Radiowa Dwójka ogłosiła konkurs na limeryk. Zapaliłam się, dwa wieczory składałam rymy, oglądałam mapy, planowałam, co będę robić w Zakopanem, jeśli wygram. Ochota mi przeszła, gdy doczytałam regulamin. Wyłącznie polskie miasta. Obraziłam się na konkurs. Limeryki „dwójkowe” zostawiam, trudno.
Limeryki lubię, bo limeryki to podróż, a w podróży jestem bezustannie. Miłego podróżowania!
Szybka podróż do Paryża, najszybsza z wszystkich w ostatnich szesnastu miesiącach. Zazwyczaj spędzam tam dwie noce, trzy dni na intensywnej pracy. Wracam bardziej zmęczona niż wyjechałam, bogatsza w kilogram nabyty dzięki bagietkom, serom i magdalenkom. Odpoczywam w samolocie i na lotnisku. Wróć. Odpoczywałam. Właśnie dlatego powstaje ten post, całkiem niekulturalny, bo moje drobne przyjemności lotniskowe odeszły w przeszłość.
Rzadko mam okazję i ochotę (przede wszystkim to drugie) napisać takie słowa, taki właściwie wpis w księdze skarg i zażaleń. Po raz kolejny jednak przekonałam się, że Ryanair deprawuje ludzi. Sprawia, że zwykli ludzie, pracownicy lotnisk, stają się równie zajadli w swojej nienawiści, chęci dręczenia innych, co bohaterowie eksperymentu Zimbardo w roli więziennych strażników.
Ryanair ma zasadę jeden człowiek – jeden bagaż kabinowy o określonych wymiarach. Lotniska Europy „upiększyły” granatowe kratki, w które nieszczęśni podróżnicy upychają swoje walizki, torby, torebki, plecaki...
Nie daj boże, że z kratki wystaje brzuch plecaka lub rączka walizki. Skasują za nie. Powiedzmy jednak, że to jest zasada, na którą godzimy się, my, podróżnicy, zaznaczając odpowiedni checkbox w formularzu internetowym przy zakupie biletu.
Jednak to, co dzieje się na lotniskach, z których samoloty Ryanair latają, zaczyna przypominać szykanowanie pasażerów. W Warszawie na przykład (pozytywny) liczbę bambetli na człowieka sprawdza się w kolejce do bramki, czyli tuż przed przejściem do autobusu zawożącego do samolotu. W Beauvais natomiast (negatywny przykład) cieć w żółtej kamizelce liczy każdemu bagaże na początku kolejki do kontroli bezpieczeństwa.
W tym właśnie tkwi istota szykan. W czasie kontroli bezpieczeństwa trzeba wyjąć komputer i osobno go przepuścić przez skaner. Niekiedy również dotyczy to telefonów. Te rzeczy trzeba wypakować z torby, plecaka, walizki czy innych podróżnych akcesoriów, co trwa tym dłużej, w im więcej toreb są one włożone: laptop jest w swoim laptopowym „domku”, następnie jest włożony do torby, na końcu torba do walizki. Przy cieciu wszystko trzeba tak spakować, po czym, dwadzieścia metrów później, rozpakować. I zapakować (jak najszybciej, bo długo zbierających rzeczy z taśmy za skanerem nienawidzą inni podróżni, czekający na swoje pinkle), a następnie przejść do hali odlotów (hali, tak, bo lotnisko w Beauvais doczekało się nowego terminala, trzy razy większego niż dotychczasowy pawilonik).
W hali odlotów przez moment jest się wolnym człowiekiem. Siadam więc przy kawie, całkiem niezłej, wypijam wodę Evian, nabytą po kontroli (na marginesie: ograniczenia dotyczące przenoszenia własnej wody, wody z zewnątrz, przez kontrolę bezpieczeństwa, uważam za skuteczne lobbowanie kilku dystrybutorów napojów, którzy sprzedają wodę i inne napoje po horrendalnych cenach w sklepikach lotniskowych), sprawdzam powiadomienia z G+, maile i tak dalej – do utraty baterii. Wiem jednak, że za godzinę lub nawet mniej, będę musiała stanąć w kolejce do bramki, gdzie po raz kolejny sprawdzi się mój bagaż, jego liczbę, objętość i czasem nawet wagę. Wszystko to w atmosferze przypominającej eksperyment Zimbardo.
Ludzie, którym dano niewielką władzę nad innymi oraz narzędzia karania podróżnych (opłata za dodatkowy bagaż, gdy damska torebunia nie mieści się w walizce kabinowej, opłata za dodatkowy bagaż, gdy woda kupiona w lotniskowym sklepie podnosi wagę walizki o 10 dkg itd.) wykorzystują swoje kompetencje. Trudno mi nawet rozwijać tę myśl, jak sądzę, zrozumiałą i oczywistą, z punktu widzenia przyzwoitości, kultury zachowania, logiki działania, ergonomii (do tej ostatniej jeszcze powrócę). W potocznej dyskusji takie zapędy określono by słowem „nazistowskie”.
Cieć w żółtej kamizelce kazał mi włożyć torbę, w której miałam laptopa, trzy telefony, tablet i inne rzeczy osobiste, do kabinowej walizki. Uprzejmie odparłam, że zrobię to przed wejściem do samolotu, bo przy kontroli, do której mam dwadzieścia metrów, muszę tę torbę wyjąć. W nieuprzejmych słowach poinformował mnie, że jeśli nie spakuję tu i teraz, to nie przejdę. Spakowałam. Przeszłam pięć kroków i, gdy skupił się na panu z aparatem fotograficznym wiszącym na szyi, wyjęłam. Podszedł do mnie i jeszcze bardziej nieuprzejmie powiadomił, że łamię regulamin linii lotniczych. Zapytałam, gdzie w regulaminie stoi, że kontrola liczby bagaży odbywa się właśnie tu, przed kontrolą bezpieczeństwa, a nie po niej. Nie powiedział nic, a ja dodałam, że uprzejmie proszę o wydrukowanie i podanie mi tego regulaminu o miejscu przeprowadzania kontroli. Na szczęście dla mnie cieć musiał zająć się kolejnymi nieszczęsnymi pasażerami. Doszłoby niechybnie do dzikiej awantury.
Francja jest w mojej opinii najbardziej ergonomicznym krajem świata. Wszystko, co można uprościć, skrócić, ułatwić, załatwić za jednym zamachem, jest tu tak zorganizowane. Efektywność Francuzów przy krótszym dniu pracy w porównaniu z Polakami jest trudna dla mnie do oszacowania, ale zdecydowanie przewyższa naszą polską mrówczą pracowitość, niestety, najczęściej bezmyślną i nieuporządkowaną. Napotkanie tego typu idiotycznej regulacji w tym kraju mnie zaskakuje. Skąd się to bierze, zastanawiam się.
Otóż według mnie cała odpowiedzialność spada na Ryanair. To linie lotnicze wymuszają na ludziach takie zachowanie, powodowane chęcią zysku, żerujące na każdym najdrobniejszym potknięciu pasażerów. Nie ma tu miejsca na ludzką słabość i okazywanie życzliwości, liczy się wynik, liczba dziennie skasowanych osób. Słynna historia pasażerki, która nie poleciała, bo nie spakowała do bagażu książki trzymanej w ręce wydawała mi się wyjątkowa i absurdalna. Teraz już wiem, że to norma, nie absurd. Pracownik musi się wykazać, a ponieważ, jak pisałam wcześniej, dano mu narzędzia, którymi może – dla własnej korzyści i zysku linii – represjonować (toutes proportions gardées) podróżników, to korzysta z nich ekstensywnie.
Do Francji latam dość często, służbowo. Nie ode mnie zależy, które linie zostaną wybrane. Obiecuję sobie jednak solennie: jeśli prywatnie będę lecieć gdziekolwiek, to nie dam zarobić ani pół grosza linii, która w tak bezmyślny sposób deprawuje ludzi, pracowników swoich i pracowników lotnisk.
PS Na dodatek Ryanair robi wszystko, by stewardessy pracujące w tej linii wyglądały źle. Noszą uniformy z taniego materiału w wyjątkowo nietwarzowych kolorach (w kolorze spranego żółtego bluzki i spódnice wyblakłoszafirowe). Zamieniając się w handlarki (zimne i ciepłe przekąski), zakładają dziwaczne ni to fartuchy, ni podomki, skutecznie maskujące ich kształty. Szkoda, bo to często prześliczne dziewczyny. Jednocześnie Ryanair dba o to, by stewardzi wyglądali atrakcyjnie w swoich śnieżnobiałych koszulach i ciemnogranatowych marynarkach.
PS PS Słusznie zauważono, że nie ma tu komentarzy, więc w celu wypowiedzenia się, zapraszam na G+.
[Uwaga przedwstępna: wiem, że Posterous się wkrótce zamyka, robię z tym coś]
Myśli świąteczne miały być elegancką pisanką. Nie wyszło.
Święta to wolne. Jak dobrze być niewierzącą w wierzącym kraju. Jak miło mieć święta, które nadejście wiosny symbolizują.
Wiosenne przesilenie w Kazachstanie
Wiosna już była - Wielkanoc, która w tradycji chrześcijańskiej symbolizuje odrodzenie życia, jest nawiązaniem do starszych rytuałów przejścia, przesilenia - w tym przypadku wiosennego. W części Azji powszechnie obchodzi się je 22 marca jako Nauryz, święto wiosny.
