Sztuka i pieniądze. Na marginesie pewnej debaty

Pierwsza niedziela października 2014. Intelektualiści polscy celebrują ruchome święto – ogłoszenie laureata Literackiej Nagrody Nike. A kobiety sprzątają po synach, mężach i ojcach. Mnie zaś zdarzyło się w ramach 2. Nowohuckiego Festiwalu Sztuki uczestniczyć – jako odbiorca – w panelowej dyskusji „Sztuka i... pieniądz”. 

Debata odbywała się w nowohuckiej Galerii Centrum. W tej samej Galerii od piątku można zwiedzać wystawę prac Zdzisława Beksińskiego ze zbiorów Muzeum Historycznego w Sanoku. O pieniądzach i sztuce, ich relacjach, mariażu, związkach, problemach – bo tak określano główny temat – rozmawiano zatem pośród obrazów artysty, który sam odrzucił prosto rysującą się ścieżkę sukcesu finansowego, na rzecz swobody wypowiedzi artystycznej. 

Wstęp do wypowiedzi dał prof. Jerzy Hausner, przedstawiciel Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, jednego z organizatorów wydarzenia. Przewijały się w tymże wstępie pojęcia „sztuka”, „niezależność”, „wolność”, „pieniądze”, zależność między finansowaniem artystów a wolnością sztuki czy finansowaniem publicznym a sytuacją artysty na rynku. Trudno jednak, w mojej opinii, znaleźć w wypowiedzi profesora Leitmotiv, który prowadziłby od początku do końca. Na szczęście mówił znacznie krócej niż kolejny mówca. 

Był to artysta Piotr Lutyński. Długo i zawile głównie przeczył sam sobie, utwierdzając mnie w przekonaniu, że artyści powinni wypowiadać się wyłącznie przez własną twórczość, a nie swe usta*. Jako „kuriozalne” określił specyfikacje podawane przez galerie austriackie i niemieckie (ciekawe, że właśnie te kraje wymienił) artystom, którzy mają spełnić zamówienie opiekuna finansowego co do joty. Powiedział, że „galeria żąda duszy”, co jest „zagrożeniem, szczególnie dla młodych, niezbudowanych artystów”. Wizja ta jest zupełnie przerażająca. Taki da Vinci malował przecież kogo chciał i jak chciał (przepraszam za tę ironię). Marzenie wielu o kontrakcie z najlepszymi galeriami na świecie jawi się panu Lutyńskiemu jako pakt z szatanem, bo „nie ma nic za darmo”. Po tym szatańskim początku przeszedł do wspomnienia, że wiele razy obecny tu także jako panelista pan Andrzej Starmach pomagał jemu i innym artystom, i taki związek pieniądza i sztuki jest akceptowalny. Wreszcie wypowiedział słowa, które zanotowałam wyjątkowo pieczołowicie, by przypadkiem nie zniekształcić tego zdania. Zapytał oto dramatycznie dość (choć za mało modulował głos): „Jak pomagać ludziom?” i sam odpowiedział szybko: „Artysta dostaje pieniądze i zaczyna pić alkohol.” 

Po tej wypowiedzi straciłam wątek. Wkrótce zaczął mówić Andrzej Starmach, który dał rys historyczny związków sztuki z pieniędzmi. Ten, kto malował na ścianach jaskini w Lascaux mógł to robić, bo ktoś inny poszedł za niego polować; wspomniał Medyceuszy, trudne związki pieniądza i sztuki z państwem i polityką, zwłaszcza w III Rzeszy czy w demoludach – z tego zresztą względu popularne dziś określenie „polityka kulturalna” źle mu się kojarzy. Postawił wreszcie trudne, retoryczne pytanie: „Artysta musi za coś przeżyć”.

Trochę przestrzelił z tym „przeżyć” według mnie, bo wielu nie udało się przeżyć, mimo usilnych starań. Schielego zabiła wprawdzie hiszpanka, nie głód, ale gdyby był lepiej odżywiony, może nie poddałby się szalejącej grypie tak łatwo? Fragonard nie potrafił dostosować się do nowego stylu w sztuce, huśtawki straciły na atrakcyjności, a on stracił zamówienia, umarł w biedzie i samotności. El Greco nie tylko nie znajdował zrozumienia dla swojej sztuki, ale wręcz spotkał się z wyśmianiem i zmarł nie tylko wydrwiony, ale i biedny. 

