Manuscriptorium - wyszukiwanie bardzo starych, zdigitalizowanych dokumentów

Oglądam sobie Manuscriptorium i nawet w jednym procencie paznokcia nie przekonuje mnie interfejs tego cuda, klucza do zasobów rękopiśmiennych i starodruków, gromadzonych w ramach projektu ENRICH.

Zanim udało mi się zrozumieć, o co chodzi z tymi dziwnymi nazwami ("m-tool", "m-can" itd.), zdążyłam się dziesięć razy zdenerwować i poczuć chęć wyjścia z serwisu. Pominąć chyba muszę to, że wchodząc przez polską stronę główną, wybierając wyszukiwanie, przechodzę do interfejsu po angielsku, a już kompletnie trzeba zignorować tłumaczenie na polski, chwilami zgrzytam zębami. 

 Oto próbka tego pięknego języka: 

Projekt Manuscriptorium stwarza wirtualne środowisko badań, dostarczające dostęp do wszystkich istniejących dokumentów cyfrowych w sferze zasobów obejmujących książki historyczne (manuskrypty, inkunabuły, stare druki, mapy, statuty i inne typy dokumentów). 

Niby nic takiego, a język jednak zmaltretowany. Jeśli ładną kobietę ubierze się w paskudne ciuchy, to będzie odstręczała, nie kusiła. Polszczyzna jest piękna, można nią pisać pompatycznie, można śmiesznie, ale nie należy jej ubierać w słowa brzmiące brzydko i koślawo, bo traci cały swój urok. Tu się roi od niedoróbek językowych, co tym bardziej jest przykre, że to zasoby dla humanistów, którzy z językiem są związani, dbają o niego (a może mi się tylko wydaje...). Tłumaczę sobie to tym, że lepiej mieć "coś", niż nie mieć "niczego", czyli lepsza gorsza polszczyzna niż polszczyzny zupełny brak, ale nie usprawiedliwiam! 

Przemilczę więc sprawę przekładu na polski. Pytam jednak dalej, dlaczego tak ciekawy, niezwykle ważny projekt jest robiony przy pełnym lekceważeniu użytkownika, jego potrzeb, umiejętności, zmysłu estetyki? Denerwuje nie tylko niedbały język, lecz cały interfejs, zagmatwany niemożebnie. Dlaczego najważniejsze, wydawałoby się sprawy - wyszukiwanie, przeglądanie zasobów - muszą być tak szalenie skomplikowane i ukryte?

Czy naprawdę jest to tak, że tego rodzaju projekty robią ludzie dla sobie podobnych - geeków humanistyczno-technologicznych (niby ja też taka jestem...), w oderwaniu od przeciętnego amatora, który chce sobie średniowieczne manuskrypty obejrzeć, czy nawet profesjonalnego badacza, średnio posługującego się narzędziami informatycznymi i sprzętem, zainteresowanego w najwyższym stopniu zasobami? 

Czuję się powitana, pustym ekranem i lekko konsternującym widokiem licznych pól do wypełnienia, by przeszukać katalog. Zmierzę się z tym. Wpisuję "Kosmova Kronika" w pole "search". Po kilku kliknięciach w to pole konsternacja się pogłębia, bo nie pojawia się spodziewany znak kursora, nie jestem pewna, że to, co napiszę, zobaczę faktycznie w tym polu, ale piszę (jest!), wciskam "Enter" i... nic. Chwytam za myszkę, klikam na przycisk "Search". Są wyniki.

(Oczywiście, że są wyniki, bo wcześniej sprawdziłam, że w zasobach Manuscriptorium znajduje się odwołanie do Kroniki Kosmasa...). Klikam jak opętana, szukam, gdzie trzeba i co wybrać, żeby przejść do widoku zdigitalizowanej Kroniki, ale wszystko, co uzyskuję, to tylko to: 

Jakim cudem doszłam więc w innym miejscu do tego? 

Nie wiem. Trochę samozaparcia i mam Kronikę Kosmasa na ekranie. Jedno z najważniejszych dzieł dokumentujących wydarzenia z najwcześniejszych dziejów tego tworu politycznego, który dziś nazywamy Polską. Wielkie szczęście, iluminacja, chwila sublimacji, kontakt ze źródłem i całe zdenerwowanie mija. Czyżby? 

