Nowy adres bloga – przeprowadzka

Może przeprowadzka pomoże w bardziej regularnym pisaniu? Bo przecież powodów nie brakło: zwiedziłam ciekawe wystawy, spotkałam świetnych ludzi na warsztatach czy szkoleniach, które prowadziłam, uczestniczyłam w interesujących spotkaniach, byłam na koncertach, które przyprawiły mnie o wzruszenia większe niż mogłam się była spodziewać, przeczytałam dużo książek. 

Z jakiegoś jednak powodu mało piszę: o kulturze, o technologiach, muzeach, książkach i muzyce. 

Może więc przeprowadzka, zapytam ponownie, skłoni do tego, by częściej korzystać z klawiatury? Może własny adres to spowoduje – www.ania13.com – gdzie, jak mam nadzieję, rozwinę także pisanie o historii?

Proszę Was zatem o pójście za mną, zapraszam!

Chcemy rozmawiać! I Kongres Muzealników

Pierwszy powszechny zjazd muzealników polskich przeszedł do historii. Banalne stwierdzenie otwiera możliwość badania wydarzenia i katalogowania go w muzealnym inwentarzu. Kongres Muzealników przeszedł procedurę akcesji. 

Co takiego się zdarzyło, że warto o tym napisać? Same dobre rzeczy – podpowiada mi zachwyt. To samo, co zawsze – przeczy wewnętrzny pesymizm. Porządkuję myśli i piszę, bo może wspólnie uda się w sensowny sposób podsumować trzy kongresowe dni?

Pozytywy

Do nich zaliczę to, co rzucało się w oczy natychmiast: znakomita identyfikacja wizualna Kongresu. Otrzymane w dobrej jakościowo torbie materiały konferencyjne przygotowano w biało-czerwonej kolorystyce, włącznie z tym, że część kartek w notesie jest biała, a część – czerwona. Ładne logo (labirynt) zostało wykorzystane w znakomitym spocie otwierającym wszystkie sesje plenarne (proszę kliknąć ten link, spot warto zobaczyć). Byliśmy widoczni w Łodzi – muzealnicy na Piotrkowskiej czy na dworcu Łódź Kaliska odznaczali się torbami i przypinkami z hasłem „Muzeum – wchodzę”. Kto nas widział, musiał z przyjemnością stwierdzić, że muzealnik wygląda fajnie. 

Świetna była organizacja Kongresu. Na każdym kroku spotykaliśmy uprzejmych, acz stanowczych młodych ludzi w czerwonych koszulach, którzy zaganiali spóźnialskich na sesję lub kierowali nas do właściwych pomieszczeń. Jedyną wadą organizacyjną stanowiły gigantyczne kolejki na posiłki, które niektórych przyprawiały o sentymentalne wspomnienia z PRL-u, dla innych okazywały się doskonałą sposobnością do plotek, a wreszcie niektórych irytowały do tego stopnia, że na posiłki wpadali w ostatniej chwili. 

Tematy

Obrady Kongresu podzielono na sesje plenarne – na których luminarze muzealnictwa polskiego i osoby z innych branż powiązanych prezentowali referaty programowe – oraz panele tematyczne (pierwszego i drugiego dnia, sześć równocześnie). Trudno było zdecydować się na któryś z paneli – w momencie rejestracji należało wybrać dwukrotnie jeden z sześciu. Na szczęście nie stwarzano problemów przy zmianie panelu, a także przy przechodzeniu z jednego na drugi. 

Panele, referaty na sesjach plenarnych oraz wypowiedzi uczestników Kongresu w ostatnim dniu, w tzw. wolnym dostępie do mikrofonu, krążyły jednak wokół tych samych tematów. Wymienię kilka z nich, najważniejszych w mojej opinii. 

1. Definicja muzeum i status muzealnika

Problem dobitnie w referacie programowym wyraził Michał Niezabitowski, prezes Stowarzyszenia Muzealników Polskich. Porównał zmiany w definicjach polskich, przywołał definicje zagraniczne i zaproponował brzmienie nowej definicji. Jej problem powracał jednak stale, także w dyskusjach kuluarowych. Czy muzeum to miejsce gromadzenia i chronienia zbiorów, czy edukowania, rozrywki i spędzania czasu wolnego? To drugie ujęcie budziło kontrowersje – sam prof. Stanisław Waltoś w swoim wystąpieniu zauważył, że przymykamy ze wstydem oczy na nową funkcję muzeum: zabawiania publiczności. Linia podziału definicyjnego separowała także muzea prywatne – czy zasługują na tę nazwę? Oficjalne wystąpienia wskazywały na ograniczenie możliwości posługiwania się nazwą muzeum

To prowadziło do niekończącej się debaty o statusie muzealnika. Czy muzealnikiem jest każda osoba pracująca w placówce o takiej nazwie, włącznie z edukatorami, pracownikami działów promocji czy organizacji wystaw? Czy muzealnikiem jest opiekun zbiorów w jednostce nazywającej się np. centrum, a nie muzeum? Czy muzealnikiem jest mianowany z urzędu dyrektor instytucji muzealnej, niemający żadnego doświadczenia czy wykształcenia kierunkowego? Czy muzealnik jest menedżerem i odwrotnie, czy menedżer jest muzealnikiem? Nieuchronnie ze sceny na zgromadzony tysiąc... osób, bo przecież nie muzealników – wszak na widowni zasiedli edukatorzy, członkowie zespołów promocyjnych, dyrektorzy z nadania, politrucy wręcz! – sunęła wizja zamknięcia zawodu. 

Ten temat mocnym uderzeniem podsumowała pani kustosz z Muzeum Narodowego w Poznaniu w czasie wolnych głosów z sali, ostatniego dnia Kongresu. Zapytała, czy każdy pracownik szpitala jest personelem medycznym i, czy analogicznie, każdy pracownik muzeum jest muzealnikiem. Przywołała przy tym rozróżnienie przyjęte w krajach anglosaskich między curator – opiekun zbiorów a museum professional, pracownikiem muzeum, proponując, by przyjąć je także w Polsce.