Andrzej Starmach zapytał następnie, gdzie się kończy wolność sztuki. Jako przykład podał street art. Ruch ten artystyczny zaczynał się, ciesząc się pełną wolnością, a dzisiaj Banksy sprzedaje się za gigantyczne pieniądze, a nawet w Polsce organizowane są aukcje prac przedstawicieli tego ruchu. Gdzież więc ta rewolucja? Sukces artystyczny jest utożsamiany z pieniądzem. Mówienie o niezależności, gdy artyści biorą pieniądze, nawet od państwa, jest mówieniem nieprawdy, pieniądz zawsze rodzi zależność. 

Proponował więc sprzedaż dzieł sztuki przez galerie, ale bez zobowiązań. Tylko... tylko, że wskazał na szczupłość polskiego rynku (i niewielkie tradycje polskiego handlu sztuką, które sięgają połowy XIX wieku. Konkluzja jego wystąpienia była przykra dla słuchaczy. Otóż bez względu na to, ile pieniędzy zainwestuje się w polską sztukę, to polscy odbiorcy i tak są na tyle „sztukoodporni”, że nic ten finansowy zastrzyk nie zmieni. Przede wszystkim w sztukach plastycznych (tu się nie zgodzę z panelistą; w muzyce jest podobnie). 

Wiesław Gumuła, który występował w podwójnej roli – profesora UJ i Dyrektora Oddziału Okręgowego NBP w Krakowie, sponsora cyklu debat, podszedł do tematu od strony społecznej. Wskazał na trzy odrębne dziedziny: gospodarka, polityka i wspólnota opierająca się na wymianie społecznej w zakresie edukacji, sportu, zdrowia itd. Ta trzecia dziedzina ma sens budowania prestiżu, społecznej pozycji, służy także do wyrażania opinii politycznych czy gospodarczych na przykład dzięki uprawianiu sztuki. Pytanie jednak powstaje, jakie są proporcje urynkowienia sztuki, tj. jaka proporcja pozwala na utrzymanie równowagi między sztuką a pozostałymi dziedzinami. Można tę równowagę bowiem łatwo naruszyć. Następuje wtedy deformacja dzieła artystycznego, np. gdy artysta odniesie sukces finansowy. 

W tym momencie przestałam uważnie słuchać, bo skupiłam się na tym wątku. Zatem, jeśli dobrze zrozumiałam, sukces finansowy artysty nie jest dobry dla jego sztuki. Hmm. Zgadzałaby się to w sumie z wcześniejszą wypowiedzią pana Lutyńskiego – osiągnąwszy sukces finansowy artysta zacznie pić alkohol. Nie życzymy więc artystom pieniężnych zysków. 

Ostatnim z panelistów był Andrzej Wyrobiec, niegdyś organizator artystycznego życia żaków krakowskich, dzisiaj wysoki urzędnik MKiDN. Zdecydowanie najlepiej przygotował się do wystąpienia. Nie tylko dlatego, że skupił się na wyjątkowo interesującym wątku w relacji sztuki i pieniądza, a mianowicie prawach autorskich i problemie własności intelektualnej oraz rozliczaniu należnych honorariów wynikających z takich zależności, ale także dlatego, że podał konkretne dane wskazujące na to, jak ważna ekonomicznie jest ta relacja. 

Przywołał pojęcie przemysłów kreatywnych i, wychodząc od definicji tego pojęcia, przeszedł gładko do kształtu prawa autorskiego, regulującego budowanie przemysłu kreatywnego. Dlaczego to tak ważne? Bo w UE w branżach związanych z przemysłem kreatywnym jest zatrudnionych 7 mln osób, co stanowi 3,5% miejsc pracy. W Polsce jest to 2% miejsc pracy. Głównym celem nowo powołanego stowarzyszenia Kreatywna Polska jest skuteczna ochrona praw autorskich, a jak ważna to stawka uświadomią liczby: 500 mld euro w ubiegłym roku przyniosły prawa autorskie w UE. Jak ważna to praca, niech uświadomi liczba fanów fanpage'a wspomnianego stowarzyszenia na Facebooku: 215. Osób, nie tysięcy. Załączam poniżej zrzut ekranu, bo warto się nad tą liczbą pochylić, nie nad stratą 500 czy nawet 700 mln złotych... Na marginesie dodam, że dopytałam pana podsekretarza, skąd zaczerpnął dane: z raportu Price Waterhouse Coopers znajdującego się na stronie Kreatywnej Polski; dziś piszę na szybko, nie będę ich weryfikować, ale z pewnością sięgnę do raportu. 

