Muzyka w kościołach - krakowskie kontrowersje

Kuria krakowska, w cieniu miłościwego kardynalskiego kapelusza Don Stanislao skryta, ogłosiła, że Vivaldi czy Chopin w kościołach diecezji nie przejdą. Koncertów biletowanych nie wolno urządzać, bo się nie godzi. Przecież - jak ja sobie to tłumaczę - nawet Jezus kupców ze świątyni wygnał, więc i muzyków usunąć należy. Zakaz ów (który ponoć wg niektórych zakazem wcale nie był, tylko przypomnieniem) czym prędzej uchylono, rozrzucając winę wokoło, na kogo padnie...

Ile razy miałam przejścia z zakonnicami (najczęściej) grającymi (to nadużycie słowne) na organach w wiejskich kościołach, gdzie zdarzyło mi się państwu młodym przygrywać na flecie w czasie ślubnej mszy? Nie wiem. Nie chcę krzywdzić zakonnic, bo podobne sytuacje przechodziłam również z panami organistami.
Pal licho (ups, ależ słowo w kontekście kościelnym!) wiejskie kościoły, choć wiadomo, że wieś dzisiaj to już nie to samo, co kiedyś. W jednym z szacownych krakowskich kościołów, nie powiem w którym, by reputacji nie psuć, dowiedziałam się, że żadna "awemaryja", żaden "Bach czy Gunod" nie przejdą, bo można, w zależności od okoliczności, wybrać "Łzy matki" lub inną piosenkę. Okazja była wesoła, więc, mimo tytułu (matki na ślubach dzieci swoich płaczą), wybrałam inną piosenkę, której jednak już nie pomnę. Państwo młodzi również nie pamiętają, gwarantuję to, a gdyby to choćby ów "Szubert" był czy "arianastruniegie", to by pamiętali, potrafiliby powiedzieć, co im zagrałam.
Raz się uparłam i państwo młodzi też się uparli. "Wstrzeliłam się" w pustkę dźwiękową w czasie komunii. Zakonnica-organistka zbladła, a ja z uśmiechem na twarzy (dla tych, co nie wiedzą: na flecie grając, zawsze się ma uśmiech na twarzy, takie zadęcie!) wygrałam kawałek przepięknej sonaty J.S. Bacha, wprawdzie oryginalnie z akompaniamentem, ale, wobec stanowczego sprzeciwu potencjalnej akompaniatorki, poszło solo. Też było pięknie. Państwo młodzi płakali, ja płakałam, pewnie i Bach, w niebie dla muzyków, płakał z radości, że przekroczyłam wyznaczoną granicę.

Zagrałam tę część, która zaczyna się w 3:44 minucie nagrania

To moje wspomnienia, trochę pseudokombatanckie, bo jednak historykiem jestem, nie muzykiem (tak trochę muzykiem też, dyplom w końcu mam, na półce). Koleżanki moje, koledzy - profesjonaliści, potrafiliby więcej historii opowiedzieć, z których powstałby piękny tom wspomnień o muzyce w kościele. Przecież poza muzyką jest jeszcze wielka sfera stroju - pamiętam dobrze mamę przygotowującą się do każdego koncertu w kościele, szczególnie u św. św. Piotra i Pawła w Krakowie, jak do wyjazdu na Syberię i to kibitką, nie I klasą "transsibu". Kilka swetrów, szal, ze dwie pary rajstop, spodnie, ciepłe buty. Jak tu grać "na cebulkę"? Jeszcze na flecie mały problem (choć wydaje się, że usta przymarzają do ustnika i strój leci), ale kwintet smyczkowy? puzonista? Jak się ruszać w takim stroju? Lata minęły, kościoły się ogrzewa, nie jak dawnej, i panie występują w strojach co najmniej krępujących wszystkich poza nimi samymi, zdaje się.

Wracam do adremu. Do zakazu czy też interpretacji regulacji kościelnych.

Historia muzyki zachodniej to historia muzyki kościelnej, głównie chrześcijańskiej, katolickiej i protestanckiej - taką miałam wiedzę (nędzną) po wyjściu ze szkoły muzycznej II stopnia. W III klasie tejże szkoły, czyli jakby w I klasie ówczesnego liceum, nauczono mnie, że historia muzyki zaczyna się w starożytnosci, ale o tym nic nie wiemy, znamy tylko skale (śpiewaliśmy w tych skalach, jeszcze w podstawówce, co było przypadłością okrutną). Później dowiedziałam się, że wiemy całkiem sporo o starożytnej muzyce greckiej, a nawet się ją nagrywa, zrekonstruowaną, oczywiście, na podstawie przekazów w piśmie i ikonografii. Do dziś mam w pamięci jedno zdanie w zeszycie skrzętnie zapisane: "śpiewy synagogalne dały początek chorałowi gregoriańskiemu". Tak oto gładko przeszliśmy jesienią 1990 roku od starożytności do średniowiecza w muzyce, a zarazem do muzyki niechrześcijańskiej i nie rozwijanej w "cieniu katedr". O muzyce popularnej, niekościelnej, usłyszałam przy okazji wykładu o średniowieczu, a i wtedy niewiele (minnesingerzy, meistersingerzy, trubadurzy i truwerzy, goliardzi i inni, im podobni), a potem, nagle, objawiła się przede mną camerata florencka (chyba świecka twórczość mistrzów niderlandzkich mi w szkole umknęła ...). Potem, już samodzielnie, zaczęłam odkrywać "inne" muzyki. Folki, nie folki, muzykę Grecji starożytnej, śpiewy bizantyńskie, oszołomieniem skończyło się przesłuchanie Carmina burana nie w opracowaniu C. Orffa, lecz w próbie odtworzenia, jak to mogło być wykonywane w średniowieczu (jest takich prób kilka, jeśli nie kilkanaście!).

Do czego zmierzam: otóż do tego, że mimo wszystko, chcemy czy nie chcemy, zachodnia kultura muzyczna nierozerwalnie związana jest z kościołami - tam ją wykonywano, dla świątyń i celów religijnych ją komponowano, ludzie Kościoła ją sponsorowali i, dzięki nim kultura się rozwijała.

Ludzie Kościoła jednak co pewien czas (perfidia?) wprowadzali rozmaite zakazy, przepisy i regulacje dotyczące muzyki. Jednym z najbardziej przerażających (wiem, zasunę z tzw. grubej rury) był zakaz wykonywania przez kobiety muzyki (nie tylko muzyki - w ogóle występowania na scenach), który zaskutkował seryjną produkcją kastratów - ktoś sopranowe partie wykonywać musiał. Ciekawostką jest to, że akurat ten sam człowiek zabronił kobietom występów publicznych i również zabronił kastrowania chłopców.

Papież Sykstus V

Pierwsze stymulowało jednak drugie. Wspominam o tym w ogóle z jednego powodu. Wydaje mi się, że jest to dobry (drastyczny) przykład na pewne "zakręcenie" Kościoła w regulacjach związanych z muzyką. Oficjalnie zabrania się kastrowania, a jednocześnie przymyka się oko na przypadkowe wytrzebienie, które, skoro już się dokonało, a śpiewak jest doskonale wyszkolony, wiedzie go bezpośrednio do Kaplicy Sykstyńskiej, pod papieski płaszcz.

Właśnie, regulacje.

Kościołów, zgodnie z zasadami przyjętymi przez Kościół katolicki, a dotyczącymi sposobów wykorzystania świątyń

zabrania się [w świątyniach] tego, co jest obce świętości miejsca.

(kanon 1120 Kodeksu Prawa Kanonicznego)

Oczywiście, można to rozumieć literalnie i zakazać wszystkich rzeczy, które są "obce". Można też podejść do tego inaczej i zastanowić się nad tym, co to znaczy "świętość" miejsca i jak ją zachować.

Nic, co świeckie, nie powinno bowiem mieć miejsca w naszych świątyniach

- powiedział (nieładnie stylistycznie, bo "mieć miejsce" to germanizm; lepiej byłoby "się odbywać"), zgodnie z doniesieniem "Gazety Krakowskiej" metropolita krakowski i ciągnął:

Nie łudźmy się, nie dotrzemy do wiernych przez muzykę, która nie ma inspiracji religijnych, chociażby była napisana przez wybitnych kompozytorów, nawet głęboko wierzących.

Nie mam kompetencji, by rozważać ten problem (poza drobną refleksją, że może jednak przez muzykę świecką da się dotrzeć do pokładów emocji ludzkich, od których jeden drobny krok do religijności wiedzie - poza takimi zatwardziałymi niewiaruchami jak ja). Pozostając jednak w sferze muzyki tzw. poważnej czy klasycznej, mogę stwierdzić, że wystarczy bywać tam, gdzie się ją wykonuje, by zaobserwować towarzyszące jej zawsze najwyższe skupienie i ciszę. Publiczność zachowuje się nie tylko grzecznie i kulturalnie, ale i godnie (pomijam koncerty szkolne, na których ulubioną zabawą jest "upadanie" metalowego numerka z szatni na ziemię). Kto na koncerty do filharmonii chodzi, ten o tym wie. W Krakowie wśród zorientowanych jest niewątpliwie kardynał Franciszek Macharski, którego wysoka i szczupła postać patronowała wykonaniom muzyki wszelkich rodzajów i gatunków z wysokości loży tzw. dyrektorskiej w Filharmonii Krakowskiej (ups, przepraszam, nie nauczyłam się: Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie). Kardynał pojawia się nadal w tej loży, zawsze tak samo sympatycznie przyjmowany przez filharmoników. Szkoda, że aż tak wielką muzyczną pasją nie zaraził swego następcę w krakowskiej Kurii, bo kardynała Dziwisza ze świecą szukać na koncertach.

Z mojego więc, zupełnie laickiego punktu widzenia, na dodatek zepsutego przez miłość do muzyki niemalże bezkrytyczną i pragnienie jej słuchania we wszystkich wnętrzach - w filharmoniach, operach, szkołach, w mieszkaniach prywatnych, na dworcach, w centrach handlowych i małych sklepach, i nawet na ulicach - publiczność przeniesiona z sali filharmonicznej do kościoła będzie się zachowywała godnie, przestrzegając świętości miejsca, nie zakłócając sacrum. Muzyka zaś dopełniać będzie piękno miejsca. Muzyka bowiem, bez względu na jej źródło - świeckie czy sakralne - zawsze jest pięknem.