2. Współpraca muzeów z samorządami 

Wątek przewijał się w każdym chyba panelu, podejmowany od wszystkich możliwych stron: finansowej, komunikacyjnej czy organizacyjnej. Szeroko komentowano kwestię zależności muzeów i ich dyrektorów od samorządów. Pewna dyskutantka na panelu zwróciła uwagę, że muzeum, którym kieruje, przez lata pozostawało bezdomne. Teraz otrzymuje wyremontowaną siedzibę dzięki staraniom władz samorządowych. Problem w tym, że remontu i adaptacji nie konsultowano z muzealnikami, stąd brak w budynku odpowiedniego magazynu na zbiory, nie ma krat w oknach, sufity nie są wzmocnione itd. Podsumowała, że tak właśnie wygląda współpraca z samorządami. 

Prestiż. To słowo padało równie często z obu stron sal w kontekście tych relacji. Samorządy powołują nowe jednostki ze względów prestiżowych. Nie dbają jednak o ich utrzymanie po wymaganym (zwykle) pięcioletnim czy siedmoletnim okresie wymaganym w założeniach projektowych. „Pieniędzy mamy zawsze tyle samo, obojętne, ile jest instytucji kultury do obdarowania. Każda nowa instytucja sprawia, że dotacje dla istniejących proporcjonalnie maleją” – to stwierdzenie przedstawicielki jednego z urzędów marszałkowskich wywołało chwilę ciszy i zastanowienia, zanim przytomnie ktoś powiedział, że przecież nakłady na kulturę w Polsce są za niskie (w domyśle należy je zwiększyć) oraz, że zgodnie ze statystyką przedstawioną przez Piotra Majewskiego, dyrektora NIMOZ-u, w Polsce muzeów przypada znacznie mniej na liczbę mieszkańców niż w przeciętnym państwie europejskim, zatem nowe jednostki mogą i mają powstawać. Kto je sfinansuje? Samorządy. 

Wreszcie samorządy uzurpują sobie prawo – jako organizatorzy – do powoływania na stanowiska dyrektorskie ludzi pozbawionych doświadczenia czy wykształcenia adekwatnego do profilu danego muzeum, jako tzw. łupy polityczne. Organizator nie znaczy samowładca, mówił ktoś w kuluarach, a jednak często tak się dzieje. Wystarczy zresztą prześledzić ogłoszenia o konkursach na kierownicze stanowiska publikowanych na fanpage'u Praca w muzeum – najciekawsze są komentarze... Nie wymagają, nomen omen, komentarza. 

3. Pieniądze i inwestycje

Nie wstawiam problemu pieniędzy na szczycie podejmowanych tematów, bo tak mnie wychowano. Pieniądze były obecne od pierwszej chwili, od przemówienia pani minister Małgorzaty Omilanowskiej, która obiecała, że zrobi wszystko, co może, by uposażenia muzealników wzrosły – od 30 lat pozostają na poziomie najniższej pensji krajowej. Zapisano także odpowiednie sformułowanie dotyczące pensji pracowników muzeów w jednej z uchwał Kongresu (Uchwała nr 3). 

Pieniądze to jednak nie tylko nasze pensje, ale też dotacje, dzięki którym nasze miejsca pracy istnieją. Debatowano więc na temat zasadności dużych inwestycji muzealnych i tego, co zrobimy, gdy fundusze unijne przestaną do nas płynąć. Rok 2020 jawi się apokaliptycznie i chyba najwyższy czas budować arkę, a nie kolejne muzea. Dotacje to nie tylko fundusze unijne, to także po prostu gwarancja rocznego budżetu instytucji – i tu ten temat łączył się z poprzednim, czyli współpracą z samorządem. Tym razem w kontekście wkładu własnego instytucji i możliwego „karania” tych, którzy ów wkład zapewniają sobie na najwyższym poziomie. Przytomnie Jacek Salwiński, z-ca dyrektora Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, zauważył, że nie może tak się stać i za dobre wyniki w sprzedaży biletów nie będzie się odbierać lub obniżać dotacji. Zazdrość jednych względem drugich, tych bardziej merkantylnie nastawionych muzealników, była wyraźna. 

W kontekście inwestycji głos Jerzego Halbersztadta, kierującego Muzeum Historii Żydów Polskich w okresie najbardziej kluczowym, czyli konstrukcji budynku, został właściwie pominięty. Przywołał przykład Muzeum II wojny światowej, zasilonego kolejną transzą dofinansowania (tym razem 90 mln). Pieniądze są konieczne, bo projekt bryły budynku jest mało sensowny i, wg wypowiadającego się, wiadomo było o tym od początku. Z powodów politycznych brniemy jednak dalej. O tych powodach, mieszczących się poniekąd w uwikłaniu muzeów z organami założycielskimi nie było zbyt wiele mowy – wskazywano tylko na nie zawsze racjonalne decyzje o inwestycjach, uwarunkowane polityką, polityką historyczną, doraźnym celem (wybory). Nie komentowano tych decyzji, poza jednym przypadkiem: prof. Waltoś stwierdził, że uwarunkowania polityczne przeczą misji muzeum. Trudno się z tym kłócić, ale praktyka pokazuje, że ta misja, w obliczu politycznych korzyści, ma niewielkie znaczenie. 

4. Multimedia

Temat wydawałoby się prosty w czasach, gdy połowa społeczeństwa polskiego ma w rękach urządzenie multimedialne – smartfon. Niestety, tu nie ma podziału, tu jest przepaść. Jedni muzealnicy twierdzą, że bez multimediów nie ma wystawy, bo widz nie przyjdzie, gdy „coś nie miga”, drudzy – że jak się w sali posadzi żywą babinę opowiadającą stare historie, a obok wystawi multimedia, to tłum zwiedzających otoczy babinę, nie „to co miga”. Jedni i drudzy mają rację. 

Multimedia to najdroższy obecnie element nowych wystaw – zarówno w istniejących placówkach, modernizowanych, jak i w nowo tworzonych jednostkach. Najdroższy i niezbywalny. Multimedialne kioski, ekrany dotykowe, hologramy, aplikacje mobilne, systemy do sterowania multimediami na ekspozycjach, elektroniczne zabezpieczenia eksponatów itd. – to codzienność wystaw. Walka o tę codzienność jeszcze się nie skończyła. Brak tu rozwiązania, szczególnie, że epoka przesycania ekspozycji multimediami najwyraźniej się skończyła, trudno jednak powiedzieć, że nastąpił zwrot ku autentykowi – o czym za moment. 