Następnie pan Wyrobiec skupił się na nielegalnym pozyskiwaniu treści w internecie, przez co straty twórców sięgają 500–700 mln zł rocznie. Wskazał na główne pola działania ministerstwa w związku z tym. To (1) nowe formy dystrybucji treści i budowanie świadomości społecznej propagowane m.in. za pośrednictwem portalu Legalna Kultura (będę sprawiedliwa: ponad 36 tys. „lajków na fejsie” robi jakieś wrażenie...). (2) Powstał zespół ds naruszeń praw autorskich, w którym znaleźli się przedstawiciele MKiDN, policji, Ministerstwa Sprawiedliwości, Urzędu Patentowego itd. Co więcej (3) pracuje się nad powołaniem odrębnego sądownictwa dla własności intelektualnych i prowadzi się szkolenia dla policji i prokuratury z tego zakresu. Ostatnim obszarem działania jest (4) uelastycznienie prawa autorskiego, polegające np. na ułatwieniu w tworzeniu serwisów internetowych z legalnymi treściami. 

Streściłam debatę. Co przyniosła, poza chwilowymi wybuchami śmiechu? Wartość edukacji – o której rozmawiano głównie w czasie pytań od publiczności. Wyedukowani odbiorcy będą sztukę kupować – taka jest optymistyczna konkluzja debaty, a ja po cichu dodam, że artysta dostanie pieniądze i zacznie pić alkohol. 

Mogłabym na tym zakończyć; zresztą i tak to, co piszę jest zbyt długie i nikt tego nie przeczyta (podobnie zachowywali się pragnący zwiedzać wystawę prac Z. Beksińskiego: nie słuchali gadających głów, tylko oglądali sztukę). Pech jednak chce, że dopiero co debata na podobny temat odbyła się w Warszawie, w trakcie Warsaw Gallery Weekend. Artyści byli i są biedni, ale dziś świat oferuje tym, którzy chcą, możliwości inne niż los El Greco czy Fragonarda. Dzisiaj obaj zamiast umierać w biedzie i zapomnieniu dokonaliby spektakularnego przekwalifikowania (to już moja konkluzja po przeczytaniu relacji z tej debaty), a, jak wiemy, przekwalifikowanie jest słowem-kluczem do zrozumienia współczesności**. Bieda artysty jest nadal synonimiczna z niezależnością artystyczną, przekraczaniem barier (srsly? Banksy, hello). Bieda wyraża się jednak w niedawnym bezradnym apelu Roberta Brylewskiego, który na swoim fejsbukowym profilu napisał, że nie ma kasy ani na obiad, ani na prezenty dla dzieci, ani nawet na fajki (och, na alkohol też nie ma, na pewno). Apel zaś to do młodych twórców, by nie poszli w jego ślady. Czeka ich zniechęcenie i bieda, a nie gruppies, seks i (taaak!) alkohol. 

W warszawskiej debacie przywołano także kwestię dotacji państwowych (w większym stopniu eksploatowano ten temat niż na dzisiejszym krakowskim spotkaniu). Problem dotacji państwowym zrozumie jednak tylko ten, kto przez formularze ministerialne przechodził, uzasadniał, dlaczego właśnie on ma dostać grant lub pisał opinię dla kogoś innego, wychwalając pod niebiosa potencjalnego stypendystę. Kłamstwa, wszystko kłamstwa, prawda? Bo jeśli się prawdę w takim formularzu napisze, to kandydat przepadł (to moja smutna wizja, poparta doświadczeniem). 

Co pozostaje? – zapytano w Warszawie. Wziąć los w swoje ręce. Własna działalność kreatywna, czyli udział w potężnym rynku przemysłów kreatywnych. Włączenie się poniekąd w nurt popkultury – np. w reklamie. Kto zyska (czytaj: kto zarobi), ten nie tylko sam sfinansuje swoją sztukę, ale i będzie miał na ten nieszczęsny alkohol. W drodze do finansowej satysfakcji dopomoże akademickie biuro karier, np. działające przy krakowskiej ASP, oferujące m.in. miejsca na staże studenckie w firmach kreatywnych. 

