Muzeum pod ostrzałem

Po lekturze wywiadu z dr Ewą Toniak, w którym przedstawiła, dlaczego nie doszło do zaprojektowanej przez nią wystawy Chłopiec rośnie na rycerza. Reprezentacje męskości w kulturze polskiej od schyłku XVIII w. do dziś w Muzeum Narodowym w Krakowie. Jestem bardzo ciekawa komentarza Muzeum Narodowego w Krakowie do całej sprawy. Z ust pani Ewy Toniak padają bardzo ostre oskarżenia. Można wysnuć wniosek, że Muzeum przez dłuższy czas bawiło się nią (i osobami z nią współpracującymi) jak lalką, która ostatecznie nie przypadła do gustu.

Przykre słowa padają pod adresem pracowników merytorycznych. Każdemu łatwo przypiąć łatkę wstecznika, szczególnie, gdy jest to pracownik muzeum – instytucji w potocznej definicji wstecznej. W mojej pracy spotkałam się wiele razy z praktyką odrzucania projektów muzealnych lub okołomuzealnych związanych z nowymi technologiami. Strach przed nowym, niechęć do uczenia się, brak zapału i własnej inicjatywy we włączanie się w przedsięwzięcia realizowane przez osoby z zewnątrz – wszystko to znam, widziałam, doświadczyłam tego. Sama krytykowałam nie raz takie podejście i dziwiłam się, że nic się z tym nie da zrobić.

Przy czytaniu tego wywiadu, pojawia się we mnie duże „ale”. Przede wszystkim rozumiem rozgoryczenie pani kurator związane z niemożnością pracy z wybranymi przez siebie osobami, ale stwierdzenie:

Robiąc wystawy zawsze pracuję z tymi samymi osobami i nie mam zwyczaju ani potrzeby pracować z nikim innym, ale tu, mimo zamawiania obrazów w luwrze, projektant okazał się za drogi i dostałam jakieś krakowskie studio•.

– wzbudziło we mnie niepokój. Każdy chciałby pracować zawsze z tymi ludźmi, którzy mu odpowiadają, są sprawdzeni i można na nich polegać. Niestety, nie zawsze możemy mieć taki luksus. Obawiam się wręcz, że liczyć na niego mogą najwięksi. W świecie muzealno-wystawienniczym pewnie pani Anda Rottenberg – pierwszy przykład, jaki mi przychodzi do głowy. „Jakieś krakowskie studio” natomiast generuje we mnie sprzeciw. Skąd ta pogarda – czy może jestem przeczulona? 

Zaufanie, nadwerężone w tym miejscu, spadło do zera po kolejnym akapicie, którego nie potrafię zrozumieć. Na pytanie:

A pozostałe koszty?

– padła odpowiedź:

Przywiezienie samochodem MNK obrazów to raczej rutyna. Pamiętaj, że wystawa w 90 procentach opierała się na zbiorach krakowskich. Tego, co zgromadzono w magazynach, na miejscu. Dlatego nigdzie nie mogę jej przenieść, niestety.

Też mi szkoda, że wystawy nie można nigdzie przenieść, ale to chyba nie jest odpowiedź na pytanie o koszta? Może się czepiam, ale odniosłam ogólne wrażenie robienia czarnego PR Muzeum Narodowemu w Krakowie w każdym możliwym aspekcie. Szczególnie we fragmencie o pracownikach, którzy prosili o mówienie do nich prostszymi słowami niż dyskurs.

Szanuję dokonania pani Ewy Toniak. Współtworzona przez nią wystawa z 2005 roku z CSW Zamek Ujazdowski Polka. Medium – Cień – Wyobrażenie była niewątpliwie jedną z najważniejszych wystaw pierwszej dekady XXI wieku. Innych w jej dorobku, niestety, nie widziałam. Doceniam jej osiągnięcia, gratuluję sukcesów. 

A jednak chciałabym wysłuchać drugiej strony – nie tylko dlatego, że pochodzę z Krakowa, pośród pracowników tutejszego Muzeum Narodowego mam znajomych i przyjaciół. Sama także pracowałam w muzeum, w którym borykałam się z rozmaitymi problemami, ale i zobaczyłam olbrzymie poświęcenie pracowników nieprzekładające się na osiągnięcia finansowe. Może dlatego czasem łatwiej mi zrozumieć muzealników i może dlatego chciałabym wysłuchać i drugiej strony...?


