Stała wystawa w Muzeum Żydowskim w Berlinie - wirtualna prezentacja

Parę minut temu zupełnie przypadkiem trafiłam na prezentację stałej wystawy Muzeum Żydowskiego w Berlinie. Celowo piszę "prezentację", a nie "wirtualne muzeum", bo trudno to, co Muzeum Żydowskie przygotowało, określić jako wirtualną wystawę czy wirtualne muzeum. Niemniej jednak bardzo mi się podobało parę minut spędzonych wirtualnie w Berlinie.

Strona Muzeum wygląda bardzo ładnie:

Na tle wnętrza Muzeum nałożono okno, w którym został zamieszczony timeline - przegląd historii Żydów od owocu granatu, do nowoczesnego dzieła sztuki. Wszystkie obiekty "po drodze" są krótko opisane w dymkach pojawiających się po najechaniu na odpowiednie miejsce, a po kliknięciu pojawia się szerszy opis tego obiektu, z możliwością przejścia do obiektu następnego i poprzedniego.

To okno nałożone na tło wnętrza budynku można zamknąć, wówczas dzieje się coś, czego - przyznaję - nie rozumiem. Przesuwając myszką po ekranie, wymazujemy powłokę, którą wnętrze muzeum jakby jest pokryte i odkrywamy właśnie to wnętrze. To tylko nieruchome, nieklikalne zdjęcie, dlatego nie rozumiem jego przykrycia. Może czegoś nie znalazłam? Może czegoś nie wiem? Nie robi to na mnie szczególnego wrażenia, ot tyle, że zastanowiłam się, nie znajdując dla tego rozwiązania (na innych stronach tego Muzeum również możemy odkrywać tło - taka widocznie zasada).

Właściwie na tym się kończy wirtualna prezentacja wystawy. Sama kolekcja pokazana w ten sposób nie robi specjalnego wrażenia. Nie potrafię znaleźć wspólnego mianownika, poza szeroko pojętym "żydostwem" wszystkich eksponatów. Na przykład jeansy Levi-Straussa obok elektrycznego podgrzewacza do jajek wyprodukowanego przez AEG, w którego zarządzie zasiadał Walther Rathenau, pochodzenia żydowskiego. Czepiam się, niewątpliwie, ale czy jest to kultura żydowska? Czy możemy z całą pewnością stwierdzić, że zarówno Levi-Strauss, jak i Rathenau takie rzeczy stworzyli, bo byli Żydami? To temat na wielką dyskusję, tym bardziej, że nie widziałam ekspozycji na żywo, więc nie mogę się wypowiadać o tym, jaki jest jej cel, misja, treść. Bardzo bym chciała, bo to jeden z najbardziej interesujących mnie tematów, historia Żydów. Czyli kwestie merytoryczne pozostawiam na później, na czas, gdy tę wystawę zobaczę w realu. A kiedy to będzie, tego niestety nie wiem.

Jeszcze kilka słów o samej prezentacji. Podoba mi się, że można się nią w prosty sposób dzielić - są bezpośrednie linki do facebooka, twittera, delicious i kilku innych. Łatwo można też polubić Muzeum na facebooku i przejść do kanału YouTube. To są drobiazgi, które należą do standardu, choć niekiedy ich brakuje. Tak naprawdę ciekawe rzeczy można obejrzeć, klikając w ikonkę "online showcase". Tu są cuda!

Wyobraźcie sobie, że niemal każdy z elementów tego collage'u jest klikalny i prowadzi do nowego okna, w którym animowane obrazki ilustrują nagrane historie.

W innym showcase oglądamy pocztówki, na które nałożono dymki z wyjaśnieniami do rytuałów żydowskich. Bardzo fajny sposób uczenia o pewnych rzeczach. Lubię też wyjaśnienia o tym, czego w muzeum nie zobaczymy - opowieści kuratorów i innych pracowników, to zaglądanie im przez ramię, podglądanie ich pracy, czyli to, co zwykli zwiedzający lubią najbardziej.

 

Podsumowując, prezentacja Muzeum Żydowskiego w Berlinie podoba mi się - jest estetyczna, prosta w obsłudze, łatwo się po niej poruszać. Nie jest to jednak muzeum wirtualne, aczkolwiek kilka interesujących elementów takiego muzeum można tu znaleźć.