W krakowskiej debacie zabrakło mi tematów nie tak atrakcyjnych jak wątki z wypowiedzi Andrzeja Starmacha (zbyt mały rynek sztuki, analfabetyzm plastyczny itd.), nie tak kontradyktoryjnych jak u Piotra Lutyńskiego czy zakończonej niezrozumiałą dla mnie konkluzją społecznej analizy relacji finansów i sztuki (prof. Gumuła). Zabrakło mi praktycznego wymiaru tego problemu, poruszonego w czasie podobnego panelu w Warszawie dwa lata temu, w Zachęcie. To ubezpieczenia, emerytura, 50% koszty uzyskania dochodu itd. To zarobek dzisiaj i niepewne jutro. A trudno się sprzeciwiać wynikom badań, zgodnie z którymi społeczeństwa ułatwiające rozwój przemysłów kreatywnych – czyli kultury!, rozwijają się szybciej, lepiej, bogacą się bardziej niż te, które kultury nie stymulują, także finansowo. Popatrzmy na kwitnący rynek startupów w Berlinie, żywiący rzeszę artystów, sprawiający, że miasto przyciąga inwestorów – wielkie pieniądze, a nie jakieś tam grosze. Korzystają na tym wszyscy: artyści, mieszkańcy, turyści. 

Rynek sztuki jest skompromitowany, nie da się tego ukryć. Projekt taki jak „Lana Newstrom” ujawnia zaangażowanie pieniądza w sztukę. Rynek sztuki w Polsce jest bardzo mały – jak się wedrzeć na niego, jak osiągnąć sukces i dorwać się do tego symbolicznego alkoholu? Trudno powiedzieć. Trudno też oceniać w jakikolwiek sposób relacje sztuki i pieniędzy; ostatecznie to ten rynek sztuki, skorumpowany, oceni za jakiś czas, czy dane dzieło powstało wyłącznie z inspiracji finansowych, czy także zawiera wartości artystyczne. Rynek sztuki jest słaby, ale słabe jest także owo stymulowanie rozwoju kultury, sztuki zarówno idące od źródeł prywatnych, jak i publicznych. Zwracam tylko uwagę na to, że 500–700 mln zł, które rocznie nie wpływają do twórców z tytułu praw autorskich to jeden stadion piłkarski. I to chyba tyle w zakresie związku sztuki i pieniądza w Polsce. 

Zastanawiam się jednak nad sensem takiej debaty, poza tym, że panowie posiedzieli sobie i po...tentego, pogadali. Czy zbliża nas to do wyprostowania relacji finansów i sztuki? Czy jakiekolwiek wnioski padły, poza postulatem edukacji estetycznej? Nie. No to... po co?

Uprzejmie dziękuję Napoleonowi za zdjęcia z debaty, jak również za jego towarzystwo i wspólny śmiech po niektórych wypowiedziach. Uprzejmie przepraszam siedzących na debacie zbyt blisko nas; komentowaliśmy nieco zbyt głośno, ale niektórych wypowiedzi naprawdę nie można było nie skomentować. 


* Przykładem niech będą ostatnie wypowiedzi (nie ustne, ale pisemne) artysty pisarza Ignacego Karpowicza, bo dawniejszych tego typu nie będę przez litość przywoływała. 

** Jestem na to żywym dowodem: dokonuję przekwalifikowania co 7 lat. Mniej więcej :)

Wiosna, Wielkanoc, Święto wiosny, Strawiński i Niżyński (wiosenne kłębowisko myśli)

[Uwaga przedwstępna: wiem, że Posterous się wkrótce zamyka, robię z tym coś]

Myśli świąteczne miały być elegancką pisanką. Nie wyszło.

Święta to wolne. Jak dobrze być niewierzącą w wierzącym kraju. Jak miło mieć święta, które nadejście wiosny symbolizują.

Wiosenne przesilenie w Kazachstanie

Wiosna już była - Wielkanoc, która w tradycji chrześcijańskiej symbolizuje odrodzenie życia, jest nawiązaniem do starszych rytuałów przejścia, przesilenia - w tym przypadku wiosennego. W części Azji powszechnie obchodzi się je 22 marca jako Nauryz, święto wiosny. 

