Google Books pojawiło się, gdy „zaczęłam kończyć” pisanie doktoratu. Z przerażeniem odkryłam, że wszystkie niemal źródła, które pieczołowicie przepisywałam nieraz w całości, spędzając godziny w paryskiej Bibliotece Narodowej, są teraz dostępne w skanach z oryginału, z konwersją na pdf, z możliwością ściągnięcia ich na własny komputer, z opcją przeszukiwania tekstu... Te trzy kropki muszą wystarczyć za wszystkie emocje, które we mnie jednocześnie powstały: pozytywne i negatywne zarazem.
Google Books ze mną zostało, choć nie na tyle, na ile bym chciała. Często sprawdzałam coś w starych encyklopediach, słownikach, a nawet nieraz udało mi się znaleźć informację poszukiwaną tylko dzięki kilku udostępnianym stronom z książki chronionej prawami autorskimi. Wygoda. Prostota. Łatwość. Wiedza na wyciągnięcie ręki, na kliknięcie myszką. Wszystko to sprawia, że możemy korzystać z niej cały czas, a faktycznie korzystamy mało, bo zawsze można odłożyć na później.
Google Books przypomniało mi o sobie wczoraj, gdy na Google Plusie przeczytałam, że jest zintegrowane już z G+ i można „czytać społecznie”. Co to znaczy „czytać społecznie” w dobie digitalizacji, porównań Kindle z iPadem i walki o przedłużenie ochrony praw autorskich po smierci twórcy? Okazuje się, że książkę wyszukaną w Google Books może czytać równocześnie więcej osób niż jedna, mogą komentować i wspólnie przeżywać tekst. Niestety, choć aktywnie wspieram proces digitalizacji i pracuję na rzecz udostępniania twórczości publicznie, „czytać społecznie” znaczy dla mnie to samo, co znaczyło dla ludzi w XIX wieku. To wspólna lektura, gdy książka przechodzi z rąk do rąk, każdy po kolei czyta fragment, można się wspólnie zadumać, zasmucić, przestraszyć albo pośmiać. Kontaktu z drugim człowiekiem przy lekturze nic nie zastąpi. Cieszę się ze wszystkich możliwości udostępnianych przez Google, ale na tym odcinku pozostanę krakowską salonową konserwatystką.
Jeszcze nie jestem w kręgu „social reading”, mogę sobie pozwolić zatem na czytanie tego, co chcę i jak chcę.
Weszłam więc w wyszukiwanie zaawansowane w Google Books i wpisałam co mi przyszło do głowy. Chciałam, żeby wyszukał książki w języku polskim, opublikowane od 1600 do 1800 roku. Oto, co otrzymałam między innymi (kilka cytatów):
Pierwszy przykład:
Znaleźć to można w tej książce, na stronie 23.
Drugi przykład:
To cytat z tej książki, ze strony 20.
Trzeci przykład:
Fragmenty pochodzą z tego:
Czwarty przykład:
To z tego, s. 89-90.
Poczytałam sobie i wszystko, co z tego mi zostanie w głowie, to tyle, że kanonicy sprzed ponad 200 lat w Polsce mieli lepiej w głowach poukładane niż dzisiaj (vide przykłady 1 i 2), Linde, zamieszczając listę subskrybentów jego Słownika, wykazał się takim szacunkiem wobec nich, jakim dziś nikt już chyba się nie cechuje. Linde zwrócił mi także uwagę na to, że
„Znaczne odmiany, zachodzące w rządach kraiowych, znacznie też i na ięzyk działaią, bądź co do wzrostu, bądź co do upadku onego”.
Tak, to rządy prowadzą zarówno do upadku obyczajów, jak i upadku języka, a także upadku szkolnictwa... Linde przypomniał mi też, że bez języka, nie ma państwa, a dbałość o poprawny język to obowiązek prawdziwego patrioty. Wreszcie Marcin Bielski uświadomił mi starą prawdę, że człowiek tym się różni od bestii (choć – jak już wiemy – człowiekowi niedaleko do robaczka), że „piie nad chuć swoię y przyrodzenie”, nie znając umiarkowania, jest bowiem tylko człowiekiem.
Dziękuję Google Books, że przypomniałam sobie dzięki tym książkom o tak podstawowych sprawach. Dziękuję. Będę zaglądać, będę czytać społecznie.