Zastanówmy się - wrócę do historii - jak rozwijałaby się muzyka, którą dziś nazywamy klasyczną, na przykład w renesansie bez wsparcia Kościoła. Gdzie wypowiadałby się Palestrina? Jak doszedłby do mistrzostwa rzeczony Vivaldi, gdyby nie był księdzem? A czyż to nie właśnie w kościołach rozpłomieniła się wcześniej niż gotyk polifonia niderlandzka, pozostawiając orgię głosów i chórów, dopiero przez wspomnianego Palestrinę uporządkowanych?

Wszystko w kościołach, wszystko dzięki Kościołowi... Dziś także Kościół pozostaje jednym z największych mecenasów twórczości religijnej i trudno wyobrazić sobie znawcę muzyki współczesnej, który pomija dzieła Henryka Mikołaja Góreckiego czy Arvo Pärta.

O co właściwie chodzi? Myślę, że chodzi o pieniądze. Z imprez biletowanych dochody czerpie dana świątynia, w Krakowie np. kościół św. św. Piotra i Pawła, już wspomniany, niezwykle zimny, trudny do ogrzania. Zgodnie z informacją z "Gazety Krakowskiej" pieniądze pozyskiwane z organizowanych koncertów przeznaczano na ogrzewanie kościoła. Najwyraźniej jednak (tu hipotetyzuję! ostrzegam) nie odprowadzano z tego tytułu "świętopietrza".

Zgadzam się zatem z wnioskiem, by kościoły zamknąć dla koncertów świeckich, nie będzie się propagować muzyki tworzonej przez ateistów, Żydów i masonów (np. msze Mozarta - wykluczone, za to Bach, choć luteranin, to zgodnie z polityką ekumenizmu, będzie mógł być wykonywany, choćby msza h-moll, a nawet kantaty). Zgadzam się i proszę Kurię krakowską o ponowne przemyślenie sprawy. Jednocześnie uprzejmie proszę o rozważenie zaprzestania biletowania zwiedzania Katedry na Wawelu (z grobami królewskimi, dzwonem Zygmunta włącznie oraz Smoczą Jamą - ups, przepraszam, to już z rozpędu dodałam) i Kościoła Mariackiego w Krakowie, jak również kilku innych świątyń na terenie Polski. Dziękuję.

 

PS W ramach bonusa wypowiedź Marka Jurka, który zachęca do dalszej pracy nad "teocentryzacją naszego życia religijnego i politycznego". Polecam uczestnictwo w mszy świętej oprawionej muzycznie przez J.S. Bacha.

PS2 Nie, nie, nie. Nie zamierzałam nikogo krytykować. Zastanawiam się nad owym "zakręceniem", ot tyle...

Montserrat Figueras (1942–2011)

Chwyciła mnie za serce lata temu, głos nieziemski, jeśli anioły śpiewają, to Montserrat Figueras jest między nimi, prowadzi ich chóry. Tyle piękna nam zostawiła, na lata będzie, nuta po nucie, zbierać je będziemy, cieszyć się, płakać na zmianę, wspominając czarne włosy i głębokie oczy, i te dźwięki.

Lux Feminae - nie mogła wybrać lepszego tytułu dla swojej autorskiej płyty, z której pochodzi zjawiskowa muzyka. Wciela się na niej w wiele ról, które kobiety przyjmują w życiu - kobieta tajemnicza, matka, kobieta bawiąca się...

Popatrzcie też na Prolog do Orfeusza C. Monteverdiego (1607), pierwszej opery tego kompozytora, jednej z pierwszych w ogóle w historii muzyki (zgodnie z informacją na YT, umieszczanie filmu na stronach zostało wyłączone na żądanie).

Montserrat Figueras występuje w roli bogini Muzyki; w prezentowanym fragmencie zapowiada historię miłości Orfeusza i Eurydyki, bardzo lubiany temat wczesnych oper, gatunku, którego powstanie datuje się na 1597 rok.

Zwróćcie uwagę na teatralizację występu; wszystkie koncerty zespołu prowadzonego przez Jordiego Savalla, prywatnie życiowego partnera Montserrat Figueras, były starannie zaplanowanymi spektaklami. Wykorzystywano w nich grę świateł, siłę słowa, muzycy, także z orkiestry stawali się aktorami. Tu mamy do czynienia z prawdziwym scenicznym wykonaniem opery Monteverdiego, trudno się temu dziwić, lecz takie teatralne zabiegi Savall stosował również w prezentacjach estradowych.

Jordi Savall regularnie przyjeżdżał do Krakowa, pokazywał u nas kolejne programy. W tym roku mogliśmy się wybrać na La Tragédie Cathare, jeden z najnowszych spektakli, w który występowała także Monserrat Figueras, jednak artystka się nie pojawiła, zgromadzoną publiczność poinformowano, że przed występem powstrzymała ją choroba. Domyślam się tylko, że ten sam powód, ta sama choroba, ją zabrała.

Przychodzi mi na myśl jeszcze książka i film (bardziej znany niż sama powieść) - Wszystkie poranki świata. Dzięki muzyce do tego filmu Jordi Savall i jego zespoły zyskali olbrzymią popularność. Można nawet powiedzieć, że to dzięki temu filmowi i tej ścieżce dźwiękowej muzyka dawna wykonywana w sposób historycznie poinformowany stała się powszechnie znana.
Historia opowiedziana przez autora książki, Pascala Quinarda (polecam też notę Krzysztofa Rutkowskiego o pisarzu), to dzieje znajomości dwóch wielkich muzyków XVII wieku: M. (Jean) de Sainte-Colombe i Marina Marais, wirtuozów violi da gamba, komponujących także na ten instrument. Jordi Savall jest współcześnie najlepiej znanym gambistą, dzięki niemu gamba nie tylko stała się na powrót znana, ale i ponownie wróciła na sale koncertowe, także w muzyce współczesnej.
Dziś, myśląc o tym filmie (bo, choć czytałam książkę, to jednak film, mistrzowsko zrobiony przez Alaina Corneau, to film wywarł na mnie większe wrażenie), przypomina mi się historia życia M. de Sainte-Colombe, jeden z wątków całej opowieści.

Gambista ów usunął się z dworu królewskiego, jak to ujmuje P. Quinard, po śmierci żony i na prowincji wychowywał dwie córki, muzykując z nimi (przepiękny duet córek Une jeune fillette, śpiewany przez Monserrat Figueras i Marię Cristinę Kiehr, z akompaniamentem Jordiego Savalla na violi da gamba i Rolfa Lislevanda na lutni) lecz odmawiając im czułości i miłości matczynej. Pustelnicze ich życie przerwał Marin Marais, szukający nauczyciela na miarę swego talentu, mistrza gamby, jakim był M. de Saint-Colombe.

(Jean Rousseau, wielki gambista i autor Traktatu o violi, 1687 o M. de Saint-Colombe)

Nie o tym chciałam pisać. Nie wiem - i nikt tego nie wie - kim dla M. de Saint-Colombe była jego żona. Dla Jordiego Savalla Montserrat Figueras była nie tylko partnerką w życiu, ale i na estradzie, jak również w poszukiwaniach muzycznych i przedsięwzięciach wszelkiego rodzaju. Czy Jordi Savall usunie się z życia, jak uczynił jego znakomity poprzednik, którego twórczość rozsławił muzyką do filmu Wszystkie poranki świata?

Mój ulubiony fragment z filmu:

Zdmuchnięcie świeczki, to czasem jak zamknięcie nieprzeczytanej książki. Zakończenie czegoś, co zakończonym być nie powinno. Z tym końcem nie godzi się M. de Saint-Colombe, który pod koniec zamieszczonego fragmentu filmu mówi do swojej zmarłej żony:

Minęło dwanaście lat, ale pościel w naszym łożu nie wystygła.

M. de Saint-Colombe, Les Pleurs

Weszłam na stronę wytwórni Alia Vox, własnego wydawnictwa muzycznego Jordiego Savalla. Nie zaskoczyła mnie strona główna ani rozbrzmiewająca muzyka. Jakże inaczej uczcić pamięć ukochanego człowieka, jeśli jest się muzykiem...

 

Udostępniłam wiele linków do Wikipedii, która wszakże albo skąpi informacji, albo podaje je błędnie. Wiem, to nasza - moja - wina, to my tworzymy Wikipedię, pisząc i edytując hasła lub po prostu przekazując pieniądze na działalność, gdy brak nam wiedzy. Zwracam na to uwagę, bo w haśle polskim poświęconym Montserrat Figueras podano jako datę jej urodzin rok 1948. Ja, w tytule posta, wybrałam rok 1942, jak informuje wytwórnia Alia Vox na swojej stronie. Polecam więc dalsze poszukiwania, szczególnie na temat twórczości M. de Saint-Colombe i Marina Marais. Polecam także, jak zawsze, sięgnięcie do źródeł - do nagrań Montserrat Figueras i Jordiego Savalla.

Muzeum Narodowe w Krakowie i niepełnosprawni. O tym, że należy przy sobie nosić Dziennik Ustaw, nawet idąc do muzeum

Moja mama należy do tych krakowskich pańć, które z upodobaniem latają na wszystkie wystawy oferowane przez krakowskie muzea. Jest niemal idealnym targetem - według słów prof. Marii Poprzęckiej, zasłyszanych w niedawnej audycji w Programie Drugiem Polskiego Radio - "starsza pani, emerytka, z drugą starszą panią pod rękę". Niemal, bo pod rękę zabiera mojego tatę. Niemal, bo poza tym, że jest emerytką, jest także inwalidką, ma orzeczoną niepełnosprawność narządów ruchu.

Niepełnosprawność owa datuje się od lat moich jeszcze szczenięcych, ale dopiero całkiem niedawno zyskała oficjalne potwierdzenie lekarskie i idące za tym wszelkiego rodzaju ulgi. Najbardziej cieszy się mama z możliwości parkowania właściwie wszędzie, bo, jak wspomniałam, jest inwalidką narządów ruchu. Ogromnie się uradowała, że orzeczona niepełnosprawność umożliwia jej również korzystanie z ulgowych biletów do muzeów państwowych (o czym poinformowała ją miła pani kasjerka w jednym z muzeów - tu biję głową o ziemię, przepraszając, że nie przypominam sobie, które to muzeum było, a przecież takie czyny należy wspominać) wraz z opiekunem, czyli osobą towarzyszącą, czyli tatą pod rękę.