W Ałmaty tego dnia odbywa się parada. Dzieci i dorosłych przebiera się w stroje uszyte z najtańszych gatunków materiałów, mających udawać zbroje wojowniczych starożytnych Scytów. 

Wszyscy mają przypominać Ałtyn Adama, Złotego Człowieka, symbol niepodległości Kazachstanu.

To święto wiosny, które tam w Kazachstanie przeżyłam, nauczyło mnie szacunku do rytualnego obchodzenia pewnych wydarzeń. Kilka dni po paradzie całe miasto zazieleniło się i przyszła wiosna.

Skandalista Strawiński

Święto wiosny najbardziej lubię jednak w wersji Igora Strawińskiego. Brutalizm, agresja, psychoza słyszalne w tej muzyce są nie tylko skutkiem zastosowanych muzycznych środków i treści baletu. To przede wszystkim efekt długiej zimy. Narastają w każdym z nas, nawet w amatorach śnieżnego szaleństwa, mówiąc językiem komentatorów telewizyjnych, jeśli zima trwa zbyt długo.

Wyimki ze „Święta wiosny” pojawiają się w filmach po dziś dzień, ilekroć trzeba podkreślić mroczną naturę człowieka, sięgając po „muzykę prymitywną i barbarzyńską, muzykę Zulusów”, jak krytycy określili ten utwór (s. 40). 

– pisze autor biografii Strawińskiego, Charles M. Joseph, a później kontynuuje:

Jeśli oceniać rytalny wymiar dzieła, „Święta wiosny” wywołuje dudnienie w piersiach, jest otwarcie prowokacyjne, na każdym poziomie wyzywające i w nie mniejszym stopniu ekshibicjonistyczne niż nagie zdjęcia, które Strawiński zrobił sobie i posłałm przyjaciołom, Maurice'owi Delage i Florentowi Schmittowie, w czasie, gdy pracował nad utworem (s. 123).

W tym wpisie zamierzałam skupić się na świętach, na które wiosnę zaproszono, ale nie przyszła. Tymczasem zapanowało nade mną, nieproszone, Święto wiosny. W głodzie informacyjnym na temat tego baletu znalazłam coś wyjątkowego. Znalazłam projekt Keeping Score

Jak uczyć muzyki?

Z tego, co wyczytać można w zakładce „About”, jest to projekt edukacyjny, w ramach którego powstało dziewięć godzinnych filmów, mających dostarczyć podstawowe informacje o wybranych kompozytorach, przygotowanych przez Michaela Tilsona Thomasa i San Francisco Symphony, czyli orkiestrę symfoniczną z tego miasta. Internetowy projekt jest uzupełnieniem filmów i właśnie o niego mi chodzi. 

Konkretnie zaś chodzi mi o Święto wiosny Strawińskiego, które także znalazło szczegółowe omówienie w tym projekcie.

Z rozdziawioną buzią pochłaniałam wiedzę na temat tego utworu przedstawioną w internetowej części Keeping Score. Po pierwsze zachwyciło mnie to, w jaki sposób ją się przedstawi. Analiza Święta wiosny mieści się w niewielkim okienku, podzielonym na kilka części zaznaczonych przeze mnie prostokątnymi kolorowymi ramkami. 

Czerwoną ramką obwiodłam miniaturowy podgląd orkiestry. Jeśli w danym momencie solo gra np. flet, w tym oknie pojawi się flecista; jeśli solo gra flet i dwa klarnety, flecistę zobaczymy na tle klarnetów, czyli zmontowany obraz z dwóch kamer. 

Poniżej, jasnozieloną ramką zaznaczyłam zapis choreograficzny. Przypominam, to balet; dzięki temu zapisowi wiemy, co się dzieje w danym momencie na scenie i jak to wygląda*. Szczegółowe informacje uzyskamy po wybraniu polecenia „Learn more”

– można m.in. odsłuchać obszerne fragmenty wypowiedzi Millicent Hodson i Kennetha Archera, historyków tańca, autorów rekonstrukcji oryginalnej choreografii Niżyńskiego do tego baletu, uważanej za zaginioną przez 70 lat.