W Ałmaty tego dnia odbywa się parada. Dzieci i dorosłych przebiera się w stroje uszyte z najtańszych gatunków materiałów, mających udawać zbroje wojowniczych starożytnych Scytów.
Wszyscy mają przypominać Ałtyn Adama, Złotego Człowieka, symbol niepodległości Kazachstanu.
To święto wiosny, które tam w Kazachstanie przeżyłam, nauczyło mnie szacunku do rytualnego obchodzenia pewnych wydarzeń. Kilka dni po paradzie całe miasto zazieleniło się i przyszła wiosna.
Skandalista Strawiński
Święto wiosny najbardziej lubię jednak w wersji Igora Strawińskiego. Brutalizm, agresja, psychoza słyszalne w tej muzyce są nie tylko skutkiem zastosowanych muzycznych środków i treści baletu. To przede wszystkim efekt długiej zimy. Narastają w każdym z nas, nawet w amatorach śnieżnego szaleństwa, mówiąc językiem komentatorów telewizyjnych, jeśli zima trwa zbyt długo.
Wyimki ze „Święta wiosny” pojawiają się w filmach po dziś dzień, ilekroć trzeba podkreślić mroczną naturę człowieka, sięgając po „muzykę prymitywną i barbarzyńską, muzykę Zulusów”, jak krytycy określili ten utwór (s. 40).
– pisze autor biografii Strawińskiego, Charles M. Joseph, a później kontynuuje:
Jeśli oceniać rytalny wymiar dzieła, „Święta wiosny” wywołuje dudnienie w piersiach, jest otwarcie prowokacyjne, na każdym poziomie wyzywające i w nie mniejszym stopniu ekshibicjonistyczne niż nagie zdjęcia, które Strawiński zrobił sobie i posłałm przyjaciołom, Maurice'owi Delage i Florentowi Schmittowie, w czasie, gdy pracował nad utworem (s. 123).
W tym wpisie zamierzałam skupić się na świętach, na które wiosnę zaproszono, ale nie przyszła. Tymczasem zapanowało nade mną, nieproszone, Święto wiosny. W głodzie informacyjnym na temat tego baletu znalazłam coś wyjątkowego. Znalazłam projekt Keeping Score.
Jak uczyć muzyki?
Z tego, co wyczytać można w zakładce „About”, jest to projekt edukacyjny, w ramach którego powstało dziewięć godzinnych filmów, mających dostarczyć podstawowe informacje o wybranych kompozytorach, przygotowanych przez Michaela Tilsona Thomasa i San Francisco Symphony, czyli orkiestrę symfoniczną z tego miasta. Internetowy projekt jest uzupełnieniem filmów i właśnie o niego mi chodzi.
Konkretnie zaś chodzi mi o Święto wiosny Strawińskiego, które także znalazło szczegółowe omówienie w tym projekcie.
Z rozdziawioną buzią pochłaniałam wiedzę na temat tego utworu przedstawioną w internetowej części Keeping Score. Po pierwsze zachwyciło mnie to, w jaki sposób ją się przedstawi. Analiza Święta wiosny mieści się w niewielkim okienku, podzielonym na kilka części zaznaczonych przeze mnie prostokątnymi kolorowymi ramkami.
Czerwoną ramką obwiodłam miniaturowy podgląd orkiestry. Jeśli w danym momencie solo gra np. flet, w tym oknie pojawi się flecista; jeśli solo gra flet i dwa klarnety, flecistę zobaczymy na tle klarnetów, czyli zmontowany obraz z dwóch kamer.
Poniżej, jasnozieloną ramką zaznaczyłam zapis choreograficzny. Przypominam, to balet; dzięki temu zapisowi wiemy, co się dzieje w danym momencie na scenie i jak to wygląda*. Szczegółowe informacje uzyskamy po wybraniu polecenia „Learn more”
– można m.in. odsłuchać obszerne fragmenty wypowiedzi Millicent Hodson i Kennetha Archera, historyków tańca, autorów rekonstrukcji oryginalnej choreografii Niżyńskiego do tego baletu, uważanej za zaginioną przez 70 lat.
W lewym dolnym rogu, w niebieskiej ramce, znalazło się metrum. Święto wiosny, o czym uczą się do znudzenia wszyscy w każdej szkole muzycznej na całym świecie, jest utworem polimetrycznym i polirytmicznym. Na jego przykładzie prowadzący, określany od inicjałów jako MTT, tłumaczy, jak się takie skomplikowane rytmy w tak skomplikowanym metrum dyryguje.
– to widok okna, do którego przechodzi się po wybraniu opcji „Learn more” usytuowanej pod metrum; tu akurat mamy metrum „na dwa” i MTT zachęca do klikania myszką w rytm fragmentu utworu właśnie na owo „dwa”. Po zakończeniu tego fragmentu dowiemy się, ile razy kliknęło się nierytmicznie. To samo ćwiczenie można wykonać „na trzy”, a o dyrygowaniu „na cztery i/lub pięć” tylko opowie MTT, zakładając, że to zbyt trudne dla przeciętnego odbiorcy.
Na fioletowo (wracam do przedostatniego widoku) obramowałam pasek postępu na partyturze. Święto wiosny można śledzić, słuchając i czytając partyturę (przypominam o scrollowaniu w dół w niektórych fragmentach, do instrumentów smyczkowych, standardowo umieszczonych pod dętymi, nie zawsze widocznych na ekranie).
Wreszcie na szaro obwiodłam fragmenty utworu wybrane do prezentacji, zarówno z części I Święta wiosny, jak i II (wybór przy „Part I” i kolejne numery).
Nie jest to wszystko, co można znaleźć na tej stronie. Na ładnie skonstruowanej osi chronologicznej zapoznamy się z zestawionymi biografiami twórców baletu – czerwone kropki widoczne na dole zrzut ekranu to momenty w życiach każdego z nich; podświetlony jest rok 1872, rok urodzin Diagilewa.
Niżyński
Wacław Niżyński** jest uznawany za najwybitniejszego tancerza XX wieku, co może niektórych dziwić, bo nie zachował się żaden film prezentujący go w ruchu. Znamy wiele zdjęć, mamy mnóstwo wspomnień oczarowanych (zniewolonych raczej) widzów, ale jego kariera trwała tak krótko i przerwała ją w dość dramatycznych okolicznościach ujawniona choroba psychiczna, że zabrakło rejestracji filmowej. Ponoć to sam Sergiej Diagilew nie zgadzał się, by filmowano Les Ballets Russes, wychodząc z założenia, że ówczesna sztuka filmowa jest na rażąco niskim poziomie w porównaniu z poziomem prezentowanym przez jego tancerzy na scenie.
Usiłujemy sobie jakoś z tym radzić. Francuski rzeźbiarz, Christian Comte, animuje zdjęcia Niżyńskiego, także ze Święta wiosny, dając złudne poczucie oglądania filmu z epoki (premiera, przypominam, odbyła się w 1913 roku; w tym roku obchodzimy stulecie baletu, który zmienił świat).
Czyż ruchy Niżyńskiego nie są trochę jakby art deco? Wyraźniej to widać w rekonstrukcji jego choreografii.
oraz
Przy okazji Święta wiosny dowiadujemy się jednak, że Niżyński nie był choreografem wybitnym:
Marie Rambert, która tańczyła w pierwszej inscenizacji Święta wiosny, opisuje Niżyńskiego jako „milkliwego” człowieka, który zupełnie nie umiał o tańcu mówić: „Był gotów powtórzyć ruch dwadzieścia razy, po prostu pokazywał, jak należy go wykonać". (s. 300).
Święto wiosny czy poświęcenie wiośnie?
Technologia, muzyka, sztuka ponownie łączą się dla mnie; gdzieś w cieniu stoi rocznica baletu. Nakłada się na to wszystko tęsknota za wiosną i myśl, co możemy poświęcić, by przebłagać siły natury, by śniegi ustąpiły, by przyszła wiosna, by świat zmartwychwstał? Strawińskiego recepta jest prosta: zatańczmy się na śmierć, jak bohaterka jego baletu.
– te słowa znalazłam na blogu poświęconym Świętu wiosny. Co jesteśmy gotowi poświęcić, by wróciła wiosna? Wielkanoc, nasze chrześcijańsko-zeuropeizowane przesilenie już stracone w tym roku. Święta okazały się białymi świętami, w najbardziej sielankowym wykonaniu Binga Crosbiego. Przyleciały bociany, ale czy to na pewno bociany? Czy nie pingwiny na szczudłach? Zające z zimna same weszły do pieca, by się ogrzać, nieświadome do jakiego stopnia się przygrzeją. Kury znosiły zamarznięte jajka o przedłużonym terminie ważności. Na gałązkach drzew wyrosły bezdomne marcujące koty, którym tyłki zmarzły na betonie. Święta minęły, weselmy się wiosną, radujmy się, poświęcajmy, Alleluja!
Przypisy i uwagi
* Nie chciałam zaśmiecać tego wpisu i tak przeładowanego obrazkami i filmami. Dlatego jeszcze jeden obrazek z zapisem choreograficznym Święta wiosny jest dopiero na końcu, podobnie jak reprodukcja rękopisu partytury utworu.