Pech chciał, że uzbrojona w tę wiedzę (nabytą, jak pisałam, w muzeum!) mama wybrała się do Muzeum Narodowego w Krakowie na wystawę czasową Turner - malarz żywiołów, która krakowski światek ekscytuje i ekscytować będzie aż do 8 stycznia 2012 roku (o ile wraz z wybiciem północy 31 grudnia nie nastąpi koniec świata...). I w muzeum tym, w kasie, dowiedziała się, że:

  1. Nie ma prawa do żadnej ulgi, bo nie ma I grupy inwalidzkiej.
  2. Opiekun w ogóle nie ma prawa do żadnej ulgi.
  3. Pani w kasie nie będzie dawała żadnej ulgi, bo jeszcze by musiała za tych wszystkich inwalidów niby płacić albo co.

Mama nie jest osobą nastawioną wojowniczo do świata, spokojnie usiłowała wytłumaczyć, że jej nie zależy na tych paru groszach, ale tak ją poinformowano w innym muzeum, w innej kasie, więc sądziła i tak dalej. Wstawiła się za nią młoda dziewczyna, również stojąca w kolejce - wyraziła opinię na temat pani w kasie, zachowującej się niezbyt odpowiednio i nader niegrzecznie.

Zupełnie pomijam fakt, że to moja mama. Naprawdę. Nikomu nie należy się takie traktowanie, tym bardziej, że pani w kasie błądziła.

Otóż zgodnie z Rozporządzeniem Rady Ministrów z dnia 10 czerwca 2008 r. w sprawie określenia grup osób, którym przysługuje ulga w opłacie lub zwolnienie z opłaty za wstęp do muzeów państwowych, oraz rodzajów dokumentów potwierdzających ich uprawnienia nie tylko mamie przysługuje wstęp ulgowy, ale również opiekunowi, czyli tacie. Na dodatek - warto zauważyć - w rozporządzeniu nie ma mowy o jakichkolwiek grupach inwalidzkich. Przyznaję, że nawet nie wiem, którą grupę mama ma, o ile w ogóle jeszcze jakieś grupy obowiązują... Pani kasjerka powinna, owszem, zapłacić za zarówno niegrzeczne zachowanie, jak i brak wiedzy.

Zapłacić, oczywiście, nie w dosłownym znaczeniu. Może jednak ktoś by ją choć pouczył o tym, że należy być grzecznym i uprzejmym? Co do wiedzy na temat stanu prawnego, to jest to niewątpliwie rola zwierzchników - poinformowanie personelu o obowiązującym prawie. Cóż, 2008 rok, z którego pochodzi przywołane rozporządzenie, minął stosunkowo niedawno temu, a, jak sobie wyobrażamy, muzea zajmują się tylko omszałą, sfilcowaną przeszłością... Choć nie! Ależ przecież Muzeum Narodowe w Krakowie "robi" także w sztuce współczesnej (vide aktualna wystawa Katarzyny Kozyry).

Moje, tak, tak to nazwę!, rozżalenie na całą sprawę rozżarza jeszcze to, że wczoraj akurat był Dzień Otwartych Drzwi i krakowskie muzea zapraszały na wystawy stałe, czasowe i organizowały rozmaite atrakcje, by przyciągnąć zwiedzających (mnie przyciągnęło Muzeum Inżynierii Miejskiej, ale szybko stamtąd uciekałam, o czym, mam nadzieję, napiszę wkrótce). Muzeum Narodowe również, z wyjątkiem wszakże wystawy czasowej Turnera - nawet nie wiem, dlaczego tak się stało, że akurat na Turnera nie można było w ramach "otwartych drzwi" wejść. Pewnie, można powiedzieć, że mama chciała, mówiąc pospolicie, naciągnąć muzeum na darmowe wejście - zaoszczędzić jeszcze trochę z ulgowych biletów jej i tacie przysługujących i zobaczyć Turnera za friko. Nie wiem, ale myślę sobie, że mama o tych "drzwiach" nawet nie wiedziała, jakoś takie informacje trochę się o nią obijają (z całym szacunkiem do mamy; tato, wiem, że to czytasz!).

Trochę się naśmiewam, trochę rozdmuchuję sprawę, trochę mi przykro (nie trochę, nie), że moją mamę tak potraktowano, ale w gruncie rzeczy chodzi o coś więcej. Chodzi o respektowanie prawa i jego upowszechnianie. Po co w ogóle mnożyć ustawy, rozporządzenia, dyrektywy i im podobne, jeśli potem decyduje o stosowaniu prawa w praktyce pani w kasie, niezpoznana z najnowszymi regulacjami? Przypomina mi to wydarzenie na Ukrainie, sprzed lat bodaj dwunastu (koniec lat dziewięćdziesiątych, już nie pomnę jak bliski koniec), gdy naszą autokarową wycieczkę studentów historii zatrzymał patrol ukraińskiej milicji. Panowie z pałkami przy biodrach dowodzili, że przekroczyliśmy mnóstwo mnóstwo przepisów prawa drogowego obowiązującego na Ukrainie. Nasz kierowca, nie w ciemię bity i wiele razy po dziurawych (pardon) ukraińskich drogach jeżdżący powiedział przytomnie, że te wszystkie przewinienia obowiązywały, a jakże, w starym kodeksie drogowym, ale tenże przestał obowiązywać jakieś pół roku temu. Równie przytomni milicjanci (i pewnie przygotowani na tę błyskotliwą odmowę poddania się karze) odparli, że oni "tego nowego kodeksu drogowego nie dostali, więc stosują się do zasad starego".

Ukrainizacja życia społecznego opartego na prawie, chciałoby się demagogicznie zawołać, mając na myśli panią z kasy Gmachu Głównego Muzeum Narodowego w Krakowie. Jest w tym jednak cierń i krzyk go poruszy, krew się poleje, rana zaboli. Bo, poza uroczą ukraińską anegdotą (której przecież nie skończyłam opowiadać - karze kierowca się poddał, na mandat zrzuciliśmy się solidarnie, całym autokarem, na ten i wiele następnych, bo patrole milicyjne na ukraińskich drogach były wówczas tak częste, jak dziury w ukraińskich drogach) przyszła mi do głowy jeszcze wawelska historia, o której więcej przeczytacie na blogu Ewy i Marka Wojciechowskich i w związku z tym nie będę się nad nią rozwodziła.

Od Turnera i mojej mamy do egzekwowania prawa w Polsce - tak oto biegają dziś moje myśli, zamuzealnione do głębin. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Z jednej przyczyny. Muzea nie mają najlepszej prasy w Polsce. Nie są wdzięcznym tematem reportaży telewizyjnych czy radiowych, tylko kilka muzeów przebija się na pierwsze strony prasy. Tymczasem muzea walczą o zagospodarowanie czasu wolnego społeczeństwa, które, źle przyjmowane, ucieknie z galerii sztuki i historii do galerii, hmm, handlowych. Pani w kasie będzie mogła się przekwalifikować na panią w, hmm, kasie w supermarkecie, gdzie jednak nieuprzejmość poskutkuje natychmiastowym, hmm, wylotem. Hmm, wizja nader ponura, niemal jak atmosfera niektórych obrazów Turnera...

 

PS 1. A dlaczego w ogóle robię taką reklamę Muzeum Narodowemu w Krakowie? Sama nie wiem. Może czarny PR uprawiam?

PS 2. Na Turnera, psia kostka, się wybiorę, bo szybciej mi pójść z Kazimierza na Błonia niż z Balic na Heathrow, Luton czy Stansted polecieć.

PS 3. Tata, wiem, że to czytasz! Nie musisz komentować!!!

 

 

 

 

 

 

 

Muzealny szok, czyli rozmowa telefoniczna z muzealnikami

Być może to przypadłość wiążąca się z wykonywaną przeze mnie pracą albo problem leży w mojej zbytniej dociekliwości, usiłowaniu zrobienia czegoś więcej, zachęcenia innych czy zmobilizowania siebie do działania lub skorzystania z ciekawej oferty. Tak, mam na myśli muzea. I tak, znowu rozmawiałam z muzealnikami - tym razem trzema.

Wszystko zaczęło się od tego, że wyszłam z pracy wcześniej, bo choć gdy wysiadła jedna faza to po pierwsze znalazłam się w tej nieszczęśliwej połowie pracowników, którzy siedzą na laptopach i mogą, po wyłączeniu prądu, pracować nadal na baterii, a po drugie ta akurat faza nie dotknęła internetu, ale jednak po chwili wysiadła również druga faza, odcinając mnie skutecznie od świata.

Podeszłam do szefa i powiedziałam stanowczo: "Idę do domu, bo nie ma internetu, a ja prezentację wykańczam w internecie", "Musisz w internecie?" - zainteresował się szef (spoglądając w okolice szafy serwerowej), "Tak" - zaśmiałam się - "tak się jakoś przyzwyczaiłam". "Rozwydrzona baba" - roześmiał się również szef - "ależ masz przyzwyczajenia!", na co ja powiedziałam, kiwając głową: "Oto, co brak prądu robi z mężczyzn". Pośmialiśmy się jeszcze chwilę, a potem spakowałam się, myśląc już o tym, że jutro będę w Warszawie.

Bo otóż jutro będę oglądać Warszawę po powstaniu warszawskim na aplikacji z rozszerzoną rzeczywistością przygotowanej na platformie Layar przez Muzeum Powstania Warszawskiego i agencję adv.pl. Rzecz w tym, że choć szukałam już kiedyś mapy z miejscami, które w tej aplikacji są prezentowane, to jej nie znalazłam, ani wtedy, ani dzisiaj. Co więcej, szukałam nie tylko ja (zawsze myślę, że skoro ja nie mogę czegoś znaleźć, to znaczy, że jestem  po prostu głupia, ale tym razem miałam partnera w tych "badaniach", o którym, że głupi, nie powiem równie łatwo).

