Opowiem wam historię pewnego telefonu.
Aparat, o którym napiszę, to dość stary mode Sony Ericssona. Kilka lat temu wzbudzał moją lekką zazdrość, bo Brat, w przeciwieństwie do mnie, mógł dzięki niemu normalnie dzwonić, podczas gdy moja Nokia, niby lepsza, odmawiała posłuszeństwa. Teraz to już dziad stary, ale Brat, najmłodszy i najbardziej przedsiębiorczy w rodzinie, woli minuty niż wypasiony aparat.
Kika dni temu Mama odebrała telefon, dzwonił Brat (czyli Synuś). Spytała "Czego chcesz, Michał", ale odpowiedziała jej cisza. Powtórzyła "Michał" i tym razem dziewczęcy głos odparł "Nie". Mama spytała więc "Kasia?" - dla wyjaśnienia, to imię nosi życiowe szczęście mojego Brata. "Nie Kasia" - usłyszała.
W tej chwili, słysząc tę historię z ust Mamy, zaczęłam się denerwować. Ktoś zabił Brata, a teraz "na wnuczka" chce moją Mamę zrobić ("na Synusia" gwoli ścisłości, wnuczków Mamie brak). Pomysłów takich przemknęło mi przez głowę sto pięćdziesiąt co najmniej, Mama jednakże kontynuowała opowieść, porzuciłam fantazję i słuchałam dalej.
"Nikt nic nie mówił, więc zaczęłam się dopytywać, gdzie jest Michał, gdzie Kasia i kto ma telefon mojego Syna". W końcu ten ktoś ("ta ktosia") wyznała Mamie, że znalazła aparat na ulicy i dzwoni na ostatni wybrany numer ("Mamusia"), bo chciałaby właścicielowi oddać.
O ile ja byłam zdenerwowana opowieścią Mamy, o tyle Mamy serce musiało w tym momencie chyba stanąć i tylko dzięki adrenalinie ruszyć dalej. Moja fantazja bowiem jest niczym w porównaniu z wyobraźnią Mamy-artystki, wzmocnioną dodatkowo hipermatczynym instynktem. Co jej przyszło do głowy, jakie wizje miała - nie chcę wnikać - machnęła ręką, relacjonując ten epizod całej historii; machnę zatem i ja.
Skupiła się na ustalaniu faktów z dziewczęcym głosem po drugiej stronie sieci. "Gdzie Pani znalazła aparat? Gdzie Pani jest?" - takie pytania pewnie zadawała. Nie wiem, trochę odpuściłam element śledztwa, interesując się bardziej emocjami. Dowiedziałam się następnie, że po zakończonej rozmowie zadzwoniła do Kasi, która smutno oznajmiła, że właśnie zaczęli się zastanawiać, gdzie aparat Michała może być, ale czynności żadnych nie podjęli. Mama triumfalnie mogła im obwieścić dobrą nowinę, że na Starowiślnej, koło najlepszych lodów na świecie i że Michał ma zadzwonić "do siebie", by odzyskać zgubę.
Dalszy ciąg opowieści, ten najfajniejszy, poznałam jednak z ust Taty. Jak się otóż okazało, Mama ucięła sobie pogawędkę z miłym dziewczęcym głosem po drugiej stronie sieci. Poinformowała uprzejmie, że Brat (Syn) jest tangero, czyli instruktorem tanga, że prowadzi własny klub tangowy, gdzie udziela lekcji, że oczywiście zaprasza. Musiała być przekonująca, bo - co się wydało później - dziewczęcy głos, zmaterializowany na spotkaniu z Bratem, przekazujący aparat z ręki do ręki, zapisał się razem z partnerem na kurs tanga dla początkujących! A mój Brat, podkreślam - najbardziej przedsiębiorczy w rodzinie - ten kurs oferował w podzięce parze za darmo!
Koniec historii dziadowskiego Sony Ericssona. Wniosków z tego kilka, przecież nie piszę tego tylko po to, by ładną historię przedstawić.
Po pierwsze wraca mi powoli, dzięki takim zdarzeniom, wiara w ludzi, zachwiana w ostatnich latach. Może i was wspomoże w pozytywnym myśleniu o ludziach wokoło.
Po drugie zazdrościłam kiedyś aparatu, a i teraz zazdroszczę. Ohydnie napiszę, że mimo wszystko nie wierzę, by uczciwy znalazca oddał mi mój aparat w razie zguby...
Po trzecie chwalcie wszyscy Matki; w PR nie ma lepszych istot na świecie, szczególnie, gdy zachwalanym towarem jest własny Syn.
Po czwarte takiego Brata jak ja, nie ma nikt na świecie. Potrafi zatańczyć dobrego człowieka, ale tylko dlatego, że dobrym człowiekiem jest. Co więcej, na dobre mu wyszło lubienie minut, nie aparatów, czyli w domyśle kuszą go dobra niematerialne.