** Jest mnóstwo zdjęć Niżyńskiego w internecie i właściwie każdym można się zachwycać. Co z tego, skoro ja sobie upodobałam reprodukcję jego portretu na Lido autorstwa Leona Baksta?
3. Biografię kompozytora, która niedawno ukazała się na polskim rynku: Charles M. Joseph, Strawiński. Geniusz muzyki i mistrz wizerunku, Warszawa 2012 (tłum. A. Laskowski). Z niej pochodzą cytaty opatrzone w nawiasach kwadratowych numerem strony.
4. Alex Ross, The Rest is Noise, New York 2007, gdzie także można znaleźć obszerne fragmenty poświęcone Strawińskiemu i jego przełomowemu baletowi. Książka ukazała się na polskim rynku jako Reszta jest hałasem (tłum. A. Laskowski).
Słuchając dzisiejszej audycji z cyklu „Kto słucha, nie błądzi" w radiowej Dwójce, przypaliłam lekko kiszę, albowiem...
Albowiem będzie za moment. Teraz wytłumaczenie, czym jest audycja rzeczona oraz co to kisza.
Audycja mianowicie polega na tym, że kilku ekspertów zgromadzonych w studio słucha fragmentów sześciu interpretacji wybranego, jednego utworu - dziś był to koncert wiolonczelowy Edwarda Elgara. Nie wiedzą jednak, kto dokonał wszystkich nagrań. Mają bez uprzedzeń wybrać najlepsze, w kolejnych rundach odrzucając to, które im się najmniej podobało. Zdarzyło się, że wyrzucili nagranie bodajże Symfonii psalmów Strawińskiego dyrygowane przez Strawińskiego, dziś wywalili (ale świadomie) koncert ów dyrygowany przez samego Elgara. Bardzo lubię tę audycję i staram się słuchać jej co sobotę.
Kisza natomiast to moja osobista modyfikacja tego, czym normalnie jest quiche lorraine. Kisza, bo z polskiej goudy (z Moniek) itd. Zazwyczaj dodaję do niej też resztki serów, które po kolejnym powrocie z Paryża mi zalegają tyły lodówki. Tym razem też tak zrobiłam (jeden ser, przysięgam, śmierdział już tak, jak kuweta mojego kota i sprawdzałam, czy aby nie jestem na zawietrznej, ale nie, ser to zajeżdżał).
Wracając do albowiem. Przypaliłam kiszę, albowiem zasłuchałam się w ostatnich minutach audycji. Okazało się bowiem, że wygraną nie stała się – jak się spodziewali wszyscy* – Jacquline du Pré, która powszechnie uznawana jest za najwspanialszą wiolonczelistkę stulecia**. Rozpływali się nad tą interpretacją, ciągle bez potwierdzenia, że to Jacqueline, ale za to mając pewność nad pewnościami, że to ona, bo „tylko ona” – jak dowodził „pan Wojtek” (Wojciech Michniewski) – „taki myk robiła w pewnym miejscu i nawet z partyturą sprawdzałem kiedyś, a nikt inny tego nie robił i teraz, po tej części, upewniłem sie, że to ona” („Ona”, przez duże „O”).
Przyznaję, że nagranie to i mnie uwiodło. Powiedziałam, że w takim wykonaniu, to nawet ja jestem gotowa Elgara słuchać (nie przepadam za postromantycznym sentymentalizmem, a do takiego worka upycham koncert wiolonczelowy Elgara). Byłam pod wrażeniem technicznej swobody wykonawcy, pomysłu interpretacyjnego na koncert, który, umówmy się, nie jest najwybitniejszym dziełem świata, a chwilami po prostu nudzi (choć ma też momenty!). Zgodnie z oczekiwaniami bezapelacyjnie wygrała, a jurorzy w studio niemal skandowali „Jacquline, Jacqueline”. Tymczasem Jacek Hawryluk, prowadzący audycję, zawiesił głos i ostatecznie oznajmił, że to nie bogini wiolonczeli... Ten sam dyrygent, na którego wskazywali entuzjaści, czyli Daniel Barenboim, ale nagranie nie z lat 60., lecz z 2012 roku. Partię wiolonczeli wykonuje młoda amerykańska Alisa Weilerstein***.
Tu zaczyna się dla mnie problem, który rozstrząsałam, jednocześnie rozpaczając nad rozlaną kiszą, tfu, przypaloną.
Otóż Alisa, wedle słów prowadzącego audycję, jest zafascynowana Jacqueline du Pré, wychowała się na jej nagraniach. W takim razie – tu tkwi mój niepokój – czy dała ona swoją interpretację utworu, czy też oddała interpretację swojej idolki, genialnie skopiowaną? Na dodatek dyrygował tym wykonaniem Daniel Barenboim****, jak już wspomniałam. Prywatnie był to mąż Jacquline du Pré, z którą dokonał też słynnego, wzmiankowanego nagrania.
Wracam do mojego pytania: czy wykonanie doskonałe, przyznajmy, ale będące kopią interpretacji utrwalonej na nagraniu uważanym za najlepsze, wzorcowe, kanoniczne, to wykonanie czy odtworzenie? Namalowanie genialnych kopii XVII-wiecznych mistrzów holenderskich, w tym Vermeera, wymagało od Hana van Meegerena wieloletnich studiów, badań, doskonalenia techniki itd. Dzięki temu jego obrazy uchodziły za oryginały. Podobnie wykonanie koncertu Elgara przez młodą Alisę zmyliło specjalistów. Oczywiście, te dwie sprawy różnią intencje: van Meegeren chciał zmylić odbiorców, Alisa – jak mniemam – pragnie tworzyć własną interpretację koncertu (o czym zresztą mówi w krótkim wywiadzie w załączonym filmiku promocyjnym: zdała sobie sprawę, że musi przestać obsesyjnie słuchać tego słynnego nagrania).
Nie oskarżam Alisy Weilerstein o to, że świadomie skopiowała interpretację swojej idolki. Nie oskarżam jej nawet o to, że nieświadomie powtórzyła tę interpretację. Nawet nie mogę tego stwierdzić, zresztą, w ogóle nie oskarżam. Zastanawiam się, posługując się tym przykładem, kiedy i jak można stwierdzić plagiat w muzyce, szczególnie muzyce klasycznej. Wszyscy zgadzamy się, że ci, którzy zgłaszają się do rozmaitych telewizyjnych show i wiernie kopiują Jacksona, Elvisa czy kogokolwiek innego, że to kopie, podróbki, imitacje. A jak to jest w muzyce klasycznej?
Jestem bardzo ciekawa, a tymczasem słuchać zamierzam odkrytego dzisiaj nowego (dla mnie nowego) utworu Benjamina Brittena Young Apollo. Odkryty dzięki innej audycji Dwójki, „Głębokiego słuchania” Adama Suprynowicza.
PS W związku z tym, że wkrótce Posterous zostanie zamknięty, ogłaszam, że przenoszę się. Nowy adres już jest, ale migracja, niestety, jeszcze nie nastąpiła. Uprzedzam, na wszelki wypadek.
* Niezupełnie. Jedna pani zastrzegała, że ona nie jest pewna i wskazywała na innego wykonawcę tego nagrania. ** Votum separatum zgłaszają wielbiciele Pablo Casalsa, w którego wykonaniu osobiście lubię słuchać suit na wiolonczelę solo, dowodząc tym samym swego gustowania w „dawnej” muzyce :)
*** Ciekawostka: Alisa Weilerstein ukończyła Columbia University w NY i specjalizuje się w rosyjskiej historii.
**** Zachęcam do obejrzenia jego strony, często tam wchodzę, ciągle odkrywam coś, czego jeszcze nie przeczytałam.
Nie udało mi się, niestety, przy okazji ostatniej wizyty w Paryżu, wstąpić do niedawno opisanego muzeum na lotnisku. Pech sprawił, że leciałam LOT-em, który operuje w Terminalu 1 paryskiego lotniska CDG, a muzeum jest w Terminalu 2 (czyli mniej więcej 15 minut jakimkolwiek środkiem lokomocji dalej).
Tym razem w Paryżu natomiast rozpoczęłam wstępne rozmowy o nowych projektach w dziedzinie informatyki dla kultury i sztuki, a przede wszystkim przeżyłam trzy dni na wielkich targach sprzętu i usług muzealnych SimeSitem, które co roku, w ostatnich dniach stycznia, odbywają się w podziemiach Luwru, a dokładnie w centrum handlowo-konferencyjnym Carrousel du Louvre. Tym razem targi trwały od 29 do 31 stycznia.
Targi muzealne
To największe tego typu targi w Europie. Odbywające się naprzemiennie w Lipsku i Kolonii Mutec i Exponatec gromadzą o wiele mniej wystawców. Ściągają też nieporównywalnie mniejszą liczbę zwiedzających. Odbywają się w listopadzie; wśród wystawców obecnych w Paryżu krążyła plotka, że na ostatnim Muteku rozstawiono dwadzieścia stoisk, pośród których smutni zwiedzający plątali się, nie zamieniając z nikim słowa. Kłopot w tym, że w Polsce jedyne targi muzealne odbywają się w Kielcach, niejako przy okazji salonu wyposażenia kościołów*. Jeśli ktokolwiek z Polski pojedzie na targi muzealne, to właśnie do Lipska. Tam zaś spotka go rozczarowanie.