Klops się jednak pojawił, bo ani listy miejsc, ani mapy z zaznaczonymi miejscami z aplikacji nie było. Jakże więc zwiedzać? Gdzie zacząć? Jak się poruszać? - cała seria pytań, na końcu której pojawiło się odwieczne, jakże ludzkie "jak żyć?". W odruchu rozpaczy postanowiłam zadzwonić do muzeum. Czyli zrobiłam to, co zawsze.

Ponieważ (jak pamiętacie może jeszcze) wróciłam do domu, bo w firmie nie było internetu, zaczęłam od wspomnień z Szanghaju, gdzie rok temu na śniadania dostawałam codziennie makaron na sosie sojowym. Wtedy wydawało mi się to dziwne, ale od pewnego czasu dość często spaghetti odgrzewam na sosie sojowym i spożywam z miseczki, pałeczkami. Wspominając Szanghaj, jedną ręką mieszałam spaghetti na patelni, na sosie sojowym (pomieszany jasny z ciemnym, ot, ekstrawagancja), a drugą pacałam po ekranie smartfona, w poszukiwaniu numeru do Muzeum Powstania Warszawskiego.

Informacja o spaghetti jest stosunkowo istotna. Przygrzewanie makaronu na patelni, na sosie sojowym, zabiera około 10 minut, może trochę więcej (konieczny mały ogień, inaczej się przypala). W tym czasie zdążyłam, operując jedną ręką znaleźć numer do Muzeum na smartfonie, ten numer (ciągle jedną ręką, bo drugą mieszałam - nawiasem mówiąc bambusową łyżką, jakoś mi ten materiał pasuje do makaronu na sosie sojowym) skopiować i zadzwonić, zakładając, że połączenie z człowiekiem uzyskam po długim oczekiwaniu.

Nieprawda. Byłam przekonana, że połączę się z automatem, który poinformuje mnie, że bilety w kasie lub rezerwacja, a godziny otwarcia w internecie i tak dalej.

Zdziwienie, które mnie ogarnęło, gdy minęło może 10 sekund od wybrania numeru, a ja usłyszałam miłe "Dzień dobry, Muzeum Powstania Warszawskiego, słucham" w telefonie, przeistoczyło się w prawdziwy szok, po tym co usłyszałam w odpowiedzi na moje zapytanie. W zadziwieniu moim zapytałam bowiem tym głosem, którym przymilam się do panów na stacjach benzynowych, żeby mi "zmienili spaloną lampkę w światełku z tyłu, bo przecież nie umiem i mam za długie paznokcie" (tu je chowam za plecy, bo mam krótkie zawsze), o "tę aplikację na telefony komórkowe, co państwo zrobiliście, a ja się wybieram do Warszawy, chciałam zwiedzić, ale nie wiem, gdzie zacząć, bo nie ma mapy, gdzie mogę mapę albo listę miejsc znaleźć?". A ów szok pojawił się, bo miły głos odpowiedział: "Nie wiem, o czym pani mówi".

"Pięknie" - pomyślałam, energiczniej mieszając makaron na patelni - "Muzeum produkuje aplikację mobilną, reklamuje ją w całej Polsce, a jak się zadzwoni, to pierwszy głos nie wie, o czym mówię". Pani o miłym głosie (ach, to była pani, nie nadmieniłam) wytłumaczyłam, mówiąc już nieco normalniej, o co chodzi, że aplikacja, że Warszawa'44, że są reklamy w internecie, że chciałabym, a nie ma. Mieszałam, gdy pani poinformowała, że połączy z działem promocji, który z pewnością mi pomoże.

Pomogłaby mi, akurat wtedy, trzecia ręka, bo telefon, z którego rozmawiałam był na kablu (wiecznie rozładowany smartfon...), a mój makaron już dochodził i potrzebowałam go zdjąć z ognia i przełożyć do miski stojącej dość daleko, gdy czekałam na połączenie z działem promocji. Obawiając się najgorszego (połączenie z działem promocji uzyskam, gdy będę sięgała po miskę), zdecydowałam się na ten krok. Okazało się, że słusznie, bo na połączenie czekałam, czekałam, czekałam, miskę przestawiałam, czekałam, makaron przełożyłam, czekałam, czekałam, wzięłam do ręki pałeczki, czekałam, zaczęłam konsumować, czekałam, przypomniałam sobie, że gazu nie wyłączyłam, czekałam, konsumowałam, czekałam, konsumowałam, czekałam, konsumowałam, jest! Połączyło mnie z kolejnym głosem miłej pani, jakby młodszej.

Wyłuszczyłam jej sprawę (znowu jak infantylna debilka), że ja z Krakowa, że na wycieczkę, że planuje i nie mogę znaleźć, że aplikacja mobilna, że Warszawa'44. Pani hymknęła i powiedziała, że nie może mi pomóc, bo się nie zna, ale "połączy z osobą, która z pewnością będzie wiedziała o co chodzi".

"Cudownie!" - pomyślałam, a głośno uprzejmie podziękowałam i powróciłam do tego, co było przed chwilą. Konsumpcja i czekanie. Po dłuższej chwili (makaron się skończył, wydłubywałam pałeczkami resztki z dna miseczki, usiłując zjeść coś z pustego jak mój kot, Tuskot) na zasłyszane lekkie westchnienie w telefonie zareagowałam błyskawicznie, rozpoczynając po raz trzeci (a właściwie czwarty, licząc dwukrotne tłumaczenie pierwszej pani) opowieść o aplikacji, o wycieczce z Krakowa, o Warszawie'44, ale miły głos mi przerwał, mówiąc "przepraszam, bo chyba pani do mnie wróciła". "O, faktycznie, w natłoku miłych głosów, nie zwróciłam uwagi, że się nie zmienił" - nie, nie, tak nie powiedziałam, grzecznie przeprosiłam i powiedziałam, że będę czekać dalej na połączenie.

Czekałam. Makaron się skończył, więc oczekiwanie zaczęłam umilać przekładaniem garnków, głaskaniem kota, z telefonu na smyczy (wpiętego kablem do kontaktu) już dawno zrobiłam mobilny smartfon (jakie to proste! wystarczy wyjąć kabel z urządzenia i robi się ze smartfona zwykłego smartfon mobilny), więc przemieszczałam się też po mieszkaniu. I czekałam...

Nagroda przyszła. Trzeci miły głos zapytał, o co chodzi. Co powiedziałam? Wiadomo: aplikacja, wycieczka z Krakowa, chciałam zaplanować, a nie wiem, gdzie iść, skąd zacząć, skąd mam wiedzieć. "To o Layar pani chodzi?" - usłyszałam, a moje szczęście granic nie znało, niemal odkrzyczałam "Tak! Tak! Layar!", a dusza mi śpiewała te słowa na nutę Ody do radości. "Trzeba sobie Layar ściągnąć na telefon" - nie wytrzymałam, przerwałam, że ja już mam, ale nic nie widzę, bo jestem w Krakowie, a nie w Warszawie. "To już właściwie wszystko" - powiedziała pani. "Ale jak to?" - oburzyłam się - "skąd mam wiedzieć gdzie zacząć, gdzie iść, gdzie to w Warszawie jest...", a na usta cisnęło mi się "Co robić? Jak żyć?". Pani się stropiła i w końcu powiedziała: "Większość miejsc jest w Centrum, to jest Śródmieście, a tylko kilka na obrzeżach Warszawy". Byłam niecierpliwa, moja rola, którą przybrałam, jeszcze przygrzewając makaron, tego wymagała. Naciskałam: "Skąd mam wiedzieć, gdzie zacząć? Czy jest jakaś mapa zwiedzania? Jakaś trasa? Może lista adresów?". Mogło się zrobić niemiło, ale...

"Mogę Pani przesłać listę punktów" - zabrzmiało w słuchawce, jak początkowy, arpeggiowy akord "Jowiszowej" Mozarta (to znaczy optymistycznie). "To jest taka lista?!" - wyraźnie poruszona, zaczęłam dopytywać - "a może i mapa?". Mapy, okazało się, nie ma, ale "lista jest, nie została upubliczniona, tylko przesyłana dziennikarzom. Muszę jej poszukać, bo to było dawno".

Dawno to pojęcie relatywne. Dla mnie dawno to w XIX wieku, dla muzealnika, okazuje się, dawno to w lipcu czy sierpniu tego roku, bo aplikacja Warszawa'44 została uruchomiona 8. sierpnia (to ten moment, gdy mogę wypomnieć, że miała być 1. sierpnia i się spóźnili z launchem?). Trudno. Dawno-niedawno, listę miejsc trzeba odszukać. Powiedziałam miłej pani numer 3 (wyraźnie najmłodszy głos z wszystkich), że to wielka szkoda, że tej listy nie ma w internecie. Reakcja przerosła moje oczekiwania: "To bardzo ciekawa sugestia".

Myślę, że pani to powiedziała nie dlatego, że to jest naprawdę bardzo ciekawa sugestia, bo przecież id**ta domyśli się, że robiąc taką aplikację, trzeba ją wyposażyć w mapę wszystkich miejsc lub listę. Nie, nie. Ponieważ Muzeum Powstania Warszawskiego i agencja adv.pl (która zrobiła tę aplikację) takiej listy nie zrobiły, znaczy, że nie są id**tami. To ja jestem "ta głupia", której trzeba powiedzieć coś miłego, coś na odczepnego, coś, czym można mnie połechtać i uspokoić zarazem. Lub coś takiego, co się mówi na wernisażu sztuki współczesnej, gdy naprawdę nie wiemy, co powiedzieć.

Tak właśnie myślę, bo pani miło zaproponowała mi następnie, że przyśle tę listę do mnie mailem. Podyktowałam maila. "Kiedy planowana jest ta wycieczka" - spytała jeszcze. "Jutro" - odparłam z najmilszym uśmiechem, który można przesłać przez mobilnego smartfona. Zatroskana pani obiecała, że jeszcze dziś wyśle e-maila z listą.

