suit na wiolonczelę solo, dowodząc tym samym swego gustowania w „dawnej” muzyce :)

*** Ciekawostka: Alisa Weilerstein ukończyła Columbia University w NY i specjalizuje się w rosyjskiej historii. 

**** Zachęcam do obejrzenia jego strony, często tam wchodzę, ciągle odkrywam coś, czego jeszcze nie przeczytałam. 

Zupa cebulowa

zupa cebulowa

Cebulę pokrojoną niezbyt drobno, niezbyt grubo, 6 nieco większych niż małe cebul (tyle mnie dziś wyszło na trochę więcej niż litr wody) trzeba zeszklić na oleju z masłem, na niewielkim ogniu.
Zeszkloną cebulę przyprószamy mąką, dwa rzuty z ręki, wymieszane.
Dolewamy bulion (jaki kto lubi, ja lubię wołowy lub warzywny, kurzy niedobry, bo robi się za słono) - dwie kostki bulionowe rozpuszczone w kubku przegotowanej wody (lepsza przegotowana niż zimna!, nie musi być wrzątek, ale zdecydowanie ciepła), dolewamy jeszcze jeden kubek przegotowanej wody i trzeci kubek białego wytrawnego wina (najtańsze, ale koniecznie wytrawne). Wtedy widać "na oko", czy nie jest zbyt dużo cebuli albo zbyt mało - trzeba wody dolewać z czwartego kubka, pilnując proporcji - w razie czego dolać jeszcze z piątego kubka trochę.
Przyprawiamy: sól, pieprz, zioła prowansalskie i liście laurowe (4-5). Jakieś inne przyprawy odradzam, bo smak w przyprawę się zmienia z cebuli.
Na małym ogniu gotujemy, gotujemy, gotujemy - 15-20 min - i mieszamy, mieszamy od czasu do czasu. Próbujemy, bo to ten moment, kiedy trzeba sprawdzić, czy nie za słona (można rozwodnić!) albo za mało czegoś.
W tym czasie robimy grzanki (dobre są tosty z tostera).
Ugotowaną zupę przelewamy do miseczki, sypiemy trochę (niedużo!) startego sera (pikantny: gruyere, dziugas litewski) i na ser kładziemy tosta (okrawając rogi, by pasowały do miseczki) i na tosta sypiemy ser obficie.
Wstawiamy do piekarnika (uprzednio rozgrzanego). Zapiekamy.
Wyjmujemy z piekarnika ostrożnie, bo gorące i zajadamy się. Mniam!

Przepis, niestety, przywołuje wspomnienia. Klasyczną zupę cebulową nauczyłam się gotować parę lat temu we Francji, na stypendium. Gotowałam ją w wielu miejscach na świecie. Właśnie o tych okolicznościach, o tych okolicach chcę zapomnieć. Dzisiejsza zupa cebulowa ma zapisać w pamięci nowe wspomnienia. Wzmocnione tym wpisem i przepięknym słońcem, dzięki któremu kościół św. Katarzyny stanął na kilka minut w płomieniach.

Smacznego!