Yakatag - społeczność konsumpcyjna, pięknie przygotowana. Idźcie w świat i głoście, co kupiliście

Yakatag - fajna nazwa, prawda? A jaka ładna strona! Yakatag reklamuje się, jako "Mobile Social Shopping", czyli po prostu konsumpstwo do kwadratu.

Na czym polega Yakatag? Robisz zakupy, trafiasz na coś, pstrykasz fotę za pomocą Yakatad, który lokalizuje przedmiot i generuje polecenie tego przedmiou w Twojej sieci znajomych, na Yakatag, ale również automatycznie na facebooku i na twitterze. Społeczne to i nie społeczne zarazem: zapisujesz się do Yakatag, ale zakupy robisz sam. Kolejny krok w kierunku atomizacji społeczeństwa już i tak zatomizowanego. Kolejna grupa, która żeruje na ludzkim dążeniu do bycia indywidualnym, faktycznie ten indywidualizm likwidując (kupujesz to, co kupują Twoi znajomi, a wydaje Ci się, że to Ty ustanawiasz trendy dla swoich znajomych).

Dlaczego więc Yakatag mi się podoba i dlaczego w ogóle na nim zawiesiłam oko?

Po pierwsze szalenie podoba mi się film pokazujący, czym Yakatag jest - przede wszystkim świetne zintegrowanie grafiki z materiałem nagranym, przy wykorzystaniu gestów, których nauczyły nas smartfony i tablety. Po drugie podoba mi się pomysł wykorzystania geolokacji w serwisach społecznych, szczególnie zakupowych. Tu ujawnia się mój mały instynkt stadny - nie lubię szukać rzeczy, które mam kupić; wolę, by - jak w tym przypadku - ktoś mi o nich powiedział, a telefon mnie do nich doprowadził. Po trzecie - fajne jest włączenie rywalizacji do serwisu - popatrzcie, ile produktów trzeba wrzucić, żeby zyskać odznakę Yakastar! 500!!! Zakupoholicy, halo, gdzie jesteście! Podoba mi się to, choć jakakolwiek forma konkurencji wyklucza korzystanie z serwisu dla mnie. Nie lubię i nie będę, ale doceniam. Przepiękny - wg mnie - wygląd strony. Zachęca. Jest prosta w obsłudze. Wszystko można znaleźć bez przeszkód i bez problemu. A zrobienie z dwóch smartfonów czegoś w rodzaju "ramki" dla filmu uważam za posunięcie pierwszorzędne.

Wady?

Na pierwszy rzut oka: kuleją wersje językowe. Mnie obojętne, czy czytam po francusku, czy angielsku, ale w zakładce "more" po angielsku sobie nie poczytacie, bo jest wszystko po francusku. Również na pierwszy rzut oka uwierzyć można, że to aplikacja tylko na iPhone'y - dopiero za drugim wejściem zorientowałam się, że jest także dostępna w Android Market. Pobiegłam więc do Marketu, ściągam (uśmiałam się przy opisie "Ocena treści: Dla niedojrzałych"). Od razu, oczywiście, musiałam trafić na śliczne espadryle Ralph Lauren, kupione przy Boulvard St. Germain w Paryżu, za jedyne 130 euro. Tak, to jest wada... Kiedy pojawi się taka sieć kupujących w Krakowie? I kto będzie trendy wyznaczał, kto będzie przewodnikiem po sklepach? Bo w tym tkwi największa zaleta, ale i zagrożenie serwisu: potrzebna jest "wielka postać", która będzie przecierał ścieżki, którymi pójdą kolejni Yakatagerzy.

 

Twilert - inny sposób korzystania z twittera

http://www.twilert.com/# od kilku dni jest moją ulubioną zabawką - ulubioną, bo codziennie, o 6 rano, zgodnie z tym, co sobie ustawiłam, przychodzi do mnie kilka e-maili ze stertą tweetów na temat, który sobie zamówiłam. Jestem tym zachwycona! Po kolei wszakże:

Ustawiłam sobie na twilercie wyszukiwania kilku haseł (to są pojedyncze słowa, zwroty lub hashtagi - dla Twilerta to po prostu "term(s)"), odpowiednio sparametryzowałam ich przychodzenie i selekcję, wyznaczyłam godzinę nadejścia wiadomości na poranną, gdy mam czas na ich spokojne przejrzenie i... cieszę się! Dzięki temu zmienił się mój sposób korzystania z twittera, jako narzędzia do pozyskiwania informacji. Trzeba to wyjaśnić.