 W lewym dolnym rogu, w niebieskiej ramce, znalazło się metrum. Święto wiosny, o czym uczą się do znudzenia wszyscy w każdej szkole muzycznej na całym świecie, jest utworem polimetrycznym i polirytmicznym. Na jego przykładzie prowadzący, określany od inicjałów jako MTT, tłumaczy, jak się takie skomplikowane rytmy w tak skomplikowanym metrum dyryguje. 

– to widok okna, do którego przechodzi się po wybraniu opcji „Learn more” usytuowanej pod metrum; tu akurat mamy metrum „na dwa” i MTT zachęca do klikania myszką w rytm fragmentu utworu właśnie na owo „dwa”. Po zakończeniu tego fragmentu dowiemy się, ile razy kliknęło się nierytmicznie. To samo ćwiczenie można wykonać „na trzy”, a o dyrygowaniu „na cztery i/lub pięć” tylko opowie MTT, zakładając, że to zbyt trudne dla przeciętnego odbiorcy.

Na fioletowo (wracam do przedostatniego widoku) obramowałam pasek postępu na partyturze. Święto wiosny można śledzić, słuchając i czytając partyturę (przypominam o scrollowaniu w dół w niektórych fragmentach, do instrumentów smyczkowych, standardowo umieszczonych pod dętymi, nie zawsze widocznych na ekranie). 

Wreszcie na szaro obwiodłam fragmenty utworu wybrane do prezentacji, zarówno z części I Święta wiosny, jak i II (wybór przy „Part I” i kolejne numery). 

Nie jest to wszystko, co można znaleźć na tej stronie. Na ładnie skonstruowanej osi chronologicznej zapoznamy się z  zestawionymi biografiami twórców baletu – czerwone kropki widoczne na dole zrzut ekranu to momenty w życiach każdego z nich; podświetlony jest rok 1872, rok urodzin Diagilewa.

Niżyński

Wacław Niżyński** jest uznawany za najwybitniejszego tancerza XX wieku, co może niektórych dziwić, bo nie zachował się żaden film prezentujący go w ruchu. Znamy wiele zdjęć, mamy mnóstwo wspomnień oczarowanych (zniewolonych raczej) widzów, ale jego kariera trwała tak krótko i przerwała ją w dość dramatycznych okolicznościach ujawniona choroba psychiczna, że zabrakło rejestracji filmowej. Ponoć to sam Sergiej Diagilew nie zgadzał się, by filmowano Les Ballets Russes, wychodząc z założenia, że ówczesna sztuka filmowa jest na rażąco niskim poziomie w porównaniu z poziomem prezentowanym przez jego tancerzy na scenie. 

Usiłujemy sobie jakoś z tym radzić. Francuski rzeźbiarz, Christian Comte, animuje zdjęcia Niżyńskiego, także ze Święta wiosny, dając złudne poczucie oglądania filmu z epoki (premiera, przypominam, odbyła się w 1913 roku; w tym roku obchodzimy stulecie baletu, który zmienił świat).

Czyż ruchy Niżyńskiego nie są trochę jakby art deco? Wyraźniej to widać w rekonstrukcji jego choreografii. 

oraz

Przy okazji Święta wiosny dowiadujemy się jednak, że Niżyński nie był choreografem wybitnym: 

Marie Rambert, która tańczyła w pierwszej inscenizacji Święta wiosny, opisuje Niżyńskiego jako „milkliwego” człowieka, który zupełnie nie umiał o tańcu mówić: „Był gotów powtórzyć ruch dwadzieścia razy, po prostu pokazywał, jak należy go wykonać". (s. 300). 

Święto wiosny czy poświęcenie wiośnie?

Technologia, muzyka, sztuka ponownie łączą się dla mnie; gdzieś w cieniu stoi rocznica baletu. Nakłada się na to wszystko tęsknota za wiosną i myśl, co możemy poświęcić, by przebłagać siły natury, by śniegi ustąpiły, by przyszła wiosna, by świat zmartwychwstał? Strawińskiego recepta jest prosta: zatańczmy się na śmierć, jak bohaterka jego baletu.

What beautiful young part of ourselves must we sacrifice so that spring will return? 