Pobawmy się chwilę źródłem, skoro je mamy... Przeszukuję pod kątem informacji o Polsce.

Nota o śmierci "nieszlachetnej" (ach, lubię polsko-czeskie false friends) Dubrawki, czyli Dąbrówki, a lepiej nawet Dobrawy:

W roku od wcielenia Pańskiego 977. Zmarła Dąbrówka, która ponieważ była nad miarę bezwstydna, kiedy poślubiała księcia polskiego będąc już kobietą podeszłego wieku, zdjęła ze swej głowy zawój i nałożyła panieński wianek, co było wielkim głupstwem tej kobiety.

Kosmasa Kronika Czechów, przetłumaczyła,wstęp i komentarze oprac. M. Wojciechowska, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1968, s. 149.

Chcę zobaczyć ten tekst w cyfrowej wersji Kroniki i w panelu nawigacji po tekście (jak się domyślam) wpisuję "XXVII" - to numer odpowiedniego ustępu z dzieła Kosmasa. Otrzymuję jednak niepokojący komunikat:

Klikam na ten numer w "Table of Contents" - nie dzieje się nic. Zjeżdżam w dół dokumentu, ale takie ręczne szukanie ustępu XVII to chyba absurd, n'est-ce pas? Wybieram stare, dobre ctrl+F i wyszukuję na stronie kombinację "polsk". Od razu trafiam do interesującego mnie fragmentu o śmierci Dobrawy. Wygląda ona tak:

Tekst jest, oczywiście, łaciński, bo w tym języku pisał Kosmas. 

Obiit Dubrauca, que quia nimis inproba fuit, iam mulier provecta etatis, cum nupsisset Poloniensi duci, peplum capitis sui deposuit et puellarem coronam sibi imposuit, quod erat magna dementia mulieris. 

Die Chronik der Böhmen des Cosmas von Prag, unter Mitarbeit v. W. Weinberger, hrsg v. Bertold Bretholz, Monumenta Germaniae Historica - Scriptores Rerum Germanicarum, Nova Series, T. II, Weidmannsche Buchhandlung, Berlin 1923, s. 49. [odczyt w internecie: Die digitalen Monumenta (dMGH): http://daten.digitale-sammlungen.de/bsb00000683/image_147]. 

Znaczy to dokładnie to samo, co po czesku - inproba to bezwstydna, stara baba, która głowę wiankiem przybrała. U Orgelbranda czytamy:

...była to niewiasta w podeszłym wieku i jak Kosmas pragski powiada, bardzo zła i przewrotna. Wbrew powadze, jaka jej przystała, kochała się w wieńcu i stroju panieńskim, a co szło zatem i w rozrywkach młodego wieku i stroju.

Jul. B. [Julijan Bartoszewicz], Dąbrówka, w: Encyklopedyja Powszechna, t. VI, Nakład, druk i własność S. Orgelbranda Księgarza i Typografa, Warszawa 1861, s. 847.

Do dziś historycy spierają się o to, ile Dobrawa miała lat w chwili zamążpójścia, co jest o tyle ważne, że jej wiek, jej zachowanie, postrzeganie jej w tamtym czasie mogło mieć wpływ na sukcesję Bolesława, później nazwanego Chrobrym, jej syna. 

Oglądanie Kroniki Kosmasa to duża przyjemność, choć pamiętać trzeba, że nie jest to bynajmniej egzemplarz, który spod ręki Kosmasa wyszedł. Zachowało się 15 kopii rękopiśmiennych z XII i XIII wieku (Kosmas najprawdopodobniej spisał ją u schyłku swego życia, w latach 1119-1125).