Nie da się tego powiedzieć o SimeSitem. Przede wszystkim samo miejsce robi wrażenie – trzeci rok z rzędu mówię, że „idę do pracy do Luwru”. Jest to, niewątpliwie, nadużycie, ale jednak wysiadam zawsze na stacji Palais Royale – Musée du Louvre i, wchodząc pod ziemię, mijam oszklone galerie antycznej rzeźby, zbiory samego Luwru. Carrousel du Louvre to natomiast olbrzymie przestrzenie pod ziemią, przeznaczone przede wszystkim do handlu, na konferencje, targi, a nawet do gry w piłkę. Jest tam też spory amfiteatr (należący do École du Louvre). Jeśli wyobrazimy sobie, że pod nimi mieszczą się jeszcze inne hale oraz parkingi, na które zajeżdżają nie tylko samochody osobowe, ale także autokary czy olbrzymie ciężarówki wiozące kolejowe wagony, to rozmach tego przedsięwzięcia, ukończonego w 1993 roku, tym bardziej nas przytłoczy.
Targi SimeSitem mają długą historię. Powstały z połączenia dwóch cyklicznych wydarzeń: Sime, corocznego salonu muzeów, i Sitem, podobnie odbywających się co roku targów usług i sprzętu dla muzeów i, ogólnie, dziedzictwa kulturowego. Sime, czyli Międzynarodowy Salon Muzeów i Wystaw odbywało się w latach 1988–1996, Sitem zaś – Międzynarodowy Salon Technologii Muzealnych – w latach 1991–2006. Odświeżając Sime, połączono te targi z Sitem, wiążąc tym samym świat muzealników i muzeów ze światem firm dostarczających tym instytucjom usług i produktów. Patronem targów są francuskie ministerstwa: Kultury i Turystyki. Targi przeżywają wzloty i upadki; w ubiegłym roku wystawcy prorokowali powolny upadek SimeSitem i wyczerpanie się formuły dość ekskluzywnego salonu wystawienniczego, który działa w niedofinansowanej branży, a wysila się na styl niemalże targów motoryzacyjnych. Mimo to, w tym roku, mam wrażenie, targi przeżyły odrodzenie (bynajmniej nie za sprawą odnowienia formuły). Wystawców było ponad stu. W porównaniu z 2011 i 2012 rokiem nie tylko ta liczba się zmieniła, ale również ich profil stał się bardziej zróżnicowany, pod względem kraju pochodzenia i proponowanych usług czy sprzętów. Co roku na targach staram się zastanowić, jaka branża cieszy się największą popularnością u zwiedzających. Usiłuję też zgadnąć, co będzie się działo za rok.
2011: Mobilna eksplozja
Dwa lata temu zdecydowanie dominowały narzędzia mobilne i aplikacje mobilne dla muzeów. Stosunkowo niedawna (wtedy) premiera iPada (kwiecień 2010) zaczęła rewolucjonizować rynek tego rodzaju usług. Na dodatek niewielu muzealników miało już do czynienia z tabletem; było to coś nowego, coś z czym chcieli się zapoznać. Prezentacje nie polegały na pokazywaniu aplikacji czy to na smartfony, czy na tablety**, lecz na demonstrowaniu samego sprzętu. Kto miał iPada, dysponował magią i władzą. Ludzie dotykali i sykali z wrażenia. Wokół stoisk oferujących rozwiązania mobilne kłębił się tłum taki, jak pod Apple Store’em (który, na marginesie, także mieści się w Carrousel du Louvre). Efekt amazing przykrył wszystko inne, co można było obejrzeć na targach.
2012: Skanowanie muzealiów
Spodziewałam się, że także w 2012 roku to aplikacje mobilne i wykorzystanie „smartnarzędzi” w muzeach (zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne***). W międzyczasie jednak rewolucja iPada przeszła w fazę ewolucji. W 2012 roku na każdym stoisku były tablety (głównie na Androidzie, co mnie trochę zaskoczyło – we Francji słynącej z miłości do Apple), które na nikim nie robiły wrażenia. Ot, narzędzie służące do prezentacji jak każde inne. Hitem tego salonu były skanery. I te 2D, i te 3D. Chyba każdy wystawca zeskanował sobie głowę na jednym ze stoisk, chyba każdy zwiedzający mdlał z wrażenia prędkości skanowania książek. Skanery skłaniały do wyobrażania sobie, że gwoździem następnych targów będą galerie online (proste myślenie: najpierw digitalizujemy, potem prezentujemy w internecie), muzea wirtualne itd.
Wyjeżdżałam z Paryża, zastanawiając się nad tym. I tym razem nie udało mi się trafić.
2013: Zarządzanie kolekcjami
Tegoroczne targi, do których jeszcze nie mam dystansu, a ciągle bolą mnie po nich nogi (trzy dni stania na stoisku to, uwierzcie, duży wysiłek) przyniosły – przynajmniej dla mnie – dużą niespodziankę. Niekwestionowanym królem targów okazały się systemy do zarządzania kolekcjami, czyli branża, w której działam. I to wbrew tegorocznemu tematowi:
czyli „Waloryzacja potencjału dzięki marketingowi, fundraisingowi i komercjalizacji”.
W najśmielszych marzeniach nie podejrzewałam, że nie ten temat stanie się najważniejszy, choć, oceniając z perspektywy czasu, można było to zainteresowanie przewidzieć. Kilka elementów powinno było mnie doprowadzić do tego wniosku, tymczasem byłam przekonana, że rok 2013 będzie rokiem agencji zajmujących się marketingiem muzealnym (ze specjalizacją w marketingu internetowym i naciskiem na media społeczne) lub/i rok firm tworzących scenografię muzealną. Celowałam zatem stosunkowo niedaleko od tematu wybranego przez organizatorów.
Dlaczego zarządzanie kolekcjami?
Post factum potrafię wskazać następujące przesłanki:
Ogólna sytuacja w zakresie komputeryzacji. O ile polskie muzea aktualnie borykają się z wprowadzaniem danych do komputerowych baz (czyli przenoszeniem kart tradycyjnych, drukowanych i wypełnianych ręcznie bądź na maszynie), o tyle wiele muzeów francuskich skomputeryzowało inwentarze nawet we wczesnych latach 80., a masowo odbywało się to w latach 90. Pracują na tych bazach do tej pory, utrzymując przestarzałe komputery tylko po to, by odpalać na nich komputerowe katalogi. Dzisiaj brak wsparcia technologicznego; nierzadko firmy, które je tworzyły, już dawno nie istnieją albo wchłonęły je największe koncerny światowe i niszowe projekty muzealne zaginęły gdzieś w głębinach ich trzewi.
Rozwój narzędzi usprawniających pracę na kolekcjach muzealnych (z uwzględnieniem specyfiki tych baz danych). Nie będę rozwijać szczegółowych zagadnień (mam nadzieję, że znajdę czas na ich omówienie jedna po drugiej), ale mam na myśli tak różne zjawiska, jak: 1. przesunięcie nacisku z pracy na aplikacjach desktopowych na aplikacje webowe i przechowywanie danych w chmurze, 2. możliwość wprowadzania danych różnymi kanałami i synchronizację bazy (np. aplikacja desktopowa + aplikacje webowe + aplikacje mobilne), 3. coraz częstsze stosowanie w bazach muzealnych ontologii informatycznych oraz sieci semantycznych, 4. konieczność komunikowania się baz danych nie tylko między sobą (współpraca między muzeami), ale także z innymi serwisami (publikacja w internecie, Europeana itd.). Patrząc tylko na tych kilka problemów, z którymi muszę się mierzyć w codziennej pracy zarówno dla instytucji polskich, jak i francuskich, wydaje mi się, że mogłam się była domyślić.
Jednak trzecią przesłanką, która powinna była mnie upewnić, że stoisko przeżyje oblężenie spragnionych nowych systemów do zarządzania kolekcjami muzealników (podobnie jak i stoiska konkurencji) były warsztaty i wykłady zorganizowane w ramach targów. Na 26 wydarzeń tego typu, cztery odnosiły się do zarządzania kolekcją i wykorzystywania baz komputerowych. To 15%, czyli znaczący odsetek. Przyznać jednak muszę, że zainteresowanie nimi było niewielkie. Szczególnie w porównaniu z mistrzowskimi warsztatami prowadzonymi przez Nancy Proctor, gdy przestrzeń przeznaczona na konferencje pękała w szwach. W sumie szkoda, muszę przyznać, bo z tego, co zdążyłam usłyszeć, cztery prezentacje firmowe poświęcone kolekcjom, były ciekawsze i bardziej innowacyjne niż to, co zaprezentowała pani Proctor w zakresie innowacji, nomen omen. Najwyraźniej idee przez nią propagowane jeszcze nie zakorzeniły się na tyle silnie w muzeach europejskich, by publika muzealna była gotowa przejść do kolejnych tematów.
Tymi kolejnymi tematami jest właśnie zarządzanie kolekcjami, wykorzystanie nowych technologii nie tylko do wzmacniania roli muzeów na zewnątrz, lecz przede wszystkim do tego, co stanowi jądro pracy muzealnej: opracowywanie obiektów, precyzyjny opis, zarządzanie ruchem muzealiów, słowem – tworzenie bazy wiedzy o elastycznym modelu danych, odwdzięczającej się pracującym na niej muzealnikom rezultatami wyszukiwania. Dopiero bowiem posługując się tymi narzędziami wewnętrznymi, mając kolekcję w pełni skatalogowaną, możemy przechodzić do tego, co propaguje Nancy Proctor. Niestety, warunki zewnętrzne nie sprzyjają temu, by można było spokojnie skupić się na pracy na samej kolekcji – to już jednak inny temat.