– te słowa znalazłam na blogu poświęconym Świętu wiosny. Co jesteśmy gotowi poświęcić, by wróciła wiosna? Wielkanoc, nasze chrześcijańsko-zeuropeizowane przesilenie już stracone w tym roku. Święta okazały się białymi świętami, w najbardziej sielankowym wykonaniu Binga Crosbiego. Przyleciały bociany, ale czy to na pewno bociany? Czy nie pingwiny na szczudłach? Zające z zimna same weszły do pieca, by się ogrzać, nieświadome do jakiego stopnia się przygrzeją. Kury znosiły zamarznięte jajka o przedłużonym terminie ważności. Na gałązkach drzew wyrosły bezdomne marcujące koty, którym tyłki zmarzły na betonie. Święta minęły, weselmy się wiosną, radujmy się, poświęcajmy, Alleluja!

 

Przypisy i uwagi

* Nie chciałam zaśmiecać tego wpisu i tak przeładowanego obrazkami i filmami. Dlatego jeszcze jeden obrazek z zapisem choreograficznym Święta wiosny jest dopiero na końcu, podobnie jak reprodukcja rękopisu partytury utworu.

** Jest mnóstwo zdjęć Niżyńskiego w internecie i właściwie każdym można się zachwycać. Co z tego, skoro ja sobie upodobałam reprodukcję jego portretu na Lido autorstwa Leona Baksta?

Niestety, to trudna do znalezienia reprodukcja...

 

Polecam także np.: 

1. Artykuł w The Guardian.

2. Biogramy wikipediowe Wacława Niżyńskiego ] i jego siostry, Bronisławy.

3. Biografię kompozytora, która niedawno ukazała się na polskim rynku: Charles M. Joseph, Strawiński. Geniusz muzyki i mistrz wizerunku, Warszawa 2012  (tłum. A. Laskowski). Z niej pochodzą cytaty opatrzone w nawiasach kwadratowych numerem strony.

4. Alex Ross, The Rest is Noise, New York 2007, gdzie także można znaleźć obszerne fragmenty poświęcone Strawińskiemu i jego przełomowemu baletowi. Książka ukazała się na polskim rynku jako Reszta jest hałasem (tłum. A. Laskowski). 

Wianki 2011

Nadciągają wianki. Boję tego dnia od 1994 roku, gdy zaraz po maturze polazłam jak głupia na wianki z amerykańskimi koleżankami. Uciekałam przed tłumem, gubiąc niemalże buty, Amerykanki krzyczały, że to nie dziś, tylko czwartego lipca powinni tak strzelać fajerwerkami, a jedyny pożytek z tego, że do dziś wiem, jak jest po angielsku wianek: wreath.

Od kilku lat w Krakowie mamy wielką imprezę, z której cieszą się restauratorzy i hotelarze (i miasto, choć nie wiem, z czego się cieszy; opłat parkingowych w weekend nie ma), a mieszkańców wielu płacze. Mieszkam przy ulicy, która dochodzi do bulwarów nadwiślańskich, ale leży na uboczu głównych wydarzeń, na Kazimierzu, a i tak spodziewam się, że do rana będą się nią przewalać tłumy spitych, wrzeszczących miłośników prawdziwie krakowskiej kultury.

Gwiazd, które KBF na wianki ściąga, nie znam. Tłumu nie lubię. Ognie sztuczne mnie przestraszają prawie tak samo jak burza. Jestem w mniejszości? Jestem. Dlaczego moje miasto ma mnie w nosie? Dlaczego kłania się oszalałej tłuszczy prącej na bulwary nadwiślańskie, niszczącej jak szarańcza wszystko wokoło? Trawa zdeptana potrzebować będzie tygodni na odrośnięcie i zabliźnienie czarnych połaci wydrapanych trampkami i poharatanych szpilkami. Samochody poobijane, porysowane, stojące przy mojej ulicy zostaną w końcu naprawione. Kto jednak odda mi tych kilka godzin snu, które ludzki instynkt stadny mi odbierze?

Jeszcze jedna refleksja: Jarmark Świętojański na bulwarach pod Wawelem. Ogromu zniszczenia nie umiem sobie nawet wyobrazić; wczoraj około 22.00 przechodziłam między namiotami - przy jednym tliło się niedogaszone ognisko. Tak mi jakoś smutno, że kultura w Krakowie to zjawisko masowe, liczone wydeptanymi w błocie śladami butów.

A może to ja należę do ginącego gatunku tych, którzy szukają czegoś innego?