•Zachowuję pisownię oryginału, zaznaczając, że po „robiąc wystawy” powinien być przecinek, a Luwr, nawet w przypadku zależnym, pisze się dużą literą). 

Muzeum Narodowe w Krakowie i niepełnosprawni. O tym, że należy przy sobie nosić Dziennik Ustaw, nawet idąc do muzeum

Moja mama należy do tych krakowskich pańć, które z upodobaniem latają na wszystkie wystawy oferowane przez krakowskie muzea. Jest niemal idealnym targetem - według słów prof. Marii Poprzęckiej, zasłyszanych w niedawnej audycji w Programie Drugiem Polskiego Radio - "starsza pani, emerytka, z drugą starszą panią pod rękę". Niemal, bo pod rękę zabiera mojego tatę. Niemal, bo poza tym, że jest emerytką, jest także inwalidką, ma orzeczoną niepełnosprawność narządów ruchu.

Niepełnosprawność owa datuje się od lat moich jeszcze szczenięcych, ale dopiero całkiem niedawno zyskała oficjalne potwierdzenie lekarskie i idące za tym wszelkiego rodzaju ulgi. Najbardziej cieszy się mama z możliwości parkowania właściwie wszędzie, bo, jak wspomniałam, jest inwalidką narządów ruchu. Ogromnie się uradowała, że orzeczona niepełnosprawność umożliwia jej również korzystanie z ulgowych biletów do muzeów państwowych (o czym poinformowała ją miła pani kasjerka w jednym z muzeów - tu biję głową o ziemię, przepraszając, że nie przypominam sobie, które to muzeum było, a przecież takie czyny należy wspominać) wraz z opiekunem, czyli osobą towarzyszącą, czyli tatą pod rękę.

Pech chciał, że uzbrojona w tę wiedzę (nabytą, jak pisałam, w muzeum!) mama wybrała się do Muzeum Narodowego w Krakowie na wystawę czasową Turner - malarz żywiołów, która krakowski światek ekscytuje i ekscytować będzie aż do 8 stycznia 2012 roku (o ile wraz z wybiciem północy 31 grudnia nie nastąpi koniec świata...). I w muzeum tym, w kasie, dowiedziała się, że:

  1. Nie ma prawa do żadnej ulgi, bo nie ma I grupy inwalidzkiej.
  2. Opiekun w ogóle nie ma prawa do żadnej ulgi.
  3. Pani w kasie nie będzie dawała żadnej ulgi, bo jeszcze by musiała za tych wszystkich inwalidów niby płacić albo co.

Mama nie jest osobą nastawioną wojowniczo do świata, spokojnie usiłowała wytłumaczyć, że jej nie zależy na tych paru groszach, ale tak ją poinformowano w innym muzeum, w innej kasie, więc sądziła i tak dalej. Wstawiła się za nią młoda dziewczyna, również stojąca w kolejce - wyraziła opinię na temat pani w kasie, zachowującej się niezbyt odpowiednio i nader niegrzecznie.

Zupełnie pomijam fakt, że to moja mama. Naprawdę. Nikomu nie należy się takie traktowanie, tym bardziej, że pani w kasie błądziła.

Otóż zgodnie z Rozporządzeniem Rady Ministrów z dnia 10 czerwca 2008 r. w sprawie określenia grup osób, którym przysługuje ulga w opłacie lub zwolnienie z opłaty za wstęp do muzeów państwowych, oraz rodzajów dokumentów potwierdzających ich uprawnienia nie tylko mamie przysługuje wstęp ulgowy, ale również opiekunowi, czyli tacie. Na dodatek - warto zauważyć - w rozporządzeniu nie ma mowy o jakichkolwiek grupach inwalidzkich. Przyznaję, że nawet nie wiem, którą grupę mama ma, o ile w ogóle jeszcze jakieś grupy obowiązują... Pani kasjerka powinna, owszem, zapłacić za zarówno niegrzeczne zachowanie, jak i brak wiedzy.