Kończąc
Targi SimeSitem z roku na rok pokazują coraz silniej, że rośnie znaczenie usług i produktów przeznaczonych na zewnątrz (nawet w kontekście zarządzania kolekcjami zawsze pada pytanie: jak można ten system wykorzystać dla tzw. szerokiej publiki, czyli jak ten system integruje się np. z galerią online, z aplikacjami mobilnymi). Liczy się komunikacja ze zwiedzającymi, udostępnianie informacji, otwartość. To widać i w tym, co oferują wystawcy, i w tym, o co pytają zwiedzający.
Wracam więc z Paryża pełna gotowości do pracy, wzbogacona kilkoma cennymi uwagami, którymi podzielili się odbiorcy w czasie prezentacji systemu na naszym stoisku. Obejrzałam dokładnie ofertę konkurencji, upewniając się, że pod względem funkcjonalności systemom, które współtworzę, nie brakuje nic, a wręcz przewyższają firmy działające na rynku światowym w zakresie ergonomii czy modelu danych. Zaczynam myśleć o kolejnym SimeSitem i o tym, co za rok w największym stopniu będzie zaprzątać muzealników i ich komercyjnych partnerów. Stawiam – ponownie – na marketing w mediach społecznych i, ogólnie, komunikację muzeów z odbiorcami ich oferty.
Nie zrobiłam, niestety, zdjęć – jestem marnym fotografem, na dodatek wyposażonym tylko w aparat w zamulonym smartfonie. Zachęcam do przyjazdu za rok na SimeSitem, przyjazne stoisko pełne ludzi mówiących po polsku z pewnością tam będzie!
** To lekka przesada: w 2011 roku, w styczniu, mogliśmy mówić tylko o iPadach; tablety na Androidzie, nie wspominając o innych systemach, dopiero raczkowały).
*** Jako wykorzystanie wewnętrzne rozumiem: 1. używanie przez pracowników np. tabletów do pewnych czynności wewnątrz muzeum, 2. tworzenie stanowisk multimedialnych z wmontowanymi tabletami lub smartfonami, 3. tworzenie aplikacji uzupełniających zwiedzanie wystawy, wykorzystujących QR kody, przetwarzających obiekty na wystawie za pomocą rozszerzonej rzeczywistości itd. 4. tworzenie przewodników na wystawę (audio/multimedialnych) w formie aplikacji, do ściągnięcia przez zwiedzających na ich własne urządzenia lub wypożyczania urządzeń przez instytucję. Wykorzystanie zewnętrzne zaczyna się w punktach 3 i 4, gdy zwiedzający wychodzi z aplikacją muzealną poza gmach i, na przykład w domu, przegląda kolekcję udostępnioną online w postaci galerii czy też zwiedza wirtualne wystawy tematyczne. Innym rodzajem wykorzystania zewnętrznego jest tworzenie aplikacji służących do zwiedzania miasta (np. Londinium, o którym już pisałam), z zastosowaniem geolokalizacji, rozszerzonej rzeczywistości itd.
Podróżni, których lot rzucił na paryskie lotnisko Charles de Gaulle do terminalu E2 mogą od kilku dni, czekając na swój lot, pójść do muzeum.
Muzeum otwarte od pierwszego do ostatniego lotu
Godziny otwarcia uzależnione są od rozkładu lotów, a samo muzeum mieści się w sąsiedztwie luksusowych butików wolnocłowych. Powierzchnia wynosi 250 m², aranżację wnętrz ograniczono do modnych elementów: szkła, drewna i metalu. Za poziom i program wystaw odpowiedzialny jest były dyrektor Musée d'Orsay, Serge Lemoine, a całym projektem (także pod względem finansowym) kieruje Francis Briest*.
Wystrojem wnętrza zajął się Nelson Wilmott z pracowni Nelson Wlmott Architecte. Ze zdjęć wynika, że obiekty prezentowane są za szybami, a do muzeum wchodzi się z całym podręcznym bagażem.
Odbywać się tu będą sześciomiesięczne wystawy czasowe, na które dzieła wypożyczać mają największe, najświetniejsze francuskie instytucje kultury (choć jeszcze nie zdecydowano dokładnie które instytucje to będą...). Aktualnie jest to pokaz rzeźb Augusta Rodina zgromadzonych w wystawie zatytułowanej „Skrzydła chwały”. Nie zdziwcie się więc, jeśli w ciągu najbliższych sześciu miesięcy wybierzecie się do Muzeum Rodina, by obejrzeć słynny „Pocałunek”. Nie jest obecnie do obejrzenia w miejscu, gdzie przynależy, bo znajduje się wraz z pięćdziesięcioma innymi obiektami z tego muzeum na lotnisku.
Muzeum extra murosZa znak naszych czasów można uznać to, że muzeum nie może czekać, aż zwiedzający przyjdą do niego, lecz samo musi wyjść do zwiedzających. Czy jest to ostateczne wyjście muzeów ze swoich gmachów? Organizowanie wystaw extra muros przyczyniało się do upowszechniania wiedzy o muzeach. Jednocześnie te instytucje, dotychczas niemal wyłącznie kojarzone z gmachami, zaczęły tracić wymiar fizyczny. Proces ten podtrzymują wystawy wirtualne i aplikacje mobilne.
Wykluczenie
Muzea miały być instytucjami demokratycznymi. Jak Luwr, w którym udostępniono maluczkim wszystko to, co do tej pory tylko najwięksi świata tego mogli podziwiać. Teraz następuje proce odwrotny: muzeum udostępnia swe zbiory tylko wyróżnionej grupie podróżników, nagradzając ich tym samym dodatkowo (bo sama podróż, każda, jest według mnie nagrodą). Czy muzeum na lotnisku nie jest spełnieniem idei antydemokratycznej? Na sześć miesięcy wprawdzie, ale jednak spowoduje wykluczenie. „Obiekt dostępny na wystawie czasowej w terminalu E2” – nie będzie komuś przykro, gdy, wysupławszy kilkanaście euro na wystawę w Musée d’Orsay odczyta z tabliczki na pustym miejscu na ścianie powieszonej, że wszystkie najlepsze Manety, Renoiry i inne szykują się do odlotu w terminalu pasażerskim? To wykluczenie. Podobne do tego, o którym myślę, ilekroć napotykam na aplikację dla smartfonów i tabletów, która za „jedyne 3,99 USD” ofiaruje więcej informacji niż uzyskasz w samym museum. Ktoś, kto nie ma takiego urządzenia lub nie może sobie z różnych powodów pozwolić na wydanie paru dolarów/euro, nie uzyska dostępu do dodatkowych informacji.
Oczywiście, można powiedzieć, że, paradoksalnie, na lotnisku więcej osób zobaczy „Myśliciela” Augusta Rodina niż w muzeum jemu poświęconym, nawet jednak jeśli na lotnisku sztuka czy – szerzej – muzealia mogą zyskać większy poklask niż w ich pierwotnym miejscu prezentacji, dlaczego to jest w terminalu, z którego odlatuje się do Ameryki i do Azji?
Pytanie wybrzmiewa, a na jego tle dorzucę: za kilka dni będę na lotnisku CDG, przylecę tam, a parę dni później stamtąd odlecę, do Krakowa, nie do Pekinu czy Nowego Jorku, i słynnych rzeźb Rodina nie zobaczę. Czuję się wykluczona.
Cel
Opłakując swoją stratę, zastanawiam się nad celem utworzenia takiego muzeum. Podniesienie poziomu kultury u pasażerów samolotów? Eksponowanie tego, co i tak w magazynach jest ukryte, bo brak miejsca wystawienniczego – to rozumiem, ale dlaczego zabierać obiekty z ich oryginalnego miejsca prezentacji, by je na lotnisku wystawić?
Szukam analogii – poza Amsterdamem, gdzie lotnisko już ma swoje muzeum. Różni je jedno: Rijksmuseum jest jedyną instytucją wystawiającą zbiory na lotnisku. Poza tym to samo – zbiory są dostępne tylko dla pasażerów.
Cień podobieństwa znajduję w zupełnie innym miejscu: w Brazylii państwo będzie fundować kulturalne stypendia. Pracownicy najmniej zarabiający, za pośrednictwem pracodawcy, uzyskają voucher o wartości 25 USD na pokrycie wydatków kulturalnych: kina, książek itd. Będą do tego dopłacać 10%. Widzę olbrzymi potencjał korupcyjny (gdzie będą to wydawać?) i przyrównuję do sztuki na lotnisku. Nie, nie ma analogii. Tylko jak voucher dla ubogich, by ich przybliżyć do kultury, Rodin stanie się grantem dla podróżników, jak pisałam, dodatkowo podnosząc wartość podróży.
Naprawdę nie potrafię dostrzec celu i nie chodzi tu o mieszanie kultury wyższej z niższą czy o to, że w muzeum trzeba będzie pilnować swoich bagaży jak na lotnisku. Pomocy! Jaki jest cel?