By nie przedłużać oczekiwania, minęły dwie godziny: w Inboksie nic, w spamie nic, fajrant w muzeum już dawno ogłosili. Taaaak. "To bardzo ciekawa sugestia" było na odczepnego... Siedzę nad komputerem, trochę marznę (kot grzeje tylko te części mnie, do których i tak uzurpuje sobie prawa - moje kolana), makaron na sosie sojowym już dawno stał się wspomnieniem i nie łudzę się, że rozmowy telefoniczne z muzealnikami do czegokolwiek prowadzą.

Podsumowanie tekstu, którego i tak nikt nie przeczytał.

1. Jestem pod wrażeniem umiejętności przełączania rozmówcy do kolejnego pracownika, którą w praktyce mi zademonstrowały dwie osoby z Muzeum Powstania Warszawskiego (ja, pracując w muzeum, tak nie umiałam).
2. W Polsce, jak zawsze, okazało się, że fajne rzeczy robimy tylko do połowy, czyli fajne ma być dla nas, którzy robią: aplikacja jest fajna, ale już sposób jej wykorzystania przez użytkowników - obojętny.
3. Makaron odgrzewany na sosie sojowym polecam gorąco wszystkim. Czas odgrzewania - oczekiwanie na pierwsze przełączenie w Muzeum Powstania Warszawskiego.
4. Wyobrażacie sobie, jaki ubaw muszą mieć pracownicy Muzeum Powstania Warszawskiego, w związku z telefonem jakiejś idiotki z Krakowa? Co najmniej taki sam, jak ja teraz, pisząc o tym wszystkim, buhahahaha!

Wniosków więcej nie mam ciekawych, bo przecież nie będę pisać o moim zdziwieniu, że dopiero trzecia osoba w instytucji potrafi udzielić informacji o dużej ciekawostce firmowanej przez tę instytucję, reklamowanej w mediach ogólnopolskich, a pierwsza z osób w ogóle nie wie, o czym do niej rozmawiam. Ech...

 

PS Jeśli się zdarzy, że e-mail z Muzeum nadejdzie jutro, to będę w tym samym miejscu odszczekiwać wszystkie kalumnie!

Obrazki vs litery, czyli o tym, dlaczego projektant potrzebuje redaktora

Czasem, gdy spotykam błąd, poprawiam go, jeśli mogę. Zdarza się, że zadrżę, gdy zobaczę coś wyjątkowo paskudnego. Rzadko piętnuję, wychodząc z założenia, że każdy jest omylny. Są jednak takie sytuacje, w których nie umiem się powstrzymać.

Błąd

Ładny plakat, ładna strona. Niezła kolorystyka przykuwa uwagę. Klikając w zakładkę „Informacje o projekcie”, dowiadujemy się, że:

Projekt „Zaprojektuj swój zysk” dostarcza specjalistycznej wiedzy, metodologii i praktycznych rozwiązań, dzięki którym przedsiębiorstwa
i projektanci dowiedzą się jak skutecznie tworzyć innowacyjne wzorniczo produkty i zarządzać wprowadzaniem ich na rynek.

Brzmi dobrze i im dalej się w ten tekst wchodzi, tym bardziej idea mi się podoba. Pewnie nawet sama chciałabym pracować w ramach tego projektu, wspófinansowanego przez UE i sponsorowanego częściowo przez znane, dobre firmy z Polski i zagranicy oraz ciekawych partnerów.

Ale

Po przyjrzeniu się plakatowi, zrezygnowałam z zagłębiania się w treść portalu (chyba tylko dla celów poznawczych), a zadecydowała o tym jedna litera, a raczej jej brak.

n

Szanuję pracę grafików, uwielbiam wręcz siedzieć z grafikami i wymyślać koncepcję projektu, opowiadać im o czym projekt jest, by jak najlepiej zrozumieli, o co w nim chodzi, pokazywać ludzi, do których projekt jest skierowany. Lubię podpowiadać, co jeszcze można zrobić. Jeśli wytworzy się nić połączenia między grafikiem a osobą odpowiedzialną za projekt, efekt może być rewelacyjny. Ale. Znowu ale. Taki zespół, jakkolwiek byłby najlepszy, potrzebuje jeszcze jednej osoby, czyli redaktora. W tym przypadku redaktora zabrakło.

Redaktor

Wypatrzyłby od razu problem braku litery „n”. Nie będę pisać, gdzie. Przecież nie będę za Was robiła tej korekty (wiem, mieszam tu słowa redakcja i korekta, ale jestem dość przekonana, że do tematu wrócę i wyjaśnię kiedyś pełniej, czym jedno, a czym drugie jest). Znajdźcie sami to miejsce, gdzie nieszczęsnego ena nie ma.

Nagroda

Nagrodą w Wielkiej Grze reklamowanej pokazywanym tu plakatem jest wyjazd do Wiednia. Może nieszczęsny błąd w polskim plakacie wynika z tego, że strona wiedeńczyków jest pełna niezręczności i byków w wersji angielskiej?

***

Postuluję współpracę grafików, projektantów i designerów z redaktorami! Słownik języka polskiego jest nieodzownym zakupem, jeśli pracujecie ze słowem, lecz najlepszy nawet słownik nie zastąpi wyszkolonego oka redaktorskiego.

Uprzejmie zapraszam do współpracy. Ania-Redaktorka :)

Google Books +1

Google Books pojawiło się, gdy „zaczęłam kończyć” pisanie doktoratu. Z przerażeniem odkryłam, że wszystkie niemal źródła, które pieczołowicie przepisywałam nieraz w całości, spędzając godziny w paryskiej Bibliotece Narodowej, są teraz dostępne w skanach z oryginału, z konwersją na pdf, z możliwością ściągnięcia ich na własny komputer, z opcją przeszukiwania tekstu... Te trzy kropki muszą wystarczyć za wszystkie emocje, które we mnie jednocześnie powstały: pozytywne i negatywne zarazem.

Google Books ze mną zostało, choć nie na tyle, na ile bym chciała. Często sprawdzałam coś w starych encyklopediach, słownikach, a nawet nieraz udało mi się znaleźć informację poszukiwaną tylko dzięki kilku udostępnianym stronom z książki chronionej prawami autorskimi. Wygoda. Prostota. Łatwość. Wiedza na wyciągnięcie ręki, na kliknięcie myszką. Wszystko to sprawia, że możemy korzystać z niej cały czas, a faktycznie korzystamy mało, bo zawsze można odłożyć na później.

Google Books przypomniało mi o sobie wczoraj, gdy na Google Plusie przeczytałam, że jest zintegrowane już z G+ i można „czytać społecznie”. Co to znaczy „czytać społecznie” w dobie digitalizacji, porównań Kindle z iPadem i walki o przedłużenie ochrony praw autorskich po smierci twórcy? Okazuje się, że książkę wyszukaną w Google Books może czytać równocześnie więcej osób niż jedna, mogą komentować i wspólnie przeżywać tekst. Niestety, choć aktywnie wspieram proces digitalizacji i pracuję na rzecz udostępniania twórczości publicznie, „czytać społecznie” znaczy dla mnie to samo, co znaczyło dla ludzi w XIX wieku. To wspólna lektura, gdy książka przechodzi z rąk do rąk, każdy po kolei czyta fragment, można się wspólnie zadumać, zasmucić, przestraszyć albo pośmiać. Kontaktu z drugim człowiekiem przy lekturze nic nie zastąpi. Cieszę się ze wszystkich możliwości udostępnianych przez Google, ale na tym odcinku pozostanę krakowską salonową konserwatystką.

Jeszcze nie jestem w kręgu „social reading”, mogę sobie pozwolić zatem na czytanie tego, co chcę i jak chcę.

Weszłam więc w wyszukiwanie zaawansowane w Google Books i wpisałam co mi przyszło do głowy. Chciałam, żeby wyszukał książki w języku polskim, opublikowane od 1600 do 1800 roku. Oto, co otrzymałam między innymi (kilka cytatów):

Pierwszy przykład:

Znaleźć to można w tej książce, na stronie 23.

Drugi przykład:

To cytat z tej książki, ze strony 20.

Trzeci przykład:

Fragmenty pochodzą z tego:

Czwarty przykład:

To z tego, s. 89-90.

Poczytałam sobie i wszystko, co z tego mi zostanie w głowie, to tyle, że kanonicy sprzed ponad 200 lat w Polsce mieli lepiej w głowach poukładane niż dzisiaj (vide przykłady 1 i 2), Linde, zamieszczając listę subskrybentów jego Słownika, wykazał się takim szacunkiem wobec nich, jakim dziś nikt już chyba się nie cechuje. Linde zwrócił mi także uwagę na to, że

„Znaczne odmiany, zachodzące w rządach kraiowych, znacznie też i na ięzyk działaią, bądź co do wzrostu, bądź co do upadku onego”.

Tak, to rządy prowadzą zarówno do upadku obyczajów, jak i upadku języka, a także upadku szkolnictwa... Linde przypomniał mi też, że bez języka, nie ma państwa, a dbałość o poprawny język to obowiązek prawdziwego patrioty.  Wreszcie Marcin Bielski uświadomił mi starą prawdę, że człowiek tym się różni od bestii (choć – jak już wiemy – człowiekowi niedaleko do robaczka), że „piie nad chuć swoię y przyrodzenie”, nie znając umiarkowania, jest bowiem tylko człowiekiem.

Dziękuję Google Books, że przypomniałam sobie dzięki tym książkom o tak podstawowych sprawach. Dziękuję. Będę zaglądać, będę czytać społecznie. 

Ulica Józefa

Krakowianie i przyjaciele Krakowa, popatrzcie na tę petycję. Popatrzcie też na fan page na facebooku.

O co chodzi?
Właściciele kamienic przy ul. Józefa w Krakowie, w centrum Kazimierza, niedaleko placu Nowego i ulicy Bożego Ciała, wydzierżawili je prywatnej firmie, która podniosła czynsze, co zmusi mieszkańców i prowadzących lokale użytkowe do wyprowadzki. Wtedy w kamienicach przeprowadzony zostanie generalny remont i powstanie centrum hotelowo-konferencyjne.