Po piąte tu będzie faktyczny koniec tej historii, którą poznałam od strony zdenerwowania od Mamy, od strony zaś pozytywnej przekazał mi ją Tata. Popatrzcie na to jako na umiejętność informowania. Po opowieści Mamy odczułam tylko ulgę, że uff, aparat się znalazł, a Bratu nic nie jest. Tata natomiast pozwolił mi popatrzeć inaczej na Mamę (patrz "po trzecie") i na Brata. Chwalcie więc Ojców pozytywne emocje uwalniających w Córkach!
A przy okazji Wesołych Świąt tym, którzy wierzą, a niewierzącym spokoju i zwyczajnego odpoczynku życzę!
2. Z pierwszego akapitu zasadniczego tekstu dowiadujemy się, że nikt nie pływa, jak też, że to trójka Rosjan została zaatakowana, wreszcie, że jedna z ofiar jest w stanie krytycznym. Z tego wynika, że musiał się w wodach wokół Sharm el-Sheikh rozegrać niezły dramat, ale tego nam autor łaskawie oszczędził.
3. Kolejny akapit powraca (po ofiarach) do "ryby" - ustalono mianowicie, że za "ataki" odpowiada jedna ryba, żarłacz białopłetwy. Dorzucę lekką ręką, że tym samym informacje o "atakach" subtelnie porozrzucano po tekście; chyba tylko po to, by czytelnik nie musiał za bardzo się przerazić...
4. W tym samym akapicie autor donosi, że "wysłana została" (styl!) ekspedycja w celu schwytania rekina. No to "ryba", "rekin", "zwierze" (sic!), "żarłacz"... Ależ to jedno, mordercze wprawdzie, ale boże przecież stworzenie ma imion!
5. Najciekawsze teraz nadchodzi. Po info o ekspedycji (w wątku ryby) dowiadujemy się tego, co powinno było znaleźć się w newsach newsów. Otóż GW donosiła już o tych atakach wczoraj. Chwałaż GW za to, bo przecież inaczej bełkot ten byłby samodzielnym tekstem, a tak, można go powiązać z innym doniesieniem, tym samym zyskując więcej zabawy. Clue natomiast programu polega na tym, że nie jest to, jak można byłoby się spodziewać, ostatnia lub pierwsza informacja w całej nocie, ale, hmmm, środkowa, rozdzielająca wiadomość o (że się powtórzę) ekspedycji i doniesieniach o schwytaniu dwóch ryb. Czyli treść zasadniczo jednorodna została podzielona wieścią najistotniejszą. No comments, będę łaskawa.
6. Faktycznie, każdy, kto przeczyta tę notkę, będzie najbardziej zainteresowany tym, kiedy egipskie ministerstwo środowiska (chyba wypada dużymi literami - Ministerstwo Środowiska) poinformowało o schwytaniu dwóch ryb (dwie nam się robią, o tym w punkcie 7). Nie wiemy jednak, kiedy ryby schwytano, a przecież to jest ciekawe - może o świcie, gdy były śpiące, a może wieczorem, gdy wypływały na żer? Nie wiem, jakie są zwyczaje "ryb".
7. Obiecany wątek cudownego rozmnożenia ryb (skądś to znamy i, cholera, to było niedaleko Morza Czerwonego! Ziemia cudów znaczy się!). Czemu schwytano (polubiłam to słowo, celowo powtarzam, proszę się nie czepiać) dwie ryby, skoro wcześniej tak kategorycznie nas, czytelników, uświadomiono, że to ów "żarłacz". Czemu schwytano (kolejne powtórzenie celowe) także rekina mako (co to za nazwa???). Tego od gwiazdy-autora się nie dowiemy, wiemy za to, ile ważyły. Niewątpliwie, będziemy się tą wiedzą chwalić przy wigilijnym stole, nad karpiem, przypominając wydarzenia czerwonomorskie "A pamiętacie owego żarłacza stupięćdziesięciokilogramowego i tego rekina mako co dwieście pięćdziesiąt ważył?". Wątpliwość pozostaje, czy wagę przypisaliśmy właściwym osobnikom. Mnie nurtuje pytanie, czy to były samce, czy może nie. Samce, myślę, bo agresywne, samice by tak się nie rzuciły na turystów, chyba że to Rosjanie płci męskiej i przystojni byli, to i samice miętę poczuły (o ile Rosjanie miętówkę przed kąpielą spożyli).