Wartość obiektów
Co w najbliższej przyszłości stanie się z samymi obiektami, dla których tworzy się coraz to nowy kontekst prezentacji. Jaką rolę odgrywa sama wystawa? Oglądając obiekty sztuki na lotnisku sprowadzamy je do najniższego możliwego poziomu (między zakupem wody na drogę, ostatnią wizytą w toalecie, a sprawdzaniem na tablicy odlotów, czy na nasz samolot jest nadal opóźniony). A może, przeciwnie, to my wyzwalamy się i unosimy na wyżyny sztuki, metaforycznie wznosząc się nad lotnisko, zanim fizycznie wzniesie nas ponad nie samolot? Czy Mona Lisa, którą może kiedyś także na CDG wywiozą, odsłoni jakąś swoją tajemnicę, oglądana przy dźwiękach zapowiedzi „Pasażerowie lecący do Tokio lotem numer trzy tysiące dwieście dwanaście proszeni są o przejście do bramki numer trzydzieści osiem”?
Źródło: AFP Photo/Eric Piermont
Pierwotny zachwyt, który pojawił się we mnie, gdy przeczytałam o tym przedsięwzięciu, minął. Nie wiem, kiedy polecę w takie miejsce, przez Paryż, by zajrzeć do lotniskowego muzeum. Pisząc te słowa, zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy, które potraktuję jako konkluzję dla tego tekstu.
Po pierwsze latam w niewłaściwym kierunku, a raczej mieszkam w niewłaściwym miejscu. Gdybym do Paryża leciała ze swego domu w San Francisco, wpadłabym na CDG na Rodina. Kraków tej szansy nie daje. Mimo to spróbuję się wedrzeć do muzeum, a jeśli mi się uda, opowieść o tym z pewnością was nie minie.
Po drugie celem powstania tego muzeum są pieniądze. W sytuacji gospodarczej, w której do wyboru linii lotniczych musi przyciągnąć to, jak jest zorganizowana przesiadka, muzeum na lotnisku w Paryżu dodaje atrakcyjności Air France. Czyli cel jest oczywisty: kasa.
Na tym zakończę moje dywagacje na temat lotniskowego muzeum. Z dwojga złego popieram wystawy organizowane w centrach handlowych, gdzie także sztuka wchodzi między ludzi. Centra handlowe nie wymagają jednak karty pokładowej, upoważniającej do wejścia.
* Można powiedzieć, że jest to prywatne przedsięwzięcie tych panów; pan Lemoine odkąd już nie jest dyrektorem, jest doradcą w domu aukcyjnym, którego współwłaścicielem jest pan Briest.
Tatusiowi i Napoleonowi, którzy gdzieś na lawetę wstąpili…
Światła za oknem migotały. Deszcz rozbijający się o szyby okienek rozpraszał lampy lotniskowe, nadawał im kształty choinek, ubranych na biało, żółtawo i niebiesko. Błyskały, nie migotały. Samolot stał spokojnie, podobnie spokój zachowywała stewardessa, uśmiechająca się miło, mimo niemal dwugodzinnego opóźnienia lotu, mimo mgły, która opanowała całą Polskę i pewnie dużą część regionu, mimo zdenerwowania i głupich żartów niejednego pasażera. Światła za okienkami o zaokrąglonych rogach błyskały i nie wiedziałam już, czy jestem może w przybranym odświętnie Kazachstanie, czy ciągle nie odleciałam z Gdańska. „Personel pokładowy przedstawi Państwu procedurę stosowaną w przypadku lądowania awaryjnego…” – nie, nikt z nas nie miał ochoty oglądać tego najpopularniejszego spektaklu świata, odgrywanego codziennie w setkach, w tysiącach może lotów, które każdego dnia zabierają w powietrze niezliczoną liczbę pasażerów.
Chcieliśmy polecieć, gdziekolwiek, choć latanie we mgle to ryzykowny sport w tym kraju, kraju mgłą spowitym. „Dlaczego nie możesz ich spytać, kiedy polecicie?” – zdenerwowany głos w słuchawce domagał się odpowiedzi, ale to była ostatnia rzecz, którą chciałam słyszeć, sama zdenerwowana, ze łzami spakowanymi pod powieką i gotowymi do drogi, jak sześćdziesięciu trzech współpasażerów lotu, w stu procentach obłożonego. „Trzy czwarte tego lotu to Kraków” – powiedział pan, który już się zdążył rozeznać. „Czy panu proponowano podróż autokarem do Krakowa?” – ośmielił się spytać inny, chyba nieśmiały pasażer, gestykulujący dłońmi o długich, pięknych palcach. Światła za oknem zaczęły migotać, gdy przez nie – a może przez ich wizualizacje rozproszone deszczem i wiatrem – przelatywał płyn odladzający, pod ciśnieniem wytryskiwany z sikawki uniesionej na dźwigu razem z silną, halogenową lampą. Jej światła nic nie było w stanie rozproszyć.
„Pani do Krakowa czy do Katowic?” – ten sam pasażer zwrócił się do mnie. „Do Krakowa” – odparłam z uśmiechem. Po jego wyrazie twarzy widziałam, że lecimy w tym samym kierunku, tylko złym samolotem. „Do Katowic, a co potem?” – zainteresował się. „Przyjeżdża ktoś po mnie, mam szczęście, a pan?” – byłam miła, zapytałam. „I ja mam szczęście” – uśmiechnął się. Moje szczęście skończyło się, gdy doszły do mnie słowa „akumulator”, „laweta”, „czekamy”. „Martwię się” – miało mi przejść przez głowę i bać się miałam bardziej niż przed startem we mgle.
„A dokąd ty lecisz?” – wysepleniło putto stojące na fotelu przede mną, przechylające się przez oparcie, usiłujące na mnie polecieć. Nie, nie zapytało tak. „Wohin fliegst du?” usłyszałam. „Nach Köln” – podjęłam konserwację, świadoma przewagi, jaką putto miało nade mną w tym języku. „Ich auch” – odpowiedziało i zapomniało na szczęście o mnie, zwracając się z tym pytaniem do następnego pasażera. Zapytało o to samo wszystkich naokoło, a następnie skierowało uwagę na stewardessę, uprzejmie proponującą kanapki w cenie dnia. Równie uprzejmie i ona mu powiedziała: „Alle fliegen nach Köln”. „Sicher?” – upewniał się malec, płci, jak to u putto, męskiej.
Tym razem siedziałam w samolocie, w którym niewielka część pasażerów leciała we właściwym, podstawowym kierunku, a trzy czwarte (jak dowodził pan rozeznany) leciało nie tam, gdzie trzeba, czyli do Krakowa. Procedura już się zakończyła i światła za miękko wykończonymi okienkami przesuwały się. Okno od zewnątrz pokrywała mieszanina deszczu i środka do odladzania skrzydeł, dobiegały mnie przez nie nieregularne kształty różnobarwnych choinek. Tak przybrane było Ałmaty, jakby tam cały rok trwało Boże Narodzenie. Samolot stał się wehikułem czasu. Rok 2006, przylatuję do Kazachstanu po raz pierwszy i przez chwilę zastanawiam się, czy na pewno Święta już minęły, bo miasto udekorowano lampkami, choinkami, neonami, światełkami… Trudno znaleźć jedno ciemne miejsce – poza moją ulicą, rzecz jasna.
Las choinek przekształcił się w rząd jednobarwnych, niebieskich choinek, silniki zawyły, ciśnienie wbiło mnie na sekundę w fotel. Pan obok mnie zacisnął długie palce na szaliku, porządnie złożonym na kolanach. Samolot wydawał kosmiczne dźwięki, za oknami zapanowała mgła. Spodobała mi się myśl, że to ultradźwięki urządzenia lotniskowego, naprowadzającego, który ma nam pomóc w precyzyjnym starcie. Zgaszone światła w kabinie tworzyły wyjątkową atmosferę, a że od niemal trzech godziny tworzyliśmy gromadę zdenerwowanych, zmęczonych, przerzucanych z kąta w kąt owieczek, pojawiły się głosy. Odezwał się jeden z najweselszych panów w samolocie (ten, który po kolei wszystkich pytał, czy boją się lecieć w takich warunkach, żartowniś) „Wzywamy kosmitów na pomoc!”.
„Czy jest jeszcze szansa skorzystania z toalety?” – uprzejmie spytała pani roznosząca zapach sklepu indyjskiego. Panowie rozmawiali o cenach autostrad i ich stanie („Następnym razem z Gdańska na Kraków lecę autobaną, strasznie dużo jeżdżę”). „Mogę się zastanowić, który kolor chcę wybrać?” – pogrymasiłam nad koszykiem z batonikami, zielonymi, czerwonymi i żółtymi. Pan obok odmówił, poradziłam grzecznie, żeby jednak wziął. „Szanowni państwo, mówi kapitan” – usłyszeliśmy – „W Katowicach wylądujemy za około 35 minut” – ciągnął – „temperatura na miejscu plus jeden stopień Celsjusza, widzialność 1600 metrów, warunki dobre, aktualnie jesteśmy około 16 kilometrów przed Łodzią i kierujemy się w prostej linii do celu”. Dystans między Gdańskiem a Krakowem tylko pozornie wynosi 600 kilometrów.