W czym problem? Przecież...
to zbójeckie prawo właścicieli, by dysponować swoim majątkiem, to również prawo dzierżawcy, by podnosić czynsz. Rzecz w tym, że właściciele (zakon kanoników regularnych z pobliskiego kościoła Bożego Ciała, parafii dla większej części Kazimierza) od lat nie robili z tymi kamienicami nic, choć można było poszukać fundusze, uzyskać dofinansowanie, w jakikolwiek sposób zabezpieczyć ich stan. Przez te lata znalazły się tu ciekawe galerie, sklepy, kawiarnia "Eszeweria" (prywatnie moja ulubiona kawiarnia w Krakowie), które uczestniczą w tworzeniu barwnej kultury tej ulicy, organizującej nawet swoje święto raz do roku w czerwcu.

Dlaczego się dziwię?
Dlatego, że przecież kanonikom od Bożego Ciała powinno zależeć na tym, by mieć jak najwięcej „owieczek”, „duszyczek” w parafii. Zmniejszenie ich liczby na Kazimierzu da się obserwować codziennie; piszę to, jako mieszkanka Kazimierza od urodzenia, jako, bierna wprawdzie, bo ciągle niewypisana, ale mimo wszystko nadal jedna z owieczek Bożego Ciała. Chodziłam do tego kościoła jako dziecko i podlotek święcić koszyczek (tak, koszyczek) i widziałam, ile ludzi bywało w nim kiedyś. Teraz już nie chodzę, lecz czasem „przechodzę” i widzę, ile ludzi dziś staje w rządku z koszyczkami. Widzę, ilu parafian maszeruje dziś w p1rocesji na Bożego Ciała, szczególnie uroczyście obchodzonej w tej parafii i pamiętam, ilu ich było, gdy ja te kwiatki sypałam... Ludzie odchodzą od Kościoła, ale na Kazimierzu to przede wszystkim wyludnienie tej dzielnicy zmniejsza populację owieczek. Czy kanonicy regularni o tym nie wiedzą?

Dziwię się jeszcze tym bardziej, że...
...kanonicy regularni są świetnymi zarządcami majątku, który mają w swojej pieczy - taką przynajmniej ja im wystawiam opinię. Znakomicie odrestaurowali kościół Bożego Ciała (nawiasem mówiąc, mój drugi ulubiony gotycki kościół w Krakowie, zaraz po św. Katarzynie), co więcej, prowadzą digitalizację zbiorów, wyprodukowali rewelacyjny materiał 3D o wnętrzu kościoła (coś w rodzaju panoramy, ale z widokami szczegółowymi niemal do bólu oka, dostępny tylko jako tzw. gratis promocyjny, ponieważ przygotowano go nie w celach komercyjnych). Widać zatem myśl, powiedziałabym, nowoczesną w ich działaniach. Dlaczego zatem taki strzał we własną stopę w przypadku nieruchomości?

Królestwo niebieskie vs. królestwo konsumpcji
Zastanawiam się, co skłoniło kanoników regularnych do wydzierżawienia tych kamienic. Po prostu chęć czasowego pozbycia się „grzyba” (dosłownie i w przenośni) i tradycyjny system dzierżawienia, znany w średniowieczu - majątku raz zdobytego nie oddamy nigdy, lecz będziemy z niego czerpać korzyści, jak również czerpać je będzie pośrednik, podbijając tym samym ceny? A może potrzeba szybkiego pozyskania funduszy na finansowanie wcześniej wspomnianych przedsięwzięć? Wytłumaczeniem będzie pewnie bezmyślność. Nad kim wszakże będą opiekę duszpasterską sprawować kanonicy regularni, jeśli na własne życzenie pozbędą się owieczek?

Kraków się zmienia. Kazimierz idzie ramię w ramię
Tam, gdzie niegdyś były sklep papierniczy, mleczarnia czy piekarnia, dzisiaj są kawiarnie i kluby, w których co noc mamy do czynienia z masowym cudem: zamianą krwi w wino. Tam, gdzie biegałam po drożdże dla babci nie może się jednak utrzymać żadna knajpa. Przekleństwo, mam nadzieję, które kiedyś, po zamknięciu sklepu spożywczego rzuciłam, wisi nad tym miejscem. Przeklinałam i przeklinam, ale zmian nie zatrzymam i, co więcej, nie jestem w pełni im przeciwna. Protestuję dopiero wtedy, gdy widzę działanie bezsensowne, a takim, śmiem twierdzić, jest dzierżawa kamienic przy ul. Józefa w Krakowie.

Miasto marzeń, miasto turystów, miasto martwe
„Witaj w Krakowie, stolicy królów polskich” - wita wjeżdżających do miasta tablica. Królowie polscy bardziej dbali o to, kto mieszka w ich stolicy. Przynajmniej tak mogę powiedzieć o Kazimierzu Wielkim, który tu sprowadził Żydów po to, żeby wzmocnić tkankę miejską. Obecnie wszystko zmierza ku temu, by miasto stało się martwe. Już teraz idąc wcześnie rano do „miasta” (jak nazywa się obszar w obrębie Plant zamknięty), smutno mi się robi, gdy widzę, że ta część Krakowa nie budzi się na nowy dzień, niewiele widać zaspanych mieszkańców człapiących po bułki i „Dziennik Polski”, wyprowadzających pieski... Trudno się mieszka w centrum. Trudno i drogo, to prawda, ale tylko dzięki ludziom to centrum żyje.

Chaos obserwacji
  1. Parkowanie samochodów. Zauważyłam, że zmienił się styl parkowania samochodów w Krakowie. Jeszcze niedawno parkowało się jak najciaśniej, by jak najwięcej samochodów mogło się zmieścić na ulicach centrum, a szczególnie Kazimierza. Teraz parkujemy swobodnie, luźno, zostawiając „po pańsku” metr luzu od latarni czy nonszalancko zajmując dwa miejsca. Podzieliłam się tym wrażeniem z ojcem, a mój ojciec (o którym nie wiecie, że zna odpowiedzi na wszystkie moje pytania, choć niekiedy jego odpowiedzi bardzo mi się nie podobają) wytłumaczył mi to prosto: ludzie, którzy do niedawna (a od dawna) mieszkali na Kazimierzu, byli przyzwyczajeni do ciasnoty, wiedzieli, że jeśli zaparkują luźno, to sąsiad się nie zmieści. Ci, którzy teraz zapanowali na dużej części Kazimierza, są przyzwyczajeni do tego, że w ich obejściu parkują tylko oni i nikt więcej.
  2. Działalność magistratu. Raczej jej brak. Miastu jakby nie zależy na tym, by zatroszczyć się o mieszkańców. Podejmuje się działania, by ściągnąć turystów, których liczba (sądząc po tłumie na ul. Grodzkiej w godzinie szczytu i kolejce na Wawel) osiągnęła już poziom nieogarnialny. Jednocześnie niewiele robi się, by poprawić komfort życia mieszkańców. Tramwaj, ronda, wiadukty - pewnie, że powstają, ale czy to one konstytuują atmosferę miasta, tworzoną w końcu przez jego mieszkańców? Może warto zadbać o ludzi, żeby tu naprawdę mieszkali, a nie tworzyli bezładne skupiska bloków czy jednorodzinnych domków wokół miasta...? Tym bardziej, że te koszmarne osiedla okołomiejskie są budowane bez planu, bez składu i ładu, zakłócają elementarne poczucie estetyki i dobrego smaku. Skąd ludzie wychowani w takich miejscach będą wiedzieć, co piękne?
  3. Kultura. Mam coraz silniejsze wrażenie, że w Krakowie zwycięża kultura nastawiona na „najeźdźców”, czyli turystów. Prawdziwe koncerty, regularne, zastępują koncerty „eventowe”, spektakle teatralne przyćmiewają festiwale, wystawy stałe krakowskich muzeów nikną w blasku rozsiewanym przez obwołane „wydarzeniem” wystawy czasowe. Kultura eventu nie jest kulturą prawdziwą, tak samo jak torcik Wedlowski nie jest tortem. Kulturę miejsca buduje się, opierając na działaniach oddolnych, lokalnych, bo - powtórzę - to ludzie tu mieszkający na stałe tworzą atmosferę miejsca. Ów genius loci, który Kraków miał, a który coraz bardziej płonie pod pseudo-ogniem tandetnych smoków made in China. Nawet z tradycyjnymi ciupagami coraz bardziej krucho... Retoryczne pytanie: dlaczego miasto w coraz mniejszym stopniu wspiera inicjatywy lokalne, wydając krocie na promocję Krakowa zagranicą i w Polsce? Chyba tylko po to, by miał kto zamieszkać w kolejnym hotelu, który powstanie u kanoników regularnych na Józefa...
  4. Wyludnianie. Wiem, że wyludnianie to proces, który następuje nie tylko w Krakowie, ale też, przyznaję, nigdzie indziej nie spotkałam się z tak dzikim jego przebiegiem. Z olbrzymim zainteresowaniem patrzyłam na akcję rodziny Malików towarzyszącą ich wyprowadzce z ulicy Smoleńsk. Podnoszono wielkie hasła: gentryfikacja i wyludnianie. Dodałabym jeszcze jedno: tworzenie atrapy. Kraków staje się miastem jak scenografie w Cinecittà czy Hollywood. Piękne fasady, za którymi nie kryją się ludzie, gdzie nie ma problemów albo problemy rozwiązuje się jak w filmach. Odnoszę wrażenie, że proces ten, z nieznanych przyczyn, wspierają po cichu władze miasta. Po co? Przecież jak owieczek kanonikom regularnym, tak i mieszkańców magistratowi zabraknie. Może, w pewnym sensie, to nawiązanie do myśli S. Wyspiańskiego, który twierdził, że z Krakowa trzeba zrobić wielkie muzeum, na rogatkach pobierać od przyjezdnych opłatę za wstęp, a mieszkańców wysłać do Zakopanego, bo tam zdrowe powietrze. Ale, pytam, na ile świadome, prozdrowotne, a na ile wyrachowane to działanie?
  5. Kościół. Przykro mi było patrzeć w Niemczech na to, jak tam Kościół - czy protestancki, czy katolicki - jest ośrodkiem życia lokalnych społeczności. Szkoda, myślałam sobie, że w Polsce tak nie jest albo też zdarza się to wyjątkowo. Teraz wpadło mi do głowy, że przecież kanonicy regularni mogli w części kamienic urządzić np. ośrodek kultury, na co z pewnością udałoby im się pozyskać fundusze zewnętrzne. Nie tylko wilk byłby syty, ale i owca cała, dająca wiele owieczek. W Niemczech przy parafiach istnieją przedszkola, zajęcia dla dzieci (nie religijne zajęcia, ale np. kursy komputerowe czy klub turystyczny), regularnie organizuje się spotkania dla parafian, są koła seniorów, którzy nie siedzą wokół stołu i dziergają na szydełkach lub śpiewają pobożne pieśni, ale wyruszają w parafię, pomagać uboższym, mniej zaradnym sąsiadom. U nas Kościół nie pełni tej funkcji integracyjnej ani też, jak widzę, nie zamierza jej pełnić. Łatwiej jest wydzierżawić kamienicę niż pracować z ludźmi...