8. Gwóźdź, ewidentny gwóźdź programu. Rekinom zrobi się sekcje zwłok. Czy rekin to też zwłoki? - to drobiazg, ale, co gorsze, to znaczy, że "schwytać" (przypominam, ulubione moje słowo), to znaczy zabić... Niewinne igraszki dzieci w piaskownicy nabierają nowego znaczenia. Głowa boli, bo rozumiem, że drastystycznych opisów ataku nam poskąpiono, ale czemu wprost nie powiedzieć, że ekspedycja egipska po prostu zabiła dwie "ryby"? Ludzkich szczątków w żołądkach będą szukać - szukajcie. Szkoda tej "ryby", w której się tego nie znajdzie. Obstawiam osobiście, że ofiarą tu był rekin mako, ale mogę się mylić. Nie ma co liczyć na autora tej noty, że doniesie. Z pewnością napisze beztrosko "w żołądku jednej ryby znaleziono szczątki ludzkie, w żołądku drugiej - nie". 10. Na sam koniec jest mocny cytat z Mohammeda Salema (kto to?) z Parku Narodowego Mohammed Ras (co to?). Nie chce mi się nawet komentować tego akapitu. W ogóle odechciało mi się komentować dalej. Po co się ci ludzie uczą, jeśli tak krótkiej noty nie potrafią zredagować, nawet na podstawie tak idiotycznych (jestem tego pewna) danych, pochodzących z Krainy Absurdu, czyli z Egiptu... Klęska. http://www.alert24.pl/alert24/1,84880,8756420,Egipt__Po_atakach_rekina_Sharm_el_Sheikh_zamyka_plaze.html
Jechałam przez taką Polskę, o której chyba zapomniałam.
Polskę płaską i bez zakrętów. Polskę szpalerów drzew wzdłuż drogi... Polskę, w której królują stacje benzynowe nienanych mi koncernów, gdzie paliwo jest drogie, ale tańsze o 20 groszy niż w wielkich miastach. Polskę, w której 15-letnie Audi, BMW czy Volkswagen (Golf konieczne), czyli szczyt dobrobytu, sunie do kościoła dostojnie, 30 km/h, kierowane przez wczorajszego ojca rodziny, po prawicy którego zasiada jego dama, dzisiejsza, endimanche'e, ale wczorajsza też, bo w niedzielę zakład fryzjerski nawet na mszę nie uczesze i koafiurę na następny dzień, w sobotę, się szykuje.
Polskę taką przemierzałam spokojnie, ale spiesząc się przecież, choć jeszcze nie wiedziałam, do czego gna mnie moją Felą, jakże brudną, jakże nędzną w porównaniu z limuzynami czekającymi pod świątyniami.
Czy to też moja Polska? Czy mam więcej naprawdę wspólnego z tymi, którzy po pijaku recytują imiona panien obtańcowanych niegdyś w remizie, gdy ja w takim samym stanie upojenia będę się europejskim nihilizmem zachwycać?
Czy nauczyłam się już roli kosmopolitki, intektualistki, która straciła związek z "ludem"? Czy moja "kurwa" rzucana w zdenerwowaniu sprawia jednak, że bliżej mi do wczorajszych kierowców niż do Francuzów i ich ogólnonarodowego "putain de merde"? I czemu rozpaczliwie próbuję się odseparować od tych panów, a nie od ich wyfiokowanych małżonek? One są mi obojętne w tych chaotycznych, drogowych, polskich rozmyślaniach... A może jestem cholernie arogancka i niesprawiedliwie oceniam enklawę Polski B w morzu Polski A?
Fela dowiozła mnie bezpiecznie na miejsce. Śnieg skuł jej koła jak kajdankami. Wiatr smaga maskę mojej Feli tak samo, jak maski starych Audi, BMW i Volkswagenów. Jestem tu. Jestem stąd. Na nic ucieczka. Czas przestać uciekać.
Śnieg dopadł mnie tuż obok Krakowskiego Przedmieścia, po wyjściu z knajpy,zadymionej (!), w oparach piwa skąpanej i pełnej aromatów fajek wodnych.
Spacer po Marszałkowskiej postanowiłam zakończyć szybko,bo pijany bałwanek to nie "to"; tramwaj złośliwie wywiózł mnie jednak przystanek dalej i stało się,bałwanek trzeźwiał z każdym krokiem na Puławskiej.
Poranek rozczarował; zdjęcie z balkonu przed świtem obnażyło mizerię miasta, piękniejącego przecież w śnieżnej pelerynce.
W taki poranek przypominam sobie zapisany w pośpiechu rym o śniegu - zapowiedź zimy i opowieść o tej, która przychodzi. Nie nowe, ale też nie stare.
W śniegu cała się roztapiam
Śniegiem spadam i do lata
śniegiem rzucam siebie lekko,
z chłodu całe moje ciepło.
Kiedy w końcu śniegi spłyną,
kwietną śnieżną twą nowiną
jestem. Śnieżką, kulką będę
w śnieżnym pyle srebrną wszędzie.
Gdy ze śniegiem wrócę znowu,
będę chłodna już od progu.
Górą śniegu będę cała,
jak śnieg mokra, jak śnieg biała.