Sam Kosmas był kanonikiem praskim, miał żonę o imieniu Bożeciecha (to czasy jeszcze sprzed wprowadzenia celibatu) i dopiero pewien czas po ślubie przyjął święcenia kapłańskie. Celibat jako zasada obowiązująca prezbiterów, diakonów i subdiakonów został wprowadzony w 1123 roku na soborze laterańskim I. Kanoników (czyli osoby żyjące według reguł kanonicznych przy katedrze - Kosmas żył "przy katedrze" praskiej) prawo to wtedy jeszcze nie obowiązywało, choć zastanawiam się, jak otrzymał święcenia kapłańskie (zbędne kanonikowi) w 1199. Nie zmienia to faktu, że upada tym samym mit klechy skrobiącego piórem gęsim po pergaminie, w zimnie, niemal zupełnych ciemnościach i samotności. Bożyciecha donosiła mu być może i światło, i strawę, a skoro dorobili się syna, to także dostarczała pociechy małżeńskiej, on zaś skupił się na spisaniu najdawniejszych dziejów czeskich, a przy okazji także całego regionu, w tym także polskich, za co jesteśmu mu wdzięczni, choć przedstawiał Polaków w świetle co najmniej nieprzychylnym. Warto posłuchać audycji Polskiego Radia poświęconej trzem kronikarzom krajów słowiańskich: Kosmasowi, Nestorowi i Gallowi. 

Rękopis Kroniki... Kosmasa tzw. budziszyński, przechowywany w Muzeum Narodowym w Pradze, można oglądać w internecie, dzięki Manuscriptorium. To cieszy, choć interfejs tego serwisu doprowadza do wrzenia krew. Dlaczego, bowiem, nie da się (a może tylko ja nie umiem) ustawić tak widoku strony, by oglądać całość karty? 

Manuscriptorium powstało w ramach projektu ENRICH - ma dzięki niemu powstać Europejska Biblioteka Cyfrowa Rękopisów. Koordynuje go Czeska Biblioteka Narodowa. W projekcie, którego efektem jest Manuscriptorium, biorą również udział polskie biblioteki. Warto poczytać o tym, czym projekt jest (w największym skrócie) i przyjrzeć się ankiecie na temat funkcjonalności dostępnych użytkownikowi. 

Podsumowując, robimy wielki projekt europejski, z którego korzystać jest naprawdę trudno, za to jest wolny od nacisków firm prywatnych i wypracowany autorsko. Szkoda, że staje się przez to nieprzyjazny. Z dwojga złego wolę więc Google Books i czekam, kiedy w końcu będę mogła tam przeglądać średniowieczne manuskrypty. Nie do przeceniania jest samo istnienie projektu, który - potencjalnie - może stać się olbrzymim konkurentem Europeany (oczywiście w swojej niszy...). Liczę na uproszczenie interfejsu użytkownika, bo inaczej naprawdę trudno korzystać z serwisu, przy jednoczesnym zachowaniu funkcjonalności. Ich bogactwo sprawia, że Manuscriptorium nie jest zwykłą rozrywką dla niekiedy nudzących się internautów, szukających "czegoś do poczytania", ale może służyć jako poważne narzędzie dla badaczy. Z pewnością w początkach pracy w Manuscriptorium przyda się zapoznać z plikiem pomocy (do czego zawsze gorąco zachęcam, mówiąc przyjaznym głosem "RTFM") i być może mój błąd na starcie korzystania z serwisu polegał na tym, że sama tego nie zrobiłam. Wyszłam jednak z założenia, że jeśli ja sobie nie poradzę, to inni, mniej zaawansowani użytkownicy też będą mieli problemy. Tym bardziej będą mieli problemy. Ciekawa jestem, jak to będzie naprawdę. 

Biorąc to wszystko pod uwagę, będę (z dużym samozaparciem) przeglądać zasoby Manuscriptorium (od czasu do czasu). 

Teraz zaś, by się uspokoić, obejrzę zasoby Cyfrowej Biblioteki Gallica, której rozwój (w tym także zmiany interfejsu) obserwuję odkąd powstała. 

Popatrzę na cokolwiek, tylko po to, by swobodnie przechodzić między widokiem pojedynczej karty i widokiem mozaiki. 

Zastanowię się tylko, czy mam tu, podobnie jak w Google Books lub w Manuscriptorium, możliwość czytania tekstu transliterowanego i w tłumaczeniach (co daje Manuscriptorium), o ile są takie podłączone. 

 

Korzystałam z Wikipedii (wiele haseł), słownika czeskiego online, cyfrowej biblioteki bawarskiej (przepiękna, jakże prosta prezentacja najcenniejszych obiektów w tej bibliotece - suwaczek przesuwamy, a książki śmigają, gdy się w nie kliknie, przechodzi się do wybranej), zasobów własnych wyuczonych, Google Books, Francuskiej Narodowej Biblioteki Cyfrowej Gallica i czeskich biografii on-line.