Wracam na ulicę Józefa
Święto ulicy Józefa jest wspaniałą inicjatywą ludzi, którzy tę ulicę wybrali na swój codzienny świat. Spędzają na niej kilka godzin dziennie, konkurują ze sobą, walczą o klienta, wymyślają coraz to nowe atrakcje, ale też są ze sobą. Nie wiem, w jakim stopniu w tym święcie uczestniczą już istniejące przy ul. Józefa hotele, ale wyobrażam sobie, że nowe centrum hotelowo-konferencyjne przy ul. Józefa uczyniłoby wielką wyrwę w tej wspólnej radości.

Podpiszcie petycję. Obawiam się, że niewiele to zmieni, centrum powstanie, ludzie się wyprowadzą, galerie przeniosą, „Eszeweria” ma już nowy lokal naprzeciwko (miły, ale nawet w ułamku nie tak przyjemny, jak prawdziwa „eszewka”). Niech jednak zostanie ślad po tym, że ludzie są razem, że chcemy przeciwstawiać się decyzjom wpływającym na nas wszystkich. Nie odbieramy prawa do dysponowania własnością, ale prosimy, by i nas traktowano poważnie. Nas, mieszkańców. Nas, krakowian.

PS Oświadczam uprzejmie, że nie jestem w żaden sposób związana z którąkolwiek galerią, sklepem czy kawiarnią przy ulicy Józefa.

O obrazkach i o literach słów kilka. Multimedialna książka w internecie

Multimedialna książka dla dzieci pt. Inanimate Alice zaczęła powstawać w 2005 roku, rozwija się do dzisiaj. Dzisiaj przeczytałam (?*) pierwszy rozdział. Jestem chyba... rozczarowana, zastanawiam się dlaczego.

Może po prostu dlatego, że to książka dla dzieci? Może dlatego, że czytałam o niej wcześniej w kilku miejscach i spodziewałam się czegoś więcej, nawet nie wiem, czego, pewnie fajerwerków sypiących się z ekranu. A może dlatego, że nie jestem przygotowana/przyzwyczajona do takiej lektury, choć o czymś takim marzyłam? Może dlatego, że to jest książka dla tych, którzy od najwcześniejszych lat siedzieli przy komputerze (choć ja zaczęłam bawić się komputerami, jak miałam niecałe 9 lat, gdy w domu pojawiło się Atari 800XL).

Kilka ciekawostek, które wyczytałam na stronie poświęconej książce, rzucam je bez analizy, są ciekawe same w sobie, zachęcają do zajrzenia na stronę:

  • Na konferencji Australian Association for the Teaching of English zostanie wygłoszony referat na temat książki;
  • "New media demands new literacies" – założenie, że we współczesnym świecie proces uczenia, nabywania umiejętności rozumienia słowa pisanego, musi przebiegać inaczej;
  • Słowa-klucze charakteryzujące Inanimate Alice to:born-digital, multimedia, interactive, episodic, novel, to digital literacy title, jest multilingual i jest pierwszym przykładem na transmedia (dokładne opisy w zakładce "iTeach – About";
  • Rejestrując się, można otrzymać darmowy dokument .pdf, który jest przewodnikiem dla nauczycieli, w jaki sposób należy korzystać z Inanimate Alice;
  • Zapisując się do newslettera, dostaniemy wolny dostęp do muzyki do książki;
  • Najciekawsza część to według mnie opis tego, czego uczą się dzieci w poszczególnych rozdziałach Inanimate Alice i jak się te umiejętności mają do standardu nauczania (czyli po polsku kompetencji zdobywanych w poszczególnych klasach) (zakładka "Standards").

Nie umiem nawet powiedzieć, co mi się nie podobało. Z pewnością muzyka i efekty dźwiękowe, momentami bardzo drażniące, a wręcz irytujące do tego stopnia, że sciszyłam znacznie, ale przecież to nie konstytuuje całej książki. Może w innych rozdziałach będzie inaczej, nie wyobrażam sobie, że ich nie obejrzę, dowiem się, co dalej z Alice, jak dorasta, co się dzieje z jej wymyślonym przyjacielem, Bradem.

Nie wiem. Będę śledzić losy Inanimate Alice, będę uważnie przyglądać się temu, co robią jej twórcy.

Inanimate Alice napisała Kate Pullinger i „cyfrowy twórca” Chris Joseph. Oparli się na scenariuszu i grze wyprodukowanej przez Iana Harpera. Pakiet edukacyjny przygotowała dr Jessica Laccetti. W projekcie uczestniczyło jeszcze kilka osób, wszystkie są wymienione na stronie, a ja przywołuję tylko te, które mnie najbardziej zaintrygowały.

Książkę można za darmo przeczytać (?*) w internecie.

 

* Pytajnik w nawiasie po słowie "przeczytałam" odnosi się do tego, że sama nie wiem, czy właśnie to jest "to" słowo. Czy taką książkę się czyta? Czy to jest książka w ogóle?

 

 

 

 

 

Trochę o trendach i statystyce w historii i wśród historyków oraz o wpływie tych trendów na tematykę książek

Zaciekawiły mnie statystyczne zestawienia dotyczące członków American Historical Association przedstawione na stronie Inside Higher Ed przez Scotta Jaschnika. Sięgnęłam także na stronę samej AHA, gdzie zaprezentowano wynik analizy ankiet wśród członków opłacających składkę.

Najważniejsze wnioski są na stronie Inside Higher Ed – trend wskazuje na coraz większe zainteresowanie Azją, spadające badania nad historią Europy:

Europe is down. Asia is up. (S. Jaschnik).

Widziałam to już jakiś czas temu, gdy analizowałam trendy w tematyce podejmowanej przez książki historyczne, zarówno naukowe, jak i popularno-naukowe. Nie mogę, niestety, przedstawić dokładnych wyników, bo robiłam to w ramach stosunku pracy. Trudno jednak zaprzeczać wzrostowi liczby książek poświęconych choćby Chinom (problemy historyczne i wynikające z przeszłości sprawy aktualne). Równocześnie niemal przeglądałam rozmaite programy stypendialne dla historyków po magisterium (MA) lub po doktoracie (postdoc), w których tematami wiodącymi są Azja, Czarna Afryka i historia niewolnictwa oraz historia kobiet i mniejszości seksualnych (traktowane czasem razem, czasem osobno).

W analizie przedstawionej na oficjalnym blogu AHA znajdziemy wykresy oraz nieco obszerniejszy opis dotyczący danych. Na samym końcu znajduje się ciekawa informacja, czyli odsetek kobiet wśród członków AHA. Aktualnie jest to niemal 40% (za poprzedni rok) i w porównaniu z poprzednim nastąpił wzrost o pół procenta, wzrost, który – dodajmy za autorem opisu, Robertem B. Townsendem, wiceprzewodniczącym AHA – jest stały.

Składam te trzy sprawy razem:

  1. wyniki statystyczne ankiet członków AHA;
  2. badania własne dotyczące tematyki książek naukowych i popularno-naukowych na rynku anglojęzycznym (2007–2008);
  3. oferty stypendialne z uczelni wyższych (przede wszystkim USA, UK, Irlandia).

Pozostaje tylko pytanie: jaki jest między nimi związek? Co było pierwsze?

Na szybko przychodzi mi do głowy jedynie taki łańcuch zdarzeń.

  • Oddolne zainteresowanie badaniami „zapomnianych” historii zostało spowodowane pojawieniem się czasu pamięci (por. np. Pierre Nora, liczne artykuły). Na uczelni wyższe przychodzili młodzi ludzie, którzy nie mieli ochoty po raz setny dokonywać analizy krytycznej wojny secesyjnej, ale potrzebowali odszukać np. własne korzenie, a były to korzenie inne niż WASP-ów. 
  • Ich obecność (niejednokrotnie wymuszona, przez polityczną poprawność) zmusiła uczelnie wyższe do wprowadzenia nie tylko kursów, na które chcieliby chodzić, ale także prowadzenia badań i ogłaszania w tych tematach programów stypendialnych.
  • Równocześnie zmieniła się sytuacja geopolityczna; zakończenie zimnej wojny przyczyniło się do powstania wielu prac podsumowujących epokę (czyli historia polityczna i militarna), ale nowe tematy zmusiły do sięgnięcia po nie – mam na myśli np. otwarcie Chin na świat, wojny na Bliskim Wschodzie, wojna z terroryzmem itd.
  • To pierwsze pokolenie badaczy teraz jest już w wieku dojrzałym, ukończyło doktoraty, osiadło na uczelniach i college'ach amerykańskich, napisało naukową rozprawę i zajęło się tworzeniem prac o mniej branżowym wyrazie, a bardziej skierowanych do mas. Stąd w księgarniach tak wiele tego rodzaju książek.

Pozostaje tylko jedno kluczowe pytanie: czy nasze społeczeństwa są gotowe przyjąć takie książki? Patrząc na półki księgarniane w Polsce, bez wahania powiem, że nie. Ale może się mylę... Zresztą, czy wśród polskich historyków także następuje taka zmiana tematyczna? Czy również możemy zaobserwować trend „Europa tonie, Azja się wspina”?

Nie wiemy i raczej się nie dowiemy. Ze strony internetowej Polskiego Towarzystwa Historycznego można poznać liczbę ogólną członków PTH, brak danych, co do ich płci, pochodzenie w Polsce to pewnie problem pięciorzędny, a o tematy podejmowanych badań nie warto nawet pytać. Na dodatek ostatnia liczba ogólna członków PTH podana jest za rok 2009 (3913 członków, odczyt 4.08.2011). A statystyka taka byłaby z pewnością bardzo ciekawa i wiele powiedziałaby nie tylko studentom historii podejmujących decyzję co do wyboru specjalizacji, ale także wydawcom książek, autorom niezwiązanym ze środowiskiem naukowym i pewnie jeszcze wielu innym osobom.