Twitter na początku służył mi jako miejsce, w którym mogę się spokojnie wyrzucić ból istnienia w przestrzeń, która w miarę zdobywania followersów powiększała się coraz bardziej, ja zaś, w miarę jej rozszerzania, w coraz większym stopniu wchodziłam w interakcje, w znajomości, w związki... W końcu przestałam przede wszystkim zarzucać timeline bzdurami - dojrzałam do wykorzystywania twittera do pozyskiwania wiedzy i informacji. Nadszedł czas list - uporządkowały to, co czytam - ludzi posegregowały w grupy, informacje zaszufladkowały zgodnie z etykietkami. Codzienna godzina czytania stała się rytuałem, miłym i przyjemnym, bo zostawały po nim ciekawostki i procentująca wiedza. Gdzieś iskrzyło mi w głowie, że nie wyszukałam wszystkiego, co mnie interesuje, nie mam na listach wszystkiego, co się pisze na dany temat (wychodzi moje kolekcjonerstwo i mediewistyczna niemal pasja zbierania wszystkiego).

Odpowiedzią na te od czasu do czasu pojawiające się niepokoje stał się Twilert. Odkąd go używam, moje zbieractwo jest zaspokojone. Z twittera zaś korzystam w następujący sposób: czytam sobie timeline, jak na niego rzucę okiem. Zasadniczo czytam wg prywatnej listy, na którą wrzuciłam tych, których warto nie przegapić. Stale mam na oku mentions, dzięki czemu wyłapuję każdą zaczepkę i odzywkę (w pozytywnym znaczeniu, oczywiście), nawet od tych, których nie śledzę. Otwarte zawsze mam trzy listy, na których są trzy najbardziej interesujące mnie tematy, a do tych list zapisałam tylko tych, których nie śledzę. Czytam też na bieżąco takie hashtagi, które akurat mają znaczenie - relacje z imprez, konferencji, spotkań itd. Do tego teraz dochodzi uzupełnienie, które daje Twilert, wyszukując "termin"/"hasło". Ależ mam czytania, ależ poszerzam moje horyzonty, rośnie w oczach wiedza moja.Szkoda, że, jak już pisałam tu, nic z tego nie zostaje, a wiedza moja i horyzonty moje jakie były, takie są, a może nawet się i kurczą...

Wianki 2011

Nadciągają wianki. Boję tego dnia od 1994 roku, gdy zaraz po maturze polazłam jak głupia na wianki z amerykańskimi koleżankami. Uciekałam przed tłumem, gubiąc niemalże buty, Amerykanki krzyczały, że to nie dziś, tylko czwartego lipca powinni tak strzelać fajerwerkami, a jedyny pożytek z tego, że do dziś wiem, jak jest po angielsku wianek: wreath.

Od kilku lat w Krakowie mamy wielką imprezę, z której cieszą się restauratorzy i hotelarze (i miasto, choć nie wiem, z czego się cieszy; opłat parkingowych w weekend nie ma), a mieszkańców wielu płacze. Mieszkam przy ulicy, która dochodzi do bulwarów nadwiślańskich, ale leży na uboczu głównych wydarzeń, na Kazimierzu, a i tak spodziewam się, że do rana będą się nią przewalać tłumy spitych, wrzeszczących miłośników prawdziwie krakowskiej kultury.

Gwiazd, które KBF na wianki ściąga, nie znam. Tłumu nie lubię. Ognie sztuczne mnie przestraszają prawie tak samo jak burza. Jestem w mniejszości? Jestem. Dlaczego moje miasto ma mnie w nosie? Dlaczego kłania się oszalałej tłuszczy prącej na bulwary nadwiślańskie, niszczącej jak szarańcza wszystko wokoło? Trawa zdeptana potrzebować będzie tygodni na odrośnięcie i zabliźnienie czarnych połaci wydrapanych trampkami i poharatanych szpilkami. Samochody poobijane, porysowane, stojące przy mojej ulicy zostaną w końcu naprawione. Kto jednak odda mi tych kilka godzin snu, które ludzki instynkt stadny mi odbierze?