Google Books +1

Google Books pojawiło się, gdy „zaczęłam kończyć” pisanie doktoratu. Z przerażeniem odkryłam, że wszystkie niemal źródła, które pieczołowicie przepisywałam nieraz w całości, spędzając godziny w paryskiej Bibliotece Narodowej, są teraz dostępne w skanach z oryginału, z konwersją na pdf, z możliwością ściągnięcia ich na własny komputer, z opcją przeszukiwania tekstu... Te trzy kropki muszą wystarczyć za wszystkie emocje, które we mnie jednocześnie powstały: pozytywne i negatywne zarazem.

Google Books ze mną zostało, choć nie na tyle, na ile bym chciała. Często sprawdzałam coś w starych encyklopediach, słownikach, a nawet nieraz udało mi się znaleźć informację poszukiwaną tylko dzięki kilku udostępnianym stronom z książki chronionej prawami autorskimi. Wygoda. Prostota. Łatwość. Wiedza na wyciągnięcie ręki, na kliknięcie myszką. Wszystko to sprawia, że możemy korzystać z niej cały czas, a faktycznie korzystamy mało, bo zawsze można odłożyć na później.

Google Books przypomniało mi o sobie wczoraj, gdy na Google Plusie przeczytałam, że jest zintegrowane już z G+ i można „czytać społecznie”. Co to znaczy „czytać społecznie” w dobie digitalizacji, porównań Kindle z iPadem i walki o przedłużenie ochrony praw autorskich po smierci twórcy? Okazuje się, że książkę wyszukaną w Google Books może czytać równocześnie więcej osób niż jedna, mogą komentować i wspólnie przeżywać tekst. Niestety, choć aktywnie wspieram proces digitalizacji i pracuję na rzecz udostępniania twórczości publicznie, „czytać społecznie” znaczy dla mnie to samo, co znaczyło dla ludzi w XIX wieku. To wspólna lektura, gdy książka przechodzi z rąk do rąk, każdy po kolei czyta fragment, można się wspólnie zadumać, zasmucić, przestraszyć albo pośmiać. Kontaktu z drugim człowiekiem przy lekturze nic nie zastąpi. Cieszę się ze wszystkich możliwości udostępnianych przez Google, ale na tym odcinku pozostanę krakowską salonową konserwatystką.

Jeszcze nie jestem w kręgu „social reading”, mogę sobie pozwolić zatem na czytanie tego, co chcę i jak chcę.

Weszłam więc w wyszukiwanie zaawansowane w Google Books i wpisałam co mi przyszło do głowy. Chciałam, żeby wyszukał książki w języku polskim, opublikowane od 1600 do 1800 roku. Oto, co otrzymałam między innymi (kilka cytatów):

Pierwszy przykład:

Znaleźć to można w tej książce, na stronie 23.

Drugi przykład:

To cytat z tej książki, ze strony 20.

Trzeci przykład:

Fragmenty pochodzą z tego:

Czwarty przykład:

To z tego, s. 89-90.

Poczytałam sobie i wszystko, co z tego mi zostanie w głowie, to tyle, że kanonicy sprzed ponad 200 lat w Polsce mieli lepiej w głowach poukładane niż dzisiaj (vide przykłady 1 i 2), Linde, zamieszczając listę subskrybentów jego Słownika, wykazał się takim szacunkiem wobec nich, jakim dziś nikt już chyba się nie cechuje. Linde zwrócił mi także uwagę na to, że

„Znaczne odmiany, zachodzące w rządach kraiowych, znacznie też i na ięzyk działaią, bądź co do wzrostu, bądź co do upadku onego”.

Tak, to rządy prowadzą zarówno do upadku obyczajów, jak i upadku języka, a także upadku szkolnictwa... Linde przypomniał mi też, że bez języka, nie ma państwa, a dbałość o poprawny język to obowiązek prawdziwego patrioty.  Wreszcie Marcin Bielski uświadomił mi starą prawdę, że człowiek tym się różni od bestii (choć – jak już wiemy – człowiekowi niedaleko do robaczka), że „piie nad chuć swoię y przyrodzenie”, nie znając umiarkowania, jest bowiem tylko człowiekiem.

Dziękuję Google Books, że przypomniałam sobie dzięki tym książkom o tak podstawowych sprawach. Dziękuję. Będę zaglądać, będę czytać społecznie.