Zapłacić, oczywiście, nie w dosłownym znaczeniu. Może jednak ktoś by ją choć pouczył o tym, że należy być grzecznym i uprzejmym? Co do wiedzy na temat stanu prawnego, to jest to niewątpliwie rola zwierzchników - poinformowanie personelu o obowiązującym prawie. Cóż, 2008 rok, z którego pochodzi przywołane rozporządzenie, minął stosunkowo niedawno temu, a, jak sobie wyobrażamy, muzea zajmują się tylko omszałą, sfilcowaną przeszłością... Choć nie! Ależ przecież Muzeum Narodowe w Krakowie "robi" także w sztuce współczesnej (vide aktualna wystawa Katarzyny Kozyry).

Moje, tak, tak to nazwę!, rozżalenie na całą sprawę rozżarza jeszcze to, że wczoraj akurat był Dzień Otwartych Drzwi i krakowskie muzea zapraszały na wystawy stałe, czasowe i organizowały rozmaite atrakcje, by przyciągnąć zwiedzających (mnie przyciągnęło Muzeum Inżynierii Miejskiej, ale szybko stamtąd uciekałam, o czym, mam nadzieję, napiszę wkrótce). Muzeum Narodowe również, z wyjątkiem wszakże wystawy czasowej Turnera - nawet nie wiem, dlaczego tak się stało, że akurat na Turnera nie można było w ramach "otwartych drzwi" wejść. Pewnie, można powiedzieć, że mama chciała, mówiąc pospolicie, naciągnąć muzeum na darmowe wejście - zaoszczędzić jeszcze trochę z ulgowych biletów jej i tacie przysługujących i zobaczyć Turnera za friko. Nie wiem, ale myślę sobie, że mama o tych "drzwiach" nawet nie wiedziała, jakoś takie informacje trochę się o nią obijają (z całym szacunkiem do mamy; tato, wiem, że to czytasz!).

Trochę się naśmiewam, trochę rozdmuchuję sprawę, trochę mi przykro (nie trochę, nie), że moją mamę tak potraktowano, ale w gruncie rzeczy chodzi o coś więcej. Chodzi o respektowanie prawa i jego upowszechnianie. Po co w ogóle mnożyć ustawy, rozporządzenia, dyrektywy i im podobne, jeśli potem decyduje o stosowaniu prawa w praktyce pani w kasie, niezpoznana z najnowszymi regulacjami? Przypomina mi to wydarzenie na Ukrainie, sprzed lat bodaj dwunastu (koniec lat dziewięćdziesiątych, już nie pomnę jak bliski koniec), gdy naszą autokarową wycieczkę studentów historii zatrzymał patrol ukraińskiej milicji. Panowie z pałkami przy biodrach dowodzili, że przekroczyliśmy mnóstwo mnóstwo przepisów prawa drogowego obowiązującego na Ukrainie. Nasz kierowca, nie w ciemię bity i wiele razy po dziurawych (pardon) ukraińskich drogach jeżdżący powiedział przytomnie, że te wszystkie przewinienia obowiązywały, a jakże, w starym kodeksie drogowym, ale tenże przestał obowiązywać jakieś pół roku temu. Równie przytomni milicjanci (i pewnie przygotowani na tę błyskotliwą odmowę poddania się karze) odparli, że oni "tego nowego kodeksu drogowego nie dostali, więc stosują się do zasad starego".

Ukrainizacja życia społecznego opartego na prawie, chciałoby się demagogicznie zawołać, mając na myśli panią z kasy Gmachu Głównego Muzeum Narodowego w Krakowie. Jest w tym jednak cierń i krzyk go poruszy, krew się poleje, rana zaboli. Bo, poza uroczą ukraińską anegdotą (której przecież nie skończyłam opowiadać - karze kierowca się poddał, na mandat zrzuciliśmy się solidarnie, całym autokarem, na ten i wiele następnych, bo patrole milicyjne na ukraińskich drogach były wówczas tak częste, jak dziury w ukraińskich drogach) przyszła mi do głowy jeszcze wawelska historia, o której więcej przeczytacie na blogu Ewy i Marka Wojciechowskich i w związku z tym nie będę się nad nią rozwodziła.