Jeszcze jedna refleksja: Jarmark Świętojański na bulwarach pod Wawelem. Ogromu zniszczenia nie umiem sobie nawet wyobrazić; wczoraj około 22.00 przechodziłam między namiotami - przy jednym tliło się niedogaszone ognisko. Tak mi jakoś smutno, że kultura w Krakowie to zjawisko masowe, liczone wydeptanymi w błocie śladami butów.

A może to ja należę do ginącego gatunku tych, którzy szukają czegoś innego?

Stefan Kuryłowicz (1949-2011)

Po jeździe na rolkach trafiłam w okolice Mariny Mokotów z puszką piwa w ręku. Nie wiem, czy to piwo, czy zmęczenie rolkami sprawiło, ale ogarnął mnie zachwyt i szczęście, że takie miejsca są w Polsce, w Warszawie. Lubiłam tam być i chciałam być.

Krótkie, bardzo ładne wspomnienie o Sfefanie Kuryłowiczu. Dla mnie, dla pamięci.

http://designalive.pl/artykul/ludzie/stefan-kurylowicz-1949-2011-pozegnanie-starchitekta-warszawy

Nie robię nic, nie czytam niczego. Ten post to też nicość i dobrze o tym wiecie.

Chciałabym, by wszystko, co robię, było idealne, piękne i porywające tłumy. Takie to "coś, co chcę zrobić" nie będzie, wiem o tym zawczasu, dlatego też nie robię nic. Logiczne, ale jakże demotywujące.

W związku z tym postanowiłam, a jak długo w tym postanowieniu wytrwam - tego nie wiem - postanowiłam zatem po prostu wrzucać tu pewne idee, zaczątki pomysłów, bez specjalnego zastanowienia, bez przemyślenia, próbując nie nadawać im formy, nie robić od razu kwerend, nawet nie gruntownych, ale bez nich w ogóle. Tak po prostu wrzucać chaotyczne informacje, które codziennie mnie porywają, a potem szybko o nich zapominam.

A po co? Jedynie dlatego, że czytam setki rzeczy codziennie, czytam je na facebooku, na twitterze, przeglądam posty w rss, zalewa mnie strumień tych wiadomości, nie jestem w stanie ich ogarnąć. Wchodzę na stronę - jedną, drugą, trzecią, dziesiątą i setną, otwieram kolejne okno, a w nim dwadzieścia znowu tabów. Po dwóch dniach, po trzech niekiedy, a nawet po tygodniu czasem, gdy komputer odmawia już dalszej pracy, muszę to wszystko zamknąć, dodaję do zakładek, subskrybuję kolejne blogi - dla "wygody" używam dwóch przeglądarek, każda służy do określonych tematów, robi się gorąco... Uświadamiam sobie, że z tego, co zostawiłam "na później", nie przeczytałam nic, a z tego, co przeczytałam i zostawiłam "na drugie czytanie" nie pamiętam jeszcze większe NIC (wiem, że tu jest błąd, a zarzuca mi się, że jestem purystką językową - moja pierwsza próba zwalczenia dążenia do doskonałości!).

Znak czasów. Banał. Nadmiar informacji skutkujący informacją na poziomie "zero". 

Wielkie "nic" pochyla się nad moim ramieniem, wielkie "niczego" odwraca się do mnie plecami. Ginę w tym wszystkim, jako i wy giniecie.

Pamiętacie pêle-mêle? To właśnie zamierzam tu stworzyć i codziennie będę starała się dolać wiaderko świeżej wody, do bagna, jakie tu wkrótce powstanie. Nie rozdziobią nas kruki, wrony, nie, nie rozdziobią, bo sami siebie zalejemy, mózgi nam spuchną od gotującej się wody, a w końcu będzie w nich tylko nic, nicość, nie znajdziecie w mózgach swoich niczego.

[Nie byłabym historykiem, gdybym historycznej rzeczy tu nie wstawiła, nie o takie pêle-mêle mi wszakże chodzi i nie o takie również, które pamiętacie przecież z podstawówki - kto nie pamięta, ten ma inne doświadczenie pokoleniowe]

Chaos wypowiedzi mojej was boli? Nie, chaotyczne to nie jest. Co więcej, można w kilku słowach streścić. Proszę, wersja dla leniwych, poukładana, jak w filmie tradycyjnym, a nie Tarantinowsko-Iñárrituowskich pociachanych i zmontowanych w stylu artystycznym szalenie, a ty, widzu, domyślaj się #osochodzi.