Wybrałam batonik czerwony, pan obok w końcu żółty. Pani ze sklepu indyjskiego wyszła z toalety, kapitan skończył mówić, a panowie od autostrad przerzucali się brzydkimi słowami na temat Głównej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, a szczególnie skurwysyńskim działaniom tej agencji w okolicach Łeby. Szkoda mi się zrobiło właśnie ich; Pomorzanie, trafią do Katowic w środku nocy, a jeszcze późnym wieczorem ominęło ich umówione spotkanie w Krakowie. Rozeznany pan zrobił turę po samolocie, sprawdzając, czy aby wszyscy nadal lecimy w jednym kierunku i nikt nie próbował wysiąść we Włoszczowej. Niedomknięte drzwi toalety trzęsły się, za oknem nie można było dostrzec już nawet migoczącego światełka na skrzydle, znaku migającego w rytm uderzeń serca: pi pim, pi pim, pi pim. „Może już nie żyję?” – przemknęło mi przez głowę, ale nie, żyłam. Zobaczyłam Katowice na horyzoncie, widoczność naprawdę 1600 metrów, ale tylko z góry, bo na dole pewnie panuje mgła, a na samochodach może osiadł szron, zwiastujący nadejście jeszcze trudniejszych chwil.
Miałam o czymś pisać. O muzeach, oczywiście. Nie o wirtualnych, lecz o digitalizacji i o konserwacji. „Cabin crew, prepare cabin for landing”. Dziękujemy państwu za wspólną podróż.
To był dopiero początek.
Lot Gdańsk-Kraków z 16.11.2012 r., z godz. 20.30 nie odbył się, lot Gdańsk-Katowice z tego samego dnia, z godz. 19.35 był opóźniony prawie 2 godz. Dziękuję firmie Eurolot za inspirację.
Współpasażerowie sportretowani w rzeczywistości mieli niektóre z przypisanych im cech.
Tytuł kradnę bezwstydnie od Marka Piwowskiego, choć nic wspólnego nie ma z tym, o czym piszę. Poza biciem, tematem przewodnim.
Święto. W tyle głowy kołacze się myśl, że dziś nie wynosi się śmieci i nie robi prania, ale to jeden z nielicznych dni, gdy mam na to czas. Święto, może by więc poświętować? Wszystkie formy świętowania jednak już zajęte. Kwiaty pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza składają oficjele otoczeni ochroniarzami, na koncerty zaproszenia otrzymują ziewający polityczni celebryci, marsze organizuje inna opcja polityczna, na świąteczne ustawki przybywają zaś charakteryzujący się zbyt wysokim poziomem przekonania o własnej racji.
Nie mam racji, ba!, nie mam nawet swojego zdania na temat święta, przepraszam, Święta. Tego czy innego. Wiem jednak wystarczająco dużo na temat historii, by zdawać sobie sprawę z jej względności, równej czasowi. Zabrakło kogoś takiego w światowej historiografii jak Einstein w fizyce. Wielkiej postaci, która przebiłaby się do ogólnej świadomości wszechludzkiej. Za wtłoczenie każdemu do głowy wzoru na historyczną względność, przypominającego E=mc2, dałabym Pokojową Nagrodę Nobla.
Każdy fakt historyczny jest względny, powinien być rozpatrywany z perspektywy tamtego momentu, nie z aktualnej, właściwej historykowi czy amatorowi poddającemu go analizie. Tymczasem fakty historyczne tak samo są obrabiane, jak, nieprzymierzając, dupa nielubianej sąsiadki.
Niestety, przez tę względność, fakty historyczne stają się nie tylko niewiarygodne, ale bezkarnie się nimi manipuluje, co od wczoraj, ze wzmożoną siłą, obserwuję w mediach społecznych. Przeczytałam na przykład na twitterze litanię składającą się na opis prześladowań Żydów w Niemczech, od 1933 roku, która miała świadczyć, że naziści już u zarania byli ludobójcami. Nie mogę zaprzeczyć ani jednemu twierdzeniu, które w litanii padło, ale główna teza - Hitler i naziści od 1933 roku byli ludobójcami lub w ich działaniach można wyczytać ludobójstwo - nie jest prawdziwa. O ludobójstwie (w definicyjnym znaczeniu) możemy w kontekście III Rzeszy mówić dopiero od pierwszych masowych mordów na froncie wschodnim (np. Babi Jar, Ponary, Odessa itd., o których polecam poczytać w powieści Jonathana Littella Łaskawe) i, następnie, od wdrożenia w życie postanowień konferencji w Wannsee. Przy okazji, kto nie widział tego filmu, niech zobaczy; to niemal wykład na temat tego, co w Wannsee się zdarzyło*. Zaskoczeniem dla niektórych dzisiaj może być to, że postanowienia tej konferencji były do pewnego stopnia zaskoczeniem dla niektórych jej uczestników. Tak, niestety tak, również nazistów należy oceniać względnie...
Następnie czytam na twitterze tweet, powtórzony (retweetowany) przez kilka osób, w którym cytuje się Żydów krzyczących 11 listopada 1918 roku „precz z tą Polską” i „precz z Piłsudskim”. Oczywiście, byli tacy Żydzi, co krzyczeli. Byli jednak i tacy Żydzi, którzy krzyczeli „Niech żyje wolna Polska!”, a wcześniej wstępowali do Legionów** i ramię w ramię z „prawdziwymi Polakami” umierali na polach bitwy. W 1929 roku powołano nawet organizację Związek Żydów Uczestników Walk o Wolność Polski, pewnie, że była silnie związana z Sanacją (jak mogła nie być?), pewnie, że była tubą propagandową, ale była, powstała, ponieważ było kogo zrzeszać! Zwracam uwagę, że „wdzięczna” III Rzeczpospolita nie powróciła do idei budowy mauzoleum dla Polaków żydowskiego pochodzenia lub polskich Żydów, którzy zginęli w obronie granic II Rzeczpospolitej. Prace przerwane wybuchem II wojny nigdy nie zostały podjęte***.
Apel poległych przed Wielką Synagogą przy placu Tłomackie 7. Przemawia szef Głównego Urzędu Duszpasterskiego Mojżeszowego rabin Baruch Steinberg. 25–26.06.1933, Zjazd Związku Żydów Uczestników Walk o Niepodległość Polski w sali Rady Miejskiej w Warszawie. Źródło: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/161980/h:337/
Nie można bezkarnie manipulować historią. Nie wolno twierdzić, że wszyscy Żydzi prezentowali wyłącznie antypolskie postawy w listopadzie 1918 roku, jak też nie można przyjmować, że gremialnie entuzjastycznie przyjęli wiadomość o odrodzeniu Polski. Każdy tzw. naród ma prawo mieć pośród swoich przedstawicieli ludzi o różnych poglądach. Przypomnę może luźno, że w 1918 roku pewna część ludności Prus Wschodnich, także ta część o polskich korzeniach, optowała za pozostaniem w Prusach, co potwierdzili parę lat później w plebiscycie. Propaganda, powiecie, niemiecka propaganda do tego doprowadziła. Odpowiem na to, że uznawanie, iż wszyscy Żydzi przeciwko Polsce w 1918 roku stawali, jest równie ohydną propagandą. O ile jednak propaganda niemiecka przyczyniła się do przegranej polskiej w plebiscytach na Warmii i Mazurach w przeszłości, o tyle propaganda polska dzisiaj usiłuje wpłynąć na świadomość o przeszłości. Widać wyraźnie zaburzenie płaszczyzn czasowych.
Powtarzam, nie można bezkarnie manipulować historią. Gdy bowiem dzisiaj, zdenerwowana „atmosferą świąteczną”**** panującą w mediach społecznych, zapytałam:
zostałam (może słusznie?) oskarżona o podgrzewanie tejże atmosfery.
Czy zmanipulowałam jednak? Czy podgrzałam? Przecież zdarzyło mi się w ostatnich latach przy okazji któregoś święta państwowego iść przez miasto i uciekać przed pseudobojówkarzami***** prawicowymi. W Krakowie zadym na miarę stołeczną nie ma, to miasto niemal spokojne. Czy mnie pobili, czy nie - także nie ma znaczenia. Istotny jest mój strach. Dlatego pytam, którędy dziś, przy pięknej pogodzie, w dniu, w którym patrząc przez okno, nie wiem, czy maj to, czy listopad, mogę iść na spacer...
Czy pozwoliłam odebrać sobie radość ze Święta? Pytam: „Przepraszam, czy tu biją?”, pytam: czy mam się bać?
* Doskonale zrobiony, a, na dodatek, z wyśmienitą obsadą aktorską!
** Przy okazji polecam dla organizatorów ekspozycji wystawę prac Artura Szyka, oferowaną przez Centrum Dialogu im. Marka Edelmana z Łodzi. Artur Szyk jest niemal zapomniany w Polsce, z wielką szkodą dla Polaków; na szczęście nie stało się tak np. w USA czy w Niemczech. W Deutsches Historisches Museum w Berlinie zorganizowano wystawę prac tego artysty. W Krakowie wzmiankowaną ekspozycję prezentowano w Pałacu Sztuk. Porównując te dwie instytucje, punkty za wybór miejsca przypadają Berlinowi...
*** Por. także informacje zawarte w: Żydzi bojownicy o wolność Polski: 1918–1939, red. N. Getter, J. Schall, Z. Schipper, Warszawa 2002 [reprint oryg. z 1939]
**** Celowo w cudzysłowie, zdecydowanie ironicznie.
***** Świadomie piszę "pseudo", nie zasługują, chuligani, w mojej opinii na miano bojówkarzy.
Związek Muzeów Niemieckich powołał do życia wspólny blog, wspólny dla stowarzyszonych muzeów.