Multimedia zastępują muzealium! – straszyli niektórzy uczestnicy kongresu, oficjalnie i w kuluarach. Wszystko zobaczą w internecie, nie przyjdą do muzeum. Albo też: na wystawie chodzi o przeżycie kontaktu z muzealium, nie z ekranem tabletu. Szkoda tylko, że wielu zapomina o tym, że multimedia to jedynie narzędzia ułatwiające kontakt z obiektem, jego zrozumienie, a nie cel tworzenia wystaw. 

Na ekranie, dzięki multimediom, można na przykład zaprezentować, jak działa eksponowana maszyna parowa, nie działająca od stu lat, jak wyglądały i poruszały się dinozaury, których szkielety zgromadzono w muzeum, czy też jak śpiewała słynna pieśniarka ludowa Anna Malec, nieżyjąca od ponad dwudziestu lat, szczególnie w zestawieniu z wykorzystanymi przez Grzegorza Ciechowskiego jej nagraniami w pop-piosence. Multimedia dają obiektom kontekst, którego sam obiekt, opisany nieraz tak, jak to prof. Jan M. Piskorski pokazał w swojej prezentacji – na widok takiej tabliczki zwiedzający wzdycha i nie wraca. Multimedia umożliwiają stworzenie narracji – do niej także jeszcze wrócę. Multimedia są jednak narzędziem szatana.

Nie całkiem, bo, jak zauważył uczestnik panelu „multimedialnego”, który jako jeden z tylko trzech przedstawicieli publiczności dorwał się do mikrofonu (zawłaszczonego przez panelistów, którzy postanowili zadyskutować się do u... padłego), multimedia są dla wielu niepełnosprawnych jedynym sposobem na poznanie obiektów lub ich opisów. Ułatwieniem dla wykluczonych. Głos ważny, zupełnie pominięty na Kongresie; dzisiaj, w czasie niwelowania krawężników i niszczenia barier, wszechobecnego WCAG 2.0, organizatorzy nie stworzyli możliwości do dyskusji o niepełnosprawnych zwiedzających muzea, a tym bardziej o niepełnosprawnych muzealnikach.

Ponieważ lubię w mądry sposób wykorzystane multimedia, doleję jeszcze oliwy do ognia. Jaka różnica między obiektem na ekranie dotykowym, obracanym, a w najnowszej technologii haptycznej nawet obdarzonym fakturą i kształtem, a obiektem za szybą gabloty, źle oświetlonym, wyeksponowanym z trzech stron (na czymś zwykle stoi, rzadko wisi)? Tak tylko pytam... 

5. Muzealium – autentyk czy wersja cyfrowa

Temat rozgrzewał debatujących. Czy muzem bez kolekcji to ciągle muzeum? Czy ekspozycja bez artefaktów to ekspozycja muzealna? (czepiano się bezpośrednio i bez aluzji Muzeum Historii Żydów Polskich). Niektórych do porządku przywołał prof. Jacek Purchla, wskazujący na to, że nie zawsze mamy do czynienia z „obiektem” – co w przypadku, gdy instytucja zajmuje się dziedzictwem niematerialnym? Jak je gromadzić, jak je eksponować? Pojawiały się wreszcie głosy dowodzące, że jeśli mamy bezcenne autentyki, to może lepiej pokazywać ich kopie na wystawie odwiedzanej przez niekiedy setki ludzi dziennie. 

Według wspomnianego już prof. Waltosia wirtualizacja obiektu powoduje, że definicja muzealium przeczy praktyce. Czy symulakra i multimedia (o nich mówiono w kontekście muzealiów) wystarczą do potwierdzenia „muzealności” placówki? Trudno znaleźć jakiekolwiek podsumowanie tego tematu, może po prostu zadam „to” pytanie: czy muzeum bez muzealium ma sens i odeślę do akapitu wyżej i do wypowiedzi prof. Purchli. 

6. Etyka i restytucja

Zestawiam te dwa zagadnienia, choć pozornie nie są nadzwyczajnie bliskie. Oba przewijały się w kongresowych debatach jak – z jednej strony – bicz boży, z drugiej zaś wstydliwie pomijano je milczeniem. Bo z etyką musi być słabo (skoro prof. Dorota Folga-Januszewska, prezes Polskiego Komitetu ICOM, nawoływała do zwrotu na stoisko ICOM książek tam wyłożonych do obejrzenia na miejscu, a nie do zabrania...), a rozmowa o restytucji może sprawić, że trzeba będzie oddać „Berlinkę”. Nie, nie chodzi o autostradę Berlin–Królewiec.

Faktycznie restytucja zasobów muzealnych to problem dwuwektorowy – zwrot przez Polskę i zwrot Polsce, a do tego problem geograficzny: odmiennie sytuacja wygląda na zachodzie kraju i na, powiedzmy, wschodzie. Prof. Waltoś wspomniał o konieczności kompromisowego załatwienia kwestii restytucji i apelował o intensyfikację działań. Czy na Zachodzie nie powinno się oddać lokalnym społecznościom zabytków? Krótka rozmowa przy obiedzie z muzealniczką z tych terenów utwierdza nas w tym przekonaniu – byłoby to nie tylko dobre dla tych społeczności, ale także etyczne. Bo problem restytucji zarówno do Polski, jak i z Polski, to według mnie problem przede wszystkim etyczny.

Konkluzje i komentarz

Nie będę pisać za wiele o negatywach. Mnie w kongresie uderzył brak zorganizowanej debaty na temat nowych technologii. Multimedia w kontekście wystaw to nie to samo, bo nowe technologie to katalogi komputerowe, digitalizacja zbiorów i cyfrowe repozytoria, wirtualne muzea i katalogi online, aplikacje mobilne w promocji muzeum, beacony regulujące temperaturę i wilgotność na ekspozycjach, QR kody na wystawach, wykorzystanie mediów społecznościowych w promocji i komunikacji muzealnej czy, po prostu, tworzenie stron muzealnych zgodnych z wymogami WCAG 2.0, do czego każda instytucja publiczna jest zobowiązana przed końcem 2015 roku. Ale, odniosłam wrażenie, że nowe technologie nie są tematem istotnym dla organizatorów. Stanowisko ich interpretuję w ten sposób: nowe technologie i tak sobie poradzą, a definicja muzeum musi powstać, bo inaczej, oddolnie, nie powstanie. 