1. Czytam tak dużo codziennie, że nic z tego nie zapamiętuję.

2. Jeśli zostawię coś na później, nigdy do tego nie wracam (odnosi się to do zakładek w przeglądarkach, rss-ów, linków, gwiazdek, notatek i folderu "share" w readerze).

3. Dążę do perfekcji: wolę nie zrobić nic, o ile nie mam pewności, że nie będzie to co najmniej zadowalające mnie, czyli więcej niż dobre, prawie doskonałe.

4. Interesuje mnie kilka dziedzin, chcę czytać o nich, chcę pamiętać to, co przeczytałam, chcę korzystać z tego, co przeczytałam.

5. Przekształcam posterousa w pêle-mêle, do którego dorzucać będę informacje natrafione.

Pominąć można strumień świadomości odnoszący się do bagna (aczkolwiek to ładna metafora informacji, nie strumienia, ale bagna, czyż nie?), jak też osobistych problemów, dotyczących przede wszystkim wytrwania w postanowieniu, czy wreszcie opisu dramatycznych chwil towarzyszących restartowi komputera.

A tytuł posta? Tytuł jest oczywiście prostym sylogizmem. Skoro robię bardzo dużo, ale nic z tego nie wynoszę, to znaczy, że nie robię nic. Ciąg dalszy to po prostu mała prowokacja. Prowokacyjka w pierwszy dzień lata urządzona.

Patrz kotu swemu w oczy...

Przepiękny dzień przestał zachwycać, gdy zamykając okno, przytrzasnęłam kotu ogon. Tuskot zawrzeszczał. Nie zrozumiałam komunikatu; otworzyłam okno ponownie i raz jeszcze przytrzasnęłam ogon, na co kot podniósł wrzask jeszcze większy.

"Jedziemy do weterynarza" - rzuciłam, a kot niewyraźniał w oczach

Przestraszyłam się. Bezładnie pakowałam rzeczy do torby, sięgałam po dokumenty samochodu, kluczyki. Końcówka ogona zwisała nędznie, włócząc się za kotem, jak miotła za zmęczoną czarownicą. Zamarła zawsze zawadiacko zagięta końcówka ogona. "Jedziemy do weterynarza" - powtórzyłam i w ogólnym zdenerwowaniu, w którym najspokojniejszy był kot, bez protestów zajmujący dwukrotnie miejsce w transporterze ("Niech sobie jeszcze pochodzi, zanim wyjdziemy" - powiedziałam i otworzyłam drzwiczki, a kot sobie jeszcze pobiegał), w końcu wyszliśmy.

Dramatyzm sytuacji nieco rozładowały krakowskie gołębie, które obficie naznaczyły samochód. Myślę, że ostatecznie na szczęście, ale w duchu wyzywałam je od najgorszych, bo o ile przez przednią szybę po zużyciu połowy płynu i zapaskudzeniu wycieraczek widziałam co nieco, to przez tylną szybę nie widziałam nic. Przez upał w samochodzie zaczęło śmierdzieć. Kot cicho miauczał w transporterze.

Na pytanie "Ileś razy mu ten ogon złamała", odpowiedziałam cicho "Dwa", złorzecząc samej sobie. Lekarz się uśmiechał. Rozluźniłam się. "Złamany nie jest" - powiedział w końcu. "To co mu zrobiłam?". "Przetrącony. Dać mu zastrzyk na lepsze samopoczucie?". Na luzie. Ten lekarz jest zawsze na luzie.

Podkusiło mnie, żeby zagadnąć jeszcze o biedne, wiecznie zaślipione oczka Tuskota

Leje mu się coś dziwnego, takie śpiki, które czerwienieją. Czyszczę mu oczka co rano. Pierwszy weterynarz, który go leczył, dał lekarstwo, orzekając zapalenie spojówek. Drugi - ten, co mu jajeczka odjął - stwierdził chorobę genetyczną, dodając "Będziecie się z tym bawili do końca życia kota, chyba że mu się cudem cofnie". Kazał zakraplać. Zakraplałam. Czasem było lepiej, czasem się pogarszało, średnia wychodziła na bez zmian. Kotek biegał zaślipiony, lewego oczka nie mógł niekiedy otworzyć. Podkusiło mnie.