More generally, the proportion of women in the membership continues to rise slowly but steadily—growing from 38.7 percent to 39.4 percent in the past year. Back in 1992, the first year for which we have data, women accounted for 32.5 percent of the membership. The membership is also becoming more racially and ethnically diverse by slow increments, though much of the growth has been in the “Other” category, which increased from 3.0 to 4.2 percent of the members responding to this question over the past ten years.

 

Korzystałam z materiałów zamieszczonych na:

- http://www.insidehighered.com/news/2011/07/21/new_data_on_the_way_historians_...

- http://blog.historians.org/news/1374/aha-membership-on-the-rise-again-in-2011

- http://www.pth.net.pl/index.php?page=historia

Rozszerzona rzeczywistość. Część I: odrobina teorii oraz aplikacja, czyli Londinium zaprasza

Wiele jest aplikacji wykorzystujących rozszerzoną rzeczywistość – jak w polszczyźnie przyjęło się nazywać augmented reality – choć faktycznie mamy do czynienia w przeważającej (jeśli nie przytłaczającej) większości z nich z rzeczywistością zmodyfikowaną, czyli mediated reality. Przykłady można mnożyć i, o ile tylko starczy mi sił i samozaparcia, będę to robić. Tym bardziej, że wreszcie rozszerzona rzeczywistość pojawia się w Polsce w polskich aplikacjach, w dyskusjach medialnych, ma nareszcie szansę zakorzenić się w świadomości ludzi kultury, nie zawsze chętnie przyjmujących nowinki technologiczne.

Tu dygresja: dlaczego ludzie kultury czy też szerzej, humaniści, mają opory przed przyjęciem rozszerzonej rzeczywistości? Wiązałabym to z poczuciem swoistego „kompleksu nauki”, który dotyka wielu historyków (szczególnie jeśli przeczytają Nędzę historycyzmu Karla Poppera). Wydaje im się mianowicie, że jeśli przyjmą rozszerzoną rzeczywistość, to dadzą dodatkową broń krytykom historii jako nauki. Skoro wszystko jest relatywne, powiedzą owi, to jakże przeszłość nie, jak można ustanowić  jakiekolwiek prawa i zastosować niezmienne wskaźniki do badania dziejów. Podobne odczucia, być może, towarzyszą przedstawicielom innych dyscyplin humanistyki.

Innym powodem dla odrzucania rozszerzonej rzeczywistości jest nieufność wobec zbyt krzykliwych jej przejawów. Z rozszerzoną rzeczywistością bowiem zbyt łatwo sie utożsamia na przykład multimedia stosowane w wystawach, ekrany czy panele dotykowe, na których widzimy „świat, jak on niegdyś wyglądał”. Świadomie nawiązuję tu do Leopolda Rankego i jego zawołania o pisanie historii „wie es eigentlich gewesen” – „takiej, jaką ona niegdyś była”.

Czy w takim razie, kolokwialnie rzucając się na rozszerzoną rzeczywistość, nie wracamy tym samym do punktu, z którego historiografia lub, szerzej, uprawianie, badanie i przedstawianie przeszłości, wyszła niemal 150 lat temu, i który, szczęśliwie, porzucała na przestrzeni lat pięćdziesięciu z okładem? Wśród krytyków takiego postrzegania historii można wymienić na przykład E.H. Carra, cios temu podejściu zadały pokolenia Annalistów (szczególnie Ferdynand Braudel), oraz późniejsi, wywodzący się z tego środowiska we Francji badacze pamięci, sięgający do zdobyczy międzywojennej socjologii, nawiązujący do Maurice'a Halbwachsa (np. Pierre Nora, a w innych kręgach badaczy-humanistów np. Marie-Claire Lavabre we Francji czy Peter Burke w Wielkiej Brytanii oraz Jan Assmann i Aleida Assmann w Niemczech), a ostatecznie dobił postmodernizm, choć nie tak silny w historiografii właśnie jak gdzie indziej w humanistyce? Czy nie jest tak, że ze wszelkich sił starając się wykorzystać nowoczesną technologię i pokazując, jak to kiedyś było, nie wracamy do najbardziej tradycyjnego sposobu reprezentowania przeszłości? Czy przypadkiem nie kręcimy sobie, my, humaniści pracujący na rzecz nowoczesnych, pełnych multimediów muzeów, aplikacji na smartfony i tablety i tak dalej, sznura na nasze własne szyje?

Dochodzę do kluczowego w takim razie pytania. Czy nie mamy do czynienia z przełomowym momentem w historiografii?

Porzucę rozważania teoretyczne, aczkolwiek z wielkim żalem, deklarując zarazem chęć powrotu do nich w innym być może miejscu, i wracam do głównego problemu, czyli rozszerzonej rzeczywistości, a w zasadzie aplikacji, o której ostatnio czytałam i która mnie bardzo zainteresowała.

Streetmusuem: Londinium

Aplikacja powstała w wyniku współpracy Museum of London i TV Channel History, jej celem jest pokazać użytkownikom obecność Rzymian w stolicy Wielkiej Brytanii. Aktualnie jest dostępna tylko na iPhone'y i iPady, nie ma wersji na Androida ani BlackBerry. Póki co zatem tylko użytkownicy iOS mogą zapuścić się w miasto, by, celując we współczesne budowle swoim urządzeniem, oglądać przygotowane filmy i rekonstrukcje, np. rzymski amfiteatr tam, gdzie dzisiaj stoi Guildhall, na którego arenie walczą gladiatorzy.

Dzięki tej aplikacji da się nie tylko oglądać, ale dosłownie „wykopywać” obiekty pochodzące ze zbiorów archeologicznych Muzeum Londynu. Takie ujęcie to rozszerzona rzeczywistość, którą poddajemy zmianom; każdy, kto ściągnie aplikację, odkopie zatem na przykład monety (pocierając palcem ekran iPhone'a czy iPada: czwarty ze slajdów). Pracownicy Museum of London odpowiedzialni za przygotowanie merytorycznego kontentu do tej aplikacji wyrazili nadzieję, że wywoła to zainteresowanie użytkowników pozostałymi cennymi obiektami ze zbiorów i dzięki temu pojawią się na wystawie:

I really want people to absorb history, that there's more to it than the museum or gallery (Roy Stephenson: London Museum of Archeology).

Aplikacja jest wyposażona w mapę, która po pierwsze pozwala umiejscowić zabytki Londinium w dzisiejszym Londynie – mapa starożytnego miasta jest nałożona na współczesną, a po drugie umożliwia przejście wycieczki wytyczoną trasą tak, by nie pominąć żadnej z przygotowanych atrakcji. Ostatecznym celem (i jak sądzę nadrzędnym dla twórców aplikacji) jest to, by użytkownicy przyszli do Muzeum Londynu na wystawę starożytnych zabytków. Widać tu zatem ścisłą zależność między produkowaniem tego rodzaju aplikacji, a tradycyjną działalnością muzealną. Na wystawie, bowiem (czytamy na stronie poświęconej Streetmuseum: Londinium), można nabytą w czasie zwiedzania w rozszerzonej rzeczywistości wiedzę uzupełnić o informacje, jak starożytne miasto przekształciło się w stolicę świata oraz obejrzeć z bliska obiekty wykorzystane w aplikacji.

Dodatkową atrakcją są efekty dźwiękowe, według nadziei wyrażanych przez autorów aplikacji, mające przybliżać hałas rzymskiej ulicy. Jako zaletę przedstawia się możliwość przejścia przez miasto wyjątkową, odpowiednio przygotowaną trasą, dzięki której użytkownicy zyskają

a very tailored, curated experience (Kevin Brown, Brothers and Sisters).

Słowo curate robi karierę, mimo pierwotnego znaczenia, które zdecydowanie zmienia, nawiązując do muzealnego curator. Od razu zaznaczę, że celowo nie sprawdzam podstawowych znaczeń tych słów w słownikach, ale czerpię z Wikipedii, z wiedzy „ludowej”.

Wracając do definicji przywołanych na początku i następujących po nich rozważań o historiografii: czy taka aplikacja to jest już augmented, czy jeszcze mediated reality? Jakie znaczenie ma dla tych pojęć kwestia interaktywności (w tym przypadku wykopywanie skarbu)? Wreszcie, czy pokazywanie historii, jaka ona była, jest nawiązaniem – nawet nieświadomym – do rankowskiego postulatu? Czy możemy więc powiedzieć, że historia się powtarza? Że historia jak Uroboros zjada swój ogon, by odrodzić się na nowo i na nowo poszukiwać jedynej słusznej metody reprezentowania przeszłości?

Wiele pytań. Obiecuję sobie, że powrócę do takich dwóch problemów: 1. Teoretyczne rozważania o związku między prawdą historyczną i jej reprezentacją w historiografii, jak postulowana przez Rankego, a dzisiejszymi muzeami, interaktywnymi wycieczkami, rozszerzoną rzeczywistością; 2. Pojęcie curate i jego znaczenie dla przekazywania wiedzy (moja prywatna teoria durszlaka).

 

***

 

Streetmuseum: Londinium, bezpłatna applikacja dostępna w iTunes (iPhone i iPad), przygotowana przez Museum of London i TV Channel History, opracowanie techniczne: firma Brothers and Sisters.

Korzystałam z:

– materiałów zamieszczonych na oficjalnej stronie Museum of London poświęconej aplikacji: http://www.museumoflondon.org.uk/Resources/app/Streetmuseum-Londinium/index.h...>

– informacji i kilku zdjęć w oficjalnych materiałach TV Channel History: http://www.history.co.uk/features/londinium-app/street-museum-app.html#bottom... (zdjęcia w zakładce „Take a tour”),

– doniesienia w CNN na temat aplikacji, gdzie można znaleźć cytowane przeze mnie wypowiedzi osób związanych z projektem: http://edition.cnn.com/2011/TECH/innovation/07/29/roman.london.app/.

>