Nie, nie zgadzam się. Takie pozostawienie tych nowinek z boku powoduje olbrzymie marnotrawstwo pieniędzy publicznych, zaniedbania, które będą się mściły już za moment na kierownictwie. Sprawia to, że jedne placówki są przesycone nowymi technologiami, inne nie, a przyczyna tkwi w lepszym napisaniu wniosku (czytaj: sfinansowaniu właściwego pisania wniosku). Powstają rażące nierówności między instytucjami w jednym mieście, przyczynia się dalszego pogłębiania różnic. I tak dalej. Kogo to obchodzi? Wiadomo, że duże muzea sobie poradzą, wiadomo, że najnowsze, ciągle prestiżowe jednostki otrzymają wymagane pieniądze, ale co będzie z innymi?

Nie poruszano także tematu digitalizacji: może dlatego, że NIMOZ stale organizuje seminaria na ten temat? To nie wystarcza. Digitalizacja obecnie to najwyżej dotowane działania muzealne – nie może się z tym równać konserwacja czy inne prace zabezpieczające zbiory, ciągle priorytetowe zgodnie z ustawą o muzeach. Jedynie inwestycje budowlane uzyskują większe dofinansowanie, ale to jednak budowlanka. Digitalizacja pochłania olbrzymie pieniądze, dlaczego więc Kongres się tym nie zajął? To jest luka, którą – mam nadzieję – łatwo wykorzysta sektor prywatny, niedopuszczony na Kongres.

Co więcej, w zakresie nowych technologii panuje kompletna wolna amerykanka. Część kolekcji zdigitalizowano zanim pojawił się katalog dobrych praktyk digitalizacyjnych opublikowany przez NINA, inne digitalizuje się obecnie, teoretycznie zgodnie z tymi zaleceniami, ale faktycznie bez zachowania niezbędnych standardów. Zresztą znam miejsca, w których digitalizuje się bez uprzedniego przeczytania katalogu. Kolekcje następnie prezentuje się w internecie, nie interesując się zupełnie potrzebami użytkowników (brak badań, bo są, podobno, za drogie, jak wielokrotnie podnoszono na różnych panelach), z interfejsami nieużytecznymi i nieprzyjaznymi, z funkcjonalnościami zbędnymi. To pieniądze wyrzucone w błoto, a szkoda ich strasznie. 

Sektor prywatny i współpraca instytucji publicznych z biznesem, to kolejny temat potraktowany per noga w mojej opinii. Na Kongresie nie było targów ani nawet przedstawicieli firm prywatnych działających w branży; jako paneliści wystąpili reprezentanci biznesu, np. pracownicy firm Google czy Qumak. Wydaje mi się to dziwne, że jednych się zaprasza, a innych odstrasza, ale znam stosunek organizatorów do targów na konferencjach muzealnych i w ogóle do biznesu. To krwiopijcy żerujący na instytucjach publicznych – biznesmeni, nie organizatorzy. Koniec, nie brnę dalej, mnie żal było targów, bo to niepowtarzalna okazja zobaczyć, co polski biznes ma do zaoferowania muzealnikom. 

Z boku zupełnie została jak najbardziej merytoryczna dyskusja o tym, że to „nie muzealia, ale zwiedzający nadają sens istnieniu muzeum”. Debata dotyczy edukacyjnej i rozrywkowej roli muzeów, ale w kontekście wcześniej przywoływanych wątków autentyczności muzealium i krytyki multimediów jest to stanowisko co najmniej dziwne. Histerycznie wręcz pragniemy muzealium, autentyku, ale muzeum chcemy traktować jako park rozrywki, tak samo walczący o czas wolny, jak biesiada przy piwie czy wesołe miasteczko. Zwiedzający szukający rozrywki ma, przepraszam, autentyk w nosie (dobrze, że w nosie...). Choć zasadne jest, oczywiście, zapytanie o jakość tej rozrywki. Tylko, przeciągając ten wątek, naprawdę jesteśmy tak aroganccy, by sądzić, że muzealnik dostarczy lepszej rozrywki niż Doda, którą notabene wspomniano w dyskusji jako zły przykład atrakcji na Nocy Muzeów; a jak nie Dodą, to czym chcemy konkurować z przemysłem czasu wolnego? 

Kolejną kwestią zupełnie pominiętą jest podważanie zasadności budowania wystaw narracyjnych. Wystawa takiego typu – przykładem na pierwszym miejscu stawianym jest zawsze Muzeum Powstania Warszawskiego – wydaje się dzisiaj jedyną formą ekspozycji przyciągającą zwiedzających. Podkreślam „wydaje się”. Prof. Robert Traba w swoim przesłaniu do uczestników Kongresu stwierdził, że konieczna jest różnorodna wizja przeszłości w muzeach z wystawami narracyjnymi – bo zwykle ten typ wystaw znajdziemy w muzeach historycznych – by pozwolić zwiedzającemu na wieloperspektywiczny ogląd i krytycyzm. Ale to się nie dzieje, pozwolę sobie na ironiczny uśmiech. Wystawy narracyjne prezentują wizję ich twórców, wielowątkową narrację, spójną i trudną do obalenia. Znowu, Muzeum Powstania Warszawskiego i pytanie: „kto wygrał?” zadawane przez wychodzących. Trudno na takich wystawach prezentować dyskurs pamięci, którego się prof. Traba domagał, jeśli muzea są tworzone ad hoc, na potrzeby polityczne, zgodnie z aktualną polityką historyczną, zapoczątkowaną, na marginesie dodam, właśnie przez tzw. grupę muzealników, później PiS. Muzeum Powstania Warszawskiego zresztą, zgodnie z tradycją spotkań muzealników, zmieszano z błotem, nie bacząc na to, że właśnie do tej instytucji ustawiają się największe kolejki w kraju...