"Białaczka albo hif". Na luzie powiedziane, a ja myślałam, że się osunę. "Dobrze, żeś mu ten ogon złamała". A potem poszło szybko. Nie, nie szybko. Kilkanaście minut walki o pobranie krwi. Wrzask wzniesiony przy ogonie trzaśniętym oknem to był szept zaledwie. Z dumą muszę przyznać, że weterynarz, który niejedno już musiał zwierzę widzieć, patrzył z podziwem na Tuskota, walczącego o integralność skóry i zasób krwi. Biedactwo, perełeczka moja, przegrał. Zawinięty w ręcznik wyrywał się jak mógł, lekarz pytał, gdzie się takiego nelsona nauczyłam, krew pobrano i oddano do badania.

Kot znaczył czerwony szlak. Trzymałam mu wilgotny wacik na łapce, a on, choć na tarczy, cały spocony po bitwie, musiał zwiedzać teren. Zajrzał wszędzie. Po głowie biegały mi kotki - jedne białe jak białaczka, inne stereotypowo wychudzone, z piętnem hifa na pyszczkach. Tuskot wizytował, a ja już go kładłam na marach.

Przyszedł wyrok, w postaci wyluzowanego lekarza w przydeptanych tenisówkach

"Czytasz po angielsku" - wręczył mi kartkę, potem drugą. Wydruki z wynikami - "Jestem historykiem, nic nie rozumiem z tego" - oddałam kartki. "Hi, hi, ma to, neoplazja, a co to jest eksajtment?" - spytał lekarz. "Podniecenie, podekscytowanie" - machinalnie odparłam. "Hihi" - powtórzył luzak, któremu ufam - "hihi, jednemu wyszło fir, że fir we krwi ma, a temu wzburzenie". Tuskot drogo krew swoją sprzedał i jest na to papier.

"Hifa nie macie" - orzekł - "tylko białaczkę"

"Jeden parametr ma ten wasz kot na sześć w normie. Co on je?" - zainteresował się. "Wszystko. Wczoraj bazylię, fetę, sałatę, ale to kot ze wsi, tam, gdzie się wychowywał, nauczono go wszystko jeść". "To białaczka już na wieś doszła" - skonstatował lekarz - "Jeść trzeba kompleksowo. Wątrobę na wątrobę, nerki na nerki, mózg na mózg". "Ale że kurzą wątrobę?" - zapytałam. "Żadnych kur, to zabójstwo dla kota!" - prawie wykrzyczał - "i żadnych konserw, saszetki nie tak paskudne, ale też złe, konserwy za to zabijają. Wieprzowa, wołowa wątroba. Mój Feliks wpieprza codziennie taaaaki" - tu pokazał jaki - "kawał wątroby i skacze na trzymetrową ścianę i na pazurach po niej zjeżdża. Inaczej wszystko przez oczy wychodzi". 

Zainteresowałam się tą wątrobą i niezwykłymi umiejętnościami Feliksa. Atmosfera zrobiła się już niemal ogródkowopiwna, Tuskot łaził po szafach. "Anemię też ma" - nagle dorzucił lekarz. "O, to tak jak ja" - wyrwało mi się. "To razem będziecie wątrobę jeść" - zaśmał się pan doktor, co na gbura wygląda, a zwierzęta kocha bardziej niż stu doktorów Dolittle w jednej osobie wcielonych. "Trzustka, nerki, krew w moczu, czerwono w oczach" - dodał. Zrobiło się groźnie. Zapisał, co miał zapisać. Zapłaciliśmy. Kot grzecznie wszedł do transportera, uprzednio pozwalając na sobie zademonstrować, jak należy zastrzyki robić. "Tabletkę w śmietance mu dawaj, bo gorzka!" - prawie na wyjściu usłyszałam.