Blog powstał przy okazji realizowania przez ZMN projektu „Muzeum i migracja”, którego celem jest m.in. pogłębienie znajomości problemu migracji i, ostatecznie, przyciągnięcie do muzeów zwiedzających, którzy nie mieli dotąd okazji zapoznać się z takimi instytucjami. Muzeum partycypacyjne - jedna z wiodących idei współczesnego muzealnictwa - staje się muzeum partycypacyjnym w konkretnym sensie: przełamywania barier społecznych, tym razem w kontekście muzealnym. Muzeum ma dawać odpowiedzi na pytania nurtujące ludzi nie przynależących już do społeczeństw, z których się wywodzą, a jeszcze nie zakorzenionych w nowych społeczeństwach*.
Idea ta będzie wdrażana w praktyce w ramach projektów (w sumie sześciu do 2015 roku włącznie); na blogu znajdziemy informacje na temat tych projektów. Już w tej chwili wiadomo, że wśród pierwszych wybranych jest projekt „polski”, poświęcony polskim przedsiębiorcom w Berlinie.
Podkusiło mnie, by przy okazji zapoznawania się z jeszcze ubogą treścią tego bloga, zajrzeć na internetową witrynę Stowarzyszenia Muzealników Polskich.
Bloga wprawdzie, prowadzonego przez stowarzyszonych muzealników polskich, nie znalazłam, za tostrona, jako żywo, jest bardzo muzealna, w stereotypowym, negatywnym znaczeniu słowa. Nie chcę wyjść na czepialską, ale gdy przeczytałam to zdanie:
trochę mi się słabo zrobiło. Rozumiem, że w Polsce mamy kryzys, choć mniej dostrzegalny niż gdzie indziej na świecie. Rozumiem, że słownik języka polskiego może być towarem deficytowym, szczególnie w czasach kryzysu, ale dotychczas byłam przekonana, że tylko wybitni blogerzy technologiczni, napawający się codziennie setkami wejść na stronę, zadowoleni najwyraźniej z tej liczby i nie zmuszani walczyć o nowe kliki, mogą sobie ignorować zasady pisowni polskiej, jak również w głębokim niepoważaniu posiadać odbiorców. Żyłam w przeświadczeniu, że muzea polskie, jak również reprezentujący je muzealnicy, nie tylko dbają o język polski - bo najczęściej są humanistami, absolwentami kierunków takich jak historia, historia sztuki, etnologia, kulturoznawstwo itd. - ale również pragną, by odbiorcy spragnieni kultury tzw. wyższej poczuli sublimację obcowania z kulturą wyższą. Muzealnicy polscy postanowili jednak iść z duchem czasu i podążyć w ślady blogerów technologicznych, zakładając, iż im gorzej coś napiszą, tym więcej klików będzie.
Oczywiście, Stowarzyszenie Muzealników Polskich trudno porównywać z blogami technologicznymi. Podobnie nadużyciem jest porównywać stronę internetową SMP z niemieckim blogiem. Na koniec zachęcę więc do odwiedzenia strony tego związku.
Mam wrażenie, że gdy niemieckie muzea dwoją się i troją, by zachęcić odbiorców do wstąpienia w swoje progi, to polscy muzealnicy studiują treści blogów technologicznych, ucząc się, jakiego rodzaju błędy ortograficzne, interpunkcyjne, stylistyczne i merytoryczne warto popełniać, per errores ad multos clickos.
* W tym kontekście przychodzi mi do głowy projekt Muzeum Miejskiego w Göteborgu, które zaangażowało się w dokumentowanie kultury niematerialnej, a przykładem takiej działalności jest kolekcja zdjęć, nagrań audio i video z corocznego karnawału (tzw. karnawał w Hammerkullen odbywający się w maju), inicjatywy migrantów z Ameryki Łacińskiej. Tym samym do sal muzealnych w ślad za dokumentacją karnawału trafili przedstawiciele społeczności migrantów, być może po raz pierwszy zwiedzający jakąkolwiek wystawę w tym muzeum. Udało się dzięki temu powiązać zasiedziałą społeczność Szwedów i „ich” historię oraz kulturę miasta z nową historią i nową kulturą tworzonymi przez migrantów. Informacje te nabyłam na konferencji CAMOC w Stambule w 2009 roku, dzięki niezwykle ciekawemu wykładowi Matsa Sjölina, zastępcy dyrektora Muzeum Miejskiego w Göteborgu, zatytułowanemu The Carnival of Hammarkullen: how global meets local in a suburb of Göteborg. Wykład, niestety, nie jest dostępny w internecie, jedynie abstract.
W RER wiozącym mnie na lotnisko nie miałam siły nawet wyjąć książkę, co dopiero czytać. Patrzyłam w przestrzeń, starannie unikając oczu współpasażerów. „O nie…” — pomyślałam, gdy dwa metry ode mnie stanął smagły akordeonista. Jego zapowiedź przytłumił hałas tunelu, przez który przejeżdżaliśmy. Z bezsiły przyglądałam mu się, choć muzyki ciągle nie słyszałam. W końcu doszła mnie najpierw smętna melodia „The Autumn Leaves”, potem standardowe „Sous le ciel de Paris…”, któraś z wesołych przyśpiewek rosyjskich, a wreszcie „Marsz turecki” Mozarta. Dopiero przy tym kawałku zauważyłam, że akordeoniście brak końcówek trzech środkowych palców prawej ręki. Jego pięć palców prawicy miało jednakową długość, te trzy skrócono tuż przed stawami. Grał dobrze, jakby to nic nie zmieniało, ciekawie ozdabiając mozartowską linię melodyczną. Wsłuchałam się. To był ostatni numer, a na jego twarz wyszedł nieśmiały uśmiech. Za wąsami kryła się młodzieńczość, jakoś dla mnie niezgodna z doświadczeniem, które, podejrzewałam, było związane z brakiem kawałków palców.
Czy to litość, zwykła i codzienna, za ten uszczerbek, czy jego gra, trochę od niechcenia, trochę „przepraszam państwa, że przeszkadzam” — nie wiem, co sprawiło, że tak mnie ujął. Zapłaciłam mu za grę, zapłaciłam za jego historię, zapłaciłam za umożliwienie mi wyjścia z apatii.
Druga przyjemność i niespodzianka to pianino w lobby na lotnisku. W samym Paryżu już je widziałam, wiedziałam, na czym polega akcja: jeśli chcesz podzielić się z innymi swoją grą, zrób to — taki jest jej przekaz. W Les Halles tłum otaczał drobnego, łysego mężczyznę, który po zakończeniu sonaty Beethovena, gładko przeszedł do ragtime’u Joplina. Jak taki ktoś mógłby liczyć zainteresowanie tłumu paryżan? To nowa wersja Mam talent, wersja uliczna, ale uwagę przyciągają nie chodzący na szczudłach czy ziejący ogniem, lecz niepozorny muzyk, zazwyczaj denuncjowany policji przez sąsiadów, gdy w środku nocy postanawia wyszeptać na pianinie nokturn Chopina.
Ten chłopak, który przed momentem przebiegł obok mnie w lotniskowej hali odlotów, kierując się do ostroczerwonego pianina, wybrał właśnie Chopina. Nie przyciągnął jednak nikogo poza mną i swoją dziewczyną, chyba z obowiązku słuchającą. Na pianinie wprawdzie leżały przygotowane przez organizatorów nuty dla mających problemy z pamięcią, ale ten akurat miał swoje. Zaczął nieźle. Walc zapowiadał się dobrze, ale wykonawca potknął się na drugiej frazie, zwolnił, zaczął od nowa, przebrnął w końcu przez to miejsce, znowu zafałszował. Nie miał szans na słuchaczy. Poza mną. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie lekko, jakby próbując go usprawiedliwić, a ja uśmiechnęłam się do niej. Jak dobrze znam te sytuacje, gdy pasaż nie wychodzi, gdy wyćwiczone do bólu palce biegają po klawiszach jak chcą. Uśmiechnęłam się i moją wiedzę jej starałam się przekazać. „Nie przejmuj się” — mówiłam pół-uśmiechem pół-oczami.
W jego oczach nie dostrzegłam ani nieśmiałości, ani przeprosin wobec słuchaczy (czyli mnie), że się myli. Była pewność, pragnienie poklasku, duma z własnej odwagi i własnej gry. Rozczulił mnie mimo wszystko wyborem Chopina.
Nieśmiały akordeonista o trzech palcach i pewny siebie kiksujący pianista. Łączę ich w jedno, w podwójny prezent, skłaniający do myślenia o tym, że nawet, gdy się czegoś nie ma, można grać. Grać, dawać odrobinę przyjemności innym. Jednemu brakło palców, drugiemu ktoś obciął talent. Pierwszemu biliśmy brawo w podmiejskiej kolejce. Do drugiego uśmiechnęłam się, bo jak inaczej nagrodzić publiczne ćwiczenie?
Grajcie, proszę. Grajcie, choć nie macie całych palców, choć nie macie pełni talentu. Choć fałszujecie, kiksujecie i nie potraficie zapamiętać, że w sonatach Haendla tryl bierze się z góry. Grajcie, bo gdy gracie, macie szansę dać innym coś, co nie istnieje.