Od Turnera i mojej mamy do egzekwowania prawa w Polsce - tak oto biegają dziś moje myśli, zamuzealnione do głębin. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Z jednej przyczyny. Muzea nie mają najlepszej prasy w Polsce. Nie są wdzięcznym tematem reportaży telewizyjnych czy radiowych, tylko kilka muzeów przebija się na pierwsze strony prasy. Tymczasem muzea walczą o zagospodarowanie czasu wolnego społeczeństwa, które, źle przyjmowane, ucieknie z galerii sztuki i historii do galerii, hmm, handlowych. Pani w kasie będzie mogła się przekwalifikować na panią w, hmm, kasie w supermarkecie, gdzie jednak nieuprzejmość poskutkuje natychmiastowym, hmm, wylotem. Hmm, wizja nader ponura, niemal jak atmosfera niektórych obrazów Turnera...

 

PS 1. A dlaczego w ogóle robię taką reklamę Muzeum Narodowemu w Krakowie? Sama nie wiem. Może czarny PR uprawiam?

PS 2. Na Turnera, psia kostka, się wybiorę, bo szybciej mi pójść z Kazimierza na Błonia niż z Balic na Heathrow, Luton czy Stansted polecieć.

PS 3. Tata, wiem, że to czytasz! Nie musisz komentować!!!

 

 

 

 

 

 

 

Ciuchy w muzeum, czyli The Fashion World of Jean-Paul Gaultier - wystawa w Montreal Museum of Fine Arts

Syreny, marynarze, muszle, gorsety, koturny, spirale na plecach, wąsy na głowie... Świat mody Jeana-Paula Gaultier kusi na czasowej wystawie niedawno otwartej w Montrealu, w Muzeum Sztuk Pięknych.

To nie wystawa wirtualna, a tylko internetowa wizytówka prawdziwej wystawy, ale jakże interesującej, jakże przyciągającej uwagę! Nie ma tu elementów interaktywnych, a nawet galeria zdjęć z wernisażu została przygotowana w taki sposób, żeby zwiedzającego zdenerwować (otwarte zdjęcie trzeba zamknąć, żeby otworzyć kolejne), a warto obejrzeć te zdjęcia, podpatrzyć, kto i co nosi na sobie!

Cieszy opis poszczególnych części wystawy - nie jest bardzo szczegółowy, ale tak napisany, że można sobie stworzyć wizję tego, co i jak zostało pokazane. I pójść na wystawę, zobaczyć, co kurator faktycznie przygotował. Szkoda, że w zakładce "Animated mannequins" nie można zobaczyć, o co tak naprawdę chodzi z tymi twarzami, techniką ożywiania twarzy manekinów, wymyśloną już ponad 15 lat temu.

Zainteresował mnie szczególnie program towarzyszący wystawie - pokazy filmów, które inspirowały twórcę, do których stworzył stroje, a także filmów dokumentalnych z jego udziałem. Kilka z tych filmów należy do moich ulubionych - Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek, Miasteczko zaginionych dzieci, a na przykład takiego filmu, jak Falbalas, czyli Ludzie i manekiny, w ogóle nie znałam i z pewnością będę szukać! Niezwykłe są tematy wykładów; zamiast proponować "naukowe" opisy dzieła twórcy mody lub wpisywać je kulturoznawczo w kontekst światowej kultury planujący ten cykl dali np. możliwość zapoznania się ze światem piór w modzie i haftu. Na haft wybrałabym się sama...

Kto nie jedzie do Montrealu, może wybrać się do Dallas, San Francisco, Madrydu lub Amsterdamu - w Europie wystawa zjawi się w 2012 i 2013 roku. Czyli już po końcu świata.

Internetowa zapowiedź tradycyjnej wystawy jest ważna i należy ją zapamiętać; ta, być może, nie jest najlepszym wzorem, ale dzięki denerwującym drobiazgom i usterkom zapamiętamy ją lepiej, ucząc się, co trzeba zrobić, by wizytówka zachęcała do przyjścia na wystawę. W tym przypadku na Świat mody Jeana-Paula Gaultier przyjdą wszyscy, jakkolwiek by ta strona nie wyglądała. Jeszcze jedno, bilet normalny - 15 dolarów kanadyjskich.