Zabrakło mi odniesienia się organizatorów do „wielkich” afer, o których właśnie w tych dniach było głośno w mediach. Sprawa firmy Mattel i jej gry dla dzieci i sprawa wypowiedzi szefa FBI wybrzmiały we wszystkich mediach, ale przypomniana w kontekście uchwał kongresowych sprawa zastrzeżenia praw do Damy z łasiczką z kolekcji XX. Czartoryskich została pominięta ciszą, a przecież to ciągle świeża aferka. Kuluary grzmiały i buczały, a po trochu się śmiały. Szef FBI to najmniej muzealny problem, raczej państwowy czy ministerialny. Podobnie firma Mattel, ale prawa autorskie już nie całkiem. Szczególnie wobec jednej z uchwał (Uchwała nr 5), dotyczącej m.in. praw do cyfrowego wizerunku i gwałtownych oświadczeń fundacji i stowarzyszeń działających na rzecz wolnego dostępu do dóbr kultury. 

Mało było, w mojej opinii, dyskutujących kobiet. Na dwa panele, na które się wybrałam, w łącznej liczbie 12 dyskutantów i kuratorów, pojawiły się dwie kobiety. Pani minister Omilanowska, prof. Folga-Januszewska, liczne dyrektorki także na czele najważniejszych polskich muzeów – dla przykładu p. Gołubiew (MNK), p. Morawińska (MNW), p. Potocka (MOCAK) – nie czynią wiosny. Muzealniczek, stawiam na to piwo, jest więcej niż muzealników (choć przewaga zapewne nie jest wielka). Dlaczego zatem tak mało pań dyskutowało w panelach? Nie mogę dopatrzyć się złej woli, ale jednak za dużo było dla mnie garniturów, za mało garsonek, zwiewnych szali, sukienek i szpilek. 

Niech będą, dwa negatywy Kongresu. Dlaczego występujący przekraczali przeznaczony im czas prezentacji? Nie wiedzą, że zagranicą po prostu wyłącza się mikrofon minutę „po”? Niektórzy mówili pół godziny, nawet więcej, choć oddano im do dyspozycji kwadrans, niekiedy 20 minut. Według mnie to kompletny brak szacunku dla słuchaczy, szczególnie, że większość referentów czytała z kartki cały tekst wystąpienia. O ileż ciekawiej brzmiał od nich wszystkich prof. Waltoś posługujący się notatkami, mówiący „z głowy”. Gotowe referaty mogły być za to zamieszczone wieczorem na stronie Kongresu, wszystkim by nam to pomogło w podsumowaniach, refleksjach prywatnych i zbiorowych, w sprawozdaniach w instytucjach, które nas delegowały. A tak? Nie ma. Dyrektor Niezabitowski, zagadnięty po starej znajomości (wszak u niego pracowałam!) w kolejce do obiadu powiedział, że „jeśli referenci przekażą referaty, to będzie tom pokongresowy” (podkreślenie moje), ale w dzisiejszych czasach wolelibyśmy chyba e-booka z Kongresu. Choć, w sumie..., nie było panelu dotyczącego nowych technologii, to e-booka nie będzie. 

Ostatnim brakiem Kongresu był brak oficjalnych profili społecznościowych wydarzenia. Przez cały Kongres tweetowaliśmy w kilka osób, generując ponad 630 tweetów z relacjami i komentarzami, ponad 300 retweety, ponad 550 razy dodano nasze tweety do ulubionych. Dopiero na Kongresie, gdy wspólnie z kilkoma osobami relacjonowałam to, w czym uczestniczę, z kilkoma osobami znanymi mi osobiście i pierwszy raz napotkanymi w sieci dodam, zrozumiałam, dlaczego Twitter, Facebook itd. nazywa się mediami społecznościowymi. To była prawdziwie społeczna praca. A że byliśmy czytani pod hashtagiem #kongresmuzealników, to widziałam na kilku ekranach tabletów i smartfonów (tak, zaglądałam przez ramię). Oddolna inicjatywa tym razem, a następnym – mam nadzieję – oficjalny profil, do którego będziemy się dorzucać z naszymi społecznościowymi trzema groszami. 

Bo media społecznościowe to potężna siła. Teoretycznie 600 tys. aktywnych użytkowników Twittera mogło zobaczyć nasz hashtag, dowiedzieć się o konsolidacji muzealników, o wielkim muzealnym święcie w Łodzi. W trendach polskich #kongresmuzealnikow znalazł się na 8 miejscu, tuż za #AppleWatch. To wielki sukces!

Polecam poczytać pod wspomnianym hashtagiem nasze tweety – są bardzo ciekawą wizją Kongresu, wizją tworzoną na żywo. Warto w niektóre kliknąć, rozwinąć dyskusje, których nie opatrywaliśmy już hashtagiem. Dziękuję Wam za wspólne tweetowanie z Kongresu!

@WystawyWAWy @Muzeum_Narodowe @FundacjaAriAri @olgagnieszka @napoleonbryl @lednicamuzeum @marta_malina @ZamekDarlowo @MNKrk @kasha_te @monikabt1 @karkonosz

Na zakończenie potężnego kopniaka dała nam Freda Matassa. Jej przesłanie zawarte w krótkim be bold – bądźcie odważni, idźcie do przodu, rozbijajcie muzealny beton, planujcie, projektujcie i realizujcie – trafiło, liczę na to, do wielu serc muzealnych. Freda Matassa w kwadrans pogodziła muzealia z multimediami, potwierdziła konieczność przeprowadzania deakcesji, zwróciła uwagę na promocję, kazała nam wchodzić w interakcję z odbiorcami, komunikować z nimi, umożliwiać im partycypację...

Jak jednak to zrobić, skoro wszystkie referaty programowe były prezentacjami bez wniosków. Pozbawione konkluzji dane czy stwierdzenia, nawet narzekania, to nic poza danymi, stwierdzeniami. Pozbawione analizy nie pozwalają na zmianę, bo nie wiemy, jak tę zmianę wprowadzać, nie mamy – uczestnicy – siły sprawczej. Wiemy, gdzie nasze braki, gdzie nasze bolączki, ale najwyraźniej potrzebny jest kolejny kongres, by zastanowić się, co i jak można zmienić. A na trzecim z kolei kongresie być może porozmawiamy o nowych technologiach. Ten Kongres realizował wizję narzuconą przez organizatorów, wszystkie referaty i wystąpienia na panelach były zamówione. Może na czwarty kongres będzie wolno zgłosić temat?