Wyszliśmy z tą anemią, z trzustką, wątrobą, nerkami, oczkami, białaczką, neoplazją... Cały tłum wsiadł do samochodu; mandat pewny za przekroczenie liczby przewożonych pasażerów. Gołębie dawały się we znaki. Miła pani farmaceutka wszystko wyjaśniła, dodała, że gdyby były problemy, to sprzeda ampułki z zastrzykami bez recepty. W ostatniej chwili poprosiłam o dodanie strzykawek i igieł, o których wcześniej nie pomyślałam. Upał rósł, guano miękło na szybach. W myjni, nieodzownej w tej sytuacji, w niewybrednych słowach wywrzeszczałam facetowi w czerwonej hondzie, co o nim myślę i kim jest, gdy chciał zajechać przede mną. Opadłam na krawężnik bez sił.

"Wątroby wołowej nie kupicie, bo to stare..." - jęknęła pani w mięsnym stoisku w okrąglaku na Placu - "cielęcą mam, dobra, tę ładniejszą część wam odkroję, na masełku podsmażona, pycha, przysmak, będziecie lubić". Patrzyłam na nią z uśmiechem i okrutnie szczerze powiedziałam: "Może pani dać ten brzydszy kawałek, to dla kota". Nie zrobiło to na niej wrażenia "Już ukroiłam" - powiedziała, docinając jeszcze parę gramów do zamówionego "półkila". Wątroba pięknie i gładko się kroi. Nie ma takiego drugiego kawałka mięsa, żeby tak łatwo, jak przez masło, przechodził przez nią nóż masarski.

Tabletka zjedzona w jogurcie, zastrzyk... Tym razem to Tuskot dumnie strzepał z siebie kurz bitewny i na wszelki wypadek schował się pod fotelem.

Wyszedł spod fotela i położył się na niedoszłym loco delicti. Kreweteczka

Miesiąc kuracji. Oczka mają się poprawić, przestać ślipić. Wątroba zacznie normalnie pracować, podobnie trzustka i nerki. Cały kot będzie zdrowy, wirusowa białaczka się zatrzyma. Ufaj temu lekarzowi, który choć świr, śpikami zwierzęcia się zainteresuje. I patrz na swego kota, jak on, zachwycony, patrzy na ciebie.

Patrz swemu kotu w oczy

Oktawa świętego Stanisława

Nie będę nic pisać o samym święcie, o obchodach, o procesji. Nawet nie zająknę się w rozważaniach, dlaczego przedstawiciele władz państwowych i lokalnych, a także reprezentanci krakowskich szkół wyższych przeszli w tejże procesji, tradycyjnie organizowanej w pierwszą niedzielę po 8 maja, który to dzień jest w polskim Kościele przeznaczony dla świętowania Stanisława, biskupa krakowskiego, ani też nie dorzucę, co na ten temat myślę (tzw. świętego, a przecież zdrajcy). Nie będę komentować tego wątku, jeśli komuś się zachce ze mną dyskutowac na ten temat. Nie podejmę też tego, co dla mnie było najbardziej uciążliwe - hałas, którym atakowano mnie od rana. Odgłosy nabożeństwa wcale mi nie przeszkadzają, ale dlaczego nagłośnienie było tak mocne, że mimo nowych okien, podobno szczelnych, słyszałam odgłosy z zewnątrz lepiej niż własną muzykę w domu? Wreszcie, dlaczego chór zatrudniony do śpiewania na uroczystości fałszował (szczególnie soprany)? I dlaczego kleryk, który został wybrany na ten dzień, miał problemy z intonacją i utrzymaniem dźwięku na jednym poziomie do tego stopnia, że nawet organista nie trafiał w tonację, do której "zmodulował" w czasie śpiewu?

Nie, nie będę o tym pisać. Bo będzie o odpuście.

Odpust to było dla mnie słowo puste (aliteracja ładna, choć niezamierzona). Gdy zrozumiałam, co to znaczy "odpust", trochę przestało mi się podobać "chodzenie na odpusty". Gdy zrozumiałam, co to znaczy "pójść na odpust", kupić sobie "coś", a w zamian dostać odpuszczenie grzechów - w najbardziej banalny sposób tłumaczone - przestało mi się to podobać. Wiem, oczywiście, że to nie działa już tak jak kiedyś, w średniowieczu czy wczesnej epoce nowożytnej, nie ma odpustu z automatu, za wydanego miedziaka. Wiem też, czym jest procesja i takie dewocyjne ujawnienie wiary nawet mi się podoba - zdaję sobie sprawę z tego, że przejście w procesji jest dla uczestników wspólnotowym przeżyciem religijnym. Taka idea, koncepcja doświadczenia zbiorowego jest obiektywnie przekonująca dla mnie, choć nie trafia do mnie subiektywnie.

Poszłam na odpust, bo to dla mnie tradycja.

Zbliżałam się z obawą, co zobaczę.

"...i odpuść nam nasze grzechy"

...za kupiony kawałek plastiku. Wiem, że to już przeszłość i to daleka przeszłość, i zakup dokonany na odpuście, to nie jest faktyczne odpuszczenie grzechów. To zdanie bardziej odnosiło się do tych, którzy pozwalają, by co chwilę na odpustach pojawiały się kramy z badziewiem. Niechże ich grzech, karmienia tandetą, zostanie im odpuszczony.

"Idziemy na krucjatę"

Jak inaczej zinterpretuje historyk obecność kramu z bronią zabawkową na religijnym odpuście? Tak, można było też wspomnieć wojowniczego papieża Juliusza II, ale krucjaty łatwiej. Organizatorzy chyba uzgadniają z właścicielami kramów, co będzie sprzedawane, Kościół powinien uczestniczyć w procesie odchodzenia od takich zabawek dla dzieci.

"Wszystko, co najważniejsze"

Jako dziecko nie rozumiałam zdobienia okien i bram na procesję. Dziś widzę to tak, jak człowieka, który przed wyjściem z domu, stroi się dla innych. Albo lepiej: gospodarza, który przyjmuje gości i chce im pokazać wszystko, co dla niego najważniejsze.

"Cisza między murami"

Ludzki gwar, szarpanie się baloników na wietrze, syk helu wdmuchiwanego do nich, furkotanie wiatraczków - zmęczyło mnie. Tam, gdzie chmury, tam, gdzie niebo - tylko tam ciszę na odpuście można znaleźć. Tam, gdzie nie ma ludzi. Na odpuście niebo jest szczególnie ważne i zapatrzeni w cuda na kramach, zapominamy o cudach niebiańskich.

"Na koniku, hej!"

W tym różowym koniku mieści się miliard marzeń dziecięcych... Na zdjęciu kucyk się błyska. Piękny jest. Marzyłam i ja o takim. Cieszę się, że w sferze marzeń na zawsze pozostanie.

"Bawimy się w chowanego"

Trzy zapomniane baloniki z, o ile się nie mylę, teletubisiami. Schowane za krzesłem, odwrócone tyłem do przechodniów. Żal mi się ich zrobiło. Czyżby schowane na fali starego oskarżenia o szerzenie perwersji?

"Zdobycze odpustowe", czyli "Dziękuję Ci, Babciu"

Z odpustu wróciłam z łupami, choć niebogatymi. Kolczyki oraz wiatraczki, czyli najważniejsza metoda walki z gołębiami mojej babci. Pójdę w jej ślady. Postawię dwa wiatraczki na balkonie, jeśli pomogą, to dziękuję Ci, Babciu!

"Ozdobiona odpustowymi zdobyczami"

Słoneczniki w słońcu. Jestem przekonana, pomogą mi przetrwać wielkie burze, które czekają mnie w najbliższych dniach.

 

Niedługo Boże Ciało. Szykujcie się na odpust!

Reklamy, które mnie zaczarowały

Rzadko czarują mnie reklamy, które traktuję nie jako źródo informacji o produktach czy usługach, ale arcydziełka, a przynajmniej chciałabym, żeby tym były. A ostatnio przy jednej reklamie się rozpłakałam, a przy drugiej (kilku w kampanii) rozmarzyłam. Zostałam jednym słowem zaczarowana.

Pierwsza to reklama google. Gra na emocjach. Dotyka tego, czego nie powinno się dotykać, niech was, google, szlag trafi!

Druga to reklama Kindle. W zasadzie chodzi o to, żeby pokazać, ile książek się ściągnie w 60 sekund na Kindle. Dla mnie to jasne, że odwołują się do tradycyjnych wyobrażeń o książkach. Czytając, możesz być tym, kim chcesz. Film tego nie daje. A twórcom tej reklamy, mini-filmu, udało się to pokazać!

Reklam Kindle jest więcej, najbardziej lubię tę z numerem 3.

 

Popłakałam przy googlu, to idę uspokoić nerwy przy książce. Jak najbardziej tradycyjnej. W.G. Sebald, paper ed.