Wszelkie decyzje dotyczące tematów ważnych, przewijających się w czasie Kongresu, a nie ujętych w uchwałach, zostały podjęte przez... decydentów, nie przez nas. Faktycznie Kongres był więc listkiem figowym, marchewką, którą chętnie wzięliśmy i zjedliśmy, najwyraźniej z pełną świadomością, że tkwił w niej haczyk. Ilu znalazło się takich, którzy postanowili zagłosować przeciwko uchwałom, nie dlatego, że nie popierają ich treści, ale by zamanifestować swój sprzeciw wobec przyjętego przez organizatorów trybu. Napisałam to, zainspirowana głosem uczestniczki Kongresu, która taką opinię wyraziła wobec wszystkich wytrwałych, siedzących i słuchających do samego końca. 

Dobrze było się spotkać – podkreślali to jednak wszyscy zagadani przeze mnie w kuluarach. Jaką formułę przyjmie Kongres w przyszłości – nie wiemy. Czy będzie się odbywał co roku, czy może co trzy lata, jak konferencja generalna ICOM, a pomiędzy zorganizuje się mniejsze, regionalne kongresy – nie wiemy. Czy będzie tak samo w pełni finansowany przez MKiDN, jak ten, historyczny pierwszy? Tego też nie wiemy (i nie wiemy, ile ten kosztował), ale jedno jest pewne: społeczność muzealników oraz zawodów pokrewnych zdecydowanie potrzebuje spotykać się regularnie. Z tego właśnie powodu, mimo bardzo wielu rozmaitych zastrzeżeń jestem entuzjastką Kongresu. 

Aneks 1: Sybille 2014

Gratulacje dla wszystkich zdobywców muzealnych nagród! Szczególnie wyróżniam jednak projekt edukacyjny „Muzeum mojego podwórka” Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy, przede wszystkim przez kumoterstwo (towarzystwo na Twitterze w czasie Kongresu) oraz Galerię Faras, fenomenalnie przygotowaną wystawę prezentującą wczesnochrześcijańskie malowidła. Planującym zwiedzenie tej wystawy zwracam uwagę na oświetlenie, wspaniale zrobione, eksponujące bez zarzutu przepiękne freski. 

Aneks 2: głosowanie

Wszystkie uchwały głosowaliśmy za pomocą „pilotów”. Wyniki od razu pojawiały się na wielkim ekranie. Widać, że z ponad tysiąca zapisanych na Kongres na głosowania została połowa. Można się było tego spodziewać. 

Aneks 3: nagroda w konkursie na najciekawszą wypowiedź zasłyszaną na Kongresie

Wypowiedź jednego z uczestników któregoś panelu: 

Nie nazwaliśmy nowo tworzonego ośrodka muzeum, tylko centrum, bo nazwa muzeum szkodzi placówce, obniża frekwencję.

Tak, drodzy Państwo muzealnicy. Długa droga przed nami. 

Dlaczego muzeum? Smutek tunezyjskich mozaik

Praca w muzeum, mówili, taka spokojna, nic się nie dzieje, ludzie wchodzą, wychodzą, krzyżówki rozwiążesz, języka się nauczysz, czasem wyładujesz agresję, jeśli będą chcieli eksponaty fotografować z fleszem... 

Media donoszą, że w środowym ataku na tunezyjskie Muzeum Bardo zginęło dwadzieścia jeden osób. 

Muzeum Bardo jest największą tego typu instytucją kultury w Tunezji, najstarszym muzeum w Afryce Północnej. Korzenie sięgają 1882 roku, gdy powołano tę placówkę, gromadzącą dzisiaj jedną z najwięcej znaczących na świecie kolekcję rzymskich mozaik. Muzeum jest wielką atrakcją turystyczną Tunezji; kraju, dla którego turystyka jest źródłem największych dochodów w gospodarce. 

Dzień muzealnika zaczyna się od kawy i studiowania gazety, potem omawiania doniesień z gazety, jakiegoś posiedzenia, opracowania jednego czy dwóch eksponatów, kawy, ciasteczka i właściwie to już koniec dnia pracy. 

Nie minął jeszcze rok od zamachu w Muzeum Żydowskim w Brukseli, w którym zginęły trzy osoby na miejscu, kolejna, czwarta, zmarła w wyniku odniesionych ran. Rada Bezpieczeństwa ONZ potępiła atak, podkreślając szczególnie to, że misją tego muzeum jest m.in. propagowanie tolerancji. 

Zwiedzanie muzeów? Najnudniejsze wakacje pod słońcem. Wolę leżeć na plaży i nie myśleć o niczym, zamiast zwiedzać rozsypujące się budynki, w których zakurzone eksponaty są opisane w niezrozumiałym języku. 

Nie minął miesiąc od powiadomienia świata o zniszczeniu zabytkowych posągów w irackim muzeum w Mosulu przez reprezentantów Islamskiego Państwa. „Zamiast Boga, starożytni czcili tych bożków” – mniej więcej tak wypowiadał się na filmie upowszechnionym w internecie jeden z obrazoburców. Choć nie wiem, czy ci, którzy niszczą wizerunki bogów, których kult dawno już temu zaniknął, zasługują na miano obrazoburców. 

Dlaczego muzea? Dlaczego kolekcja zapomnianych bogów? Wszystko przez pamięć. Muzea powstały po to zachować pamięć o przeszłości. Gromadzono w nich to, co już przestało być używane, a nie miało skryć się w niepamięci. Czasem miały być przestrogą dla odwiedzających, czasem miały nam przypominać, „skąd przyszliśmy”, byśmy wiedzieli, „dokąd zmierzamy”. Z czasem przestały przypominać nowożytne gabinety osobliwości czy oświeceniowe lamusy bogaczy grzebiących w ziemi. Z czasem nabrały charakteru nobliwych składów ze świadectwami przeszłości. Z czasem przeszły lifting i miejsce ciężkich gablot z natłokiem eksponatów zajęły teatralna scenografia i multimedia. Z czasem muzea stały się nośnikami pamięci społecznej, lokalnej, a czasem narodowej. Z czasem niektóre muzea okazały się wstydliwymi pamiątkami po niechlubnej przeszłości, z czasem polityka zaczęła wymagać nowych muzeów dla nowych ludzi... 

Z czasem okazało się, że sposobem na kształtowanie nowych ludzi jest zniszczenie posągów bogów zgromadzonych w muzeum. I że zamach w miejscu propagującym tolerancję jest także sposobem na kształtowanie nowych ludzi. I że zamach w Tunezji jest sposobem na kształtowanie nowego państwa, pozbawionego turystów, a wkrótce pozbawionego także – być może – zabytków z przedstawieniami niegdysiejszych bogów. 

Budujemy naszą przyszłość na przeszłości. Właściwie nie, to nieprawda. Budujemy naszą przyszłość na takim wyobrażeniu o przeszłości, jakie trzymamy w pamięci. Nie pamiętamy zbyt wiele o pogańskiej przeszłości ziem polskich, bo bogów naszych przodków spotkał ten sam los, co bogów z Niniwy. Wydaje się, że to takie proste: wystarczy wymazać materialny dowód na wierzenia, a zabije się bogów. Nie zawsze działa to tak sprawnie – wspomnienia czasem powracają, a często ujawniają się niebezpośrednio, przyczyniając do wytwarzania traumy. Zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i zbiorowym. Zapomnieliśmy o przeszłości komunistycznej, dlatego pamiętamy PRL jako krainę z bajki. Zapomnieliśmy o Jedwabnem, dlatego wraca z siłą zwielokrotnioną. 

Tak, ataki na muzea mają sens, doraźny. Obrócą się jednak prędzej czy później przeciwko sprawcom. Pamięci bowiem nie da się oszukać, szczególnie pamięci społecznej. Wczoraj mało kto wiedział, że w Tunezji istnieje Muzeum Bardo, teraz do każdego zakątka świata dotarła informacja o zamachu, roznosząc też wieść o tak pięknym muzeum i wspaniałej kolekcji. 

Zamach w muzeum ma jeszcze jeden wymiar, wybitnie muzealny. Upamiętnianie jest często jednym z celów powołania muzeum, zwłaszcza w tzw. miejscach pamięci – tam, gdzie wydarzyło się coś zasługującego na upamiętnienie. Muzea – nie tylko pomniki! – powstały więc w miejscach takich jak dom Anny Frank, czy Lorraine Motel, wokół którego powstało Narodowe Muzeum Praw Obywatelskich. Istnieją nawet organizacje zrzeszające instytucje funkcjonujące w takich miejscach pamięci. Jedna z nich – International Coalition of Sites of Conscience – zamieściła na swojej stronie trzy hasła: „Pamięć – Dialog – Działanie”. Inna organizacja – Gedenkstättenportal zu Orten der Erinnerung in Europa – prezentuje mapę z oznaczonymi miejscami pamięci w Europie. Na Ground Zero w Nowym Jorku powstało muzeum upamiętniające atak na World Trade Center. Zapewne za pewien czas jakaś przestrzeń w Muzeum Bardo zostanie poświęcona zamachowi i ofiarom. Od tego bowiem muzea są: by przechowywać całą pamięć świata, tę właściwą i tę która będzie właściwą, bo pamięć mija i wraca, jak śródziemnomorskie przypływy i odpływy. Nie zawsze widoczne, ale zawsze obecne. Także w Tunezji. 


Wyrazy współczucia dla wszystkich, którzy ucierpieli w zamachu w Tunezji, dla rodzin i bliskich ofiar. 

Animacja – sposób na poruszenie odbiorcy (digital storytelling)

Jeden obraz oddziałuje silniej niż tysiąc słów. A co z animacją? Czy proste przemnożenie liczby klatek – czyli obrazów – w animacji przez 1000 słów pozwoli stwierdzić, że obraz poruszony jeszcze mocniej zadziała? Nadużycie logiczne: większy wynik nie uprawnia do założenia, że wrażenie będzie silniejsze. Co najwyżej animowany obraz zamiast krótkiej historii z tysiącem słów umożliwi przedstawienie epickiej opowieści, takiej – powiedzmy – Trylogii Sienkiewicza czy Pana Tadeusza

O tym, dlaczego animowane obrazy mają taki wpływ na zmysły i uczucia człowieka, mają z pewnością dużo do powiedzenia specjaliści – neurologia, psychologia być może znają już rozwiązanie tej zagadki. Wiadomo jednak, że chyba od zarania sztuki ludzie starali się tworzyć nie tylko obrazki, ale i obrazki opowiadające historie, wreszcie te obrazki wprawiali w ruch. 

Terakotowe marionetki starogreckie, kiedyś może zabawiające dorosłych, dziś zachwyciłyby co najwyżej dzieci, którym wiesza się pajacyki nad kołyskami. Współczesny człowiek potrzebuje innego typu ruchu, który może go poruszyć. Ruchu przekazującego jakąś historię. 

Warto obejrzeć ten film. Kilkuminutowa historia przedstawia szykowanie się żołnierza na wojnę – greckiego hoplity, czyli ciężkozbrojnego piechura (znamy ich np. z bitwy pod Termopilami). Mało atrakcyjna dla większości zwiedzających waza grecka z czarnymi postaciami, uszkodzeniami i ubytkami staje się obiektem bliskim oglądającemu animację. Historia nieznanego żołnierza zaś – bohaterską epopeją na miarę wstępu do Iliady. Nie! Na miarę Furii, najnowszego filmu z Bradem Pittem. Warto poznać więcej animacji starogreckich zrobionych przez duet Sonya Nevin i Steve Simons; znaleźć je można pod zakładką „animations” na stronie ich projektu – Panoply. Najfajniejsze jest to, że każda animacja jest szczegółowo opisana, włącznie z pełnym storyboardem

Wiele można znaleźć animacji dzieł sztuki. Jakiś czas temu przez media społecznościowe przewijał się link do projektu „ożywiającego” obrazy wielkich mistrzów. Jednak w porównaniu z projektem Panoply te animacje, choć opatrzone tytułem „Beauty”, nie wywołują aż takiego poruszenia. Dlaczego?

W przeciwieństwie do „starożytnych” animacji, nie opowiedziano tu historii za pośrednictwem ruchomych obrazów. Twórca Beauty wykonał wspaniałą pracę, ożywiając to, co nieruchome, ale nie stoi za tym historia, z którą odbiorcy mogliby się identyfikować. Animacja zatem poruszy, ale czy pozostawi trwały ślad? 

Z pewnością uda się to innej animacji dzieł sztuki – zbiór obrazów van Gogha, z których autor tego remiksu, Luca Agnani, ułożył dramatyczną miejscami historię życia codziennego. Dramatyzmu niewątpliwie dodaje ekspresyjna muzyka Ludovico Einaudi

Wykorzystując możliwość animowania dzieł sztuki, warto panować nad przekazem i celem; warto je sformułować przed rozpoczęciem prac – jak chyba w każdym projekcie. Inaczej zamiast prostej, krótkiej animacji, która ma promować instytucję/wspomagać edukację/uatrakcyjniać wystawę (niepotrzebne skreślić, inne potrzebne dodać), powstanie pełnometrażowy film... 

Pisząc o animowaniu odbiorcy za pomocą animowanych obrazków, nie wypada nie wspomnieć o krakowskim Muzeum Historii Fotografii, które „porusza przeszłość” uchwyconą na starych fotografiach w zbiorach muzealnych. Opatrzone sentymentalną muzyką, poruszają nie tylko przeszłość, ale i wyobraźnię. Co też myślał sobie ten lekko uśmiechnięty mężczyzna na pokładzie transatlantyku? Opowieść ukryta w zdjęciu, wydobyta dzięki animacji, ma zachęcić do odwiedzenia instytucji – zarówno pod krakowskim adresem, jak i internetowym

Cyfrowe opowiadanie – digital storytelling – może łączyć różne typy narracji: słowną, wizualną, audionarrację. Jeśli trafiliśmy do świata Internet of Things zmysły dotyku i zapachu także zostaną poruszone. Bo digital storytelling, do którego według mnie ciągle należy przyszłość, to po prostu narracja działająca na zmysły. Narracja zmysłowa. 

Pełne informacje dotyczące prezentowanych filmów można znaleźć na linkowanych stronach. Autorem zdjęcia starogreckich marionetek z przełomu V i IV w. p.n.e. ze zbiorów Narodowego Muzeum Archeologicznego w Atenach jest Giovanni Dall'Orto.

Sztuka i pieniądze. Na marginesie pewnej debaty

Pierwsza niedziela października 2014. Intelektualiści polscy celebrują ruchome święto – ogłoszenie laureata Literackiej Nagrody Nike. A kobiety sprzątają po synach, mężach i ojcach. Mnie zaś zdarzyło się w ramach 2. Nowohuckiego Festiwalu Sztuki uczestniczyć – jako odbiorca – w panelowej dyskusji „Sztuka i... pieniądz”. 

Debata odbywała się w nowohuckiej Galerii Centrum. W tej samej Galerii od piątku można zwiedzać wystawę prac Zdzisława Beksińskiego ze zbiorów Muzeum Historycznego w Sanoku. O pieniądzach i sztuce, ich relacjach, mariażu, związkach, problemach – bo tak określano główny temat – rozmawiano zatem pośród obrazów artysty, który sam odrzucił prosto rysującą się ścieżkę sukcesu finansowego, na rzecz swobody wypowiedzi artystycznej. 

Wstęp do wypowiedzi dał prof. Jerzy Hausner, przedstawiciel Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, jednego z organizatorów wydarzenia. Przewijały się w tymże wstępie pojęcia „sztuka”, „niezależność”, „wolność”, „pieniądze”, zależność między finansowaniem artystów a wolnością sztuki czy finansowaniem publicznym a sytuacją artysty na rynku. Trudno jednak, w mojej opinii, znaleźć w wypowiedzi profesora Leitmotiv, który prowadziłby od początku do końca. Na szczęście mówił znacznie krócej niż kolejny mówca. 

Był to artysta Piotr Lutyński. Długo i zawile głównie przeczył sam sobie, utwierdzając mnie w przekonaniu, że artyści powinni wypowiadać się wyłącznie przez własną twórczość, a nie swe usta*. Jako „kuriozalne” określił specyfikacje podawane przez galerie austriackie i niemieckie (ciekawe, że właśnie te kraje wymienił) artystom, którzy mają spełnić zamówienie opiekuna finansowego co do joty. Powiedział, że „galeria żąda duszy”, co jest „zagrożeniem, szczególnie dla młodych, niezbudowanych artystów”. Wizja ta jest zupełnie przerażająca. Taki da Vinci malował przecież kogo chciał i jak chciał (przepraszam za tę ironię). Marzenie wielu o kontrakcie z najlepszymi galeriami na świecie jawi się panu Lutyńskiemu jako pakt z szatanem, bo „nie ma nic za darmo”. Po tym szatańskim początku przeszedł do wspomnienia, że wiele razy obecny tu także jako panelista pan Andrzej Starmach pomagał jemu i innym artystom, i taki związek pieniądza i sztuki jest akceptowalny. Wreszcie wypowiedział słowa, które zanotowałam wyjątkowo pieczołowicie, by przypadkiem nie zniekształcić tego zdania. Zapytał oto dramatycznie dość (choć za mało modulował głos): „Jak pomagać ludziom?” i sam odpowiedział szybko: „Artysta dostaje pieniądze i zaczyna pić alkohol.” 

Po tej wypowiedzi straciłam wątek. Wkrótce zaczął mówić Andrzej Starmach, który dał rys historyczny związków sztuki z pieniędzmi. Ten, kto malował na ścianach jaskini w Lascaux mógł to robić, bo ktoś inny poszedł za niego polować; wspomniał Medyceuszy, trudne związki pieniądza i sztuki z państwem i polityką, zwłaszcza w III Rzeszy czy w demoludach – z tego zresztą względu popularne dziś określenie „polityka kulturalna” źle mu się kojarzy. Postawił wreszcie trudne, retoryczne pytanie: „Artysta musi za coś przeżyć”.

Trochę przestrzelił z tym „przeżyć” według mnie, bo wielu nie udało się przeżyć, mimo usilnych starań. Schielego zabiła wprawdzie hiszpanka, nie głód, ale gdyby był lepiej odżywiony, może nie poddałby się szalejącej grypie tak łatwo? Fragonard nie potrafił dostosować się do nowego stylu w sztuce, huśtawki straciły na atrakcyjności, a on stracił zamówienia, umarł w biedzie i samotności. El Greco nie tylko nie znajdował zrozumienia dla swojej sztuki, ale wręcz spotkał się z wyśmianiem i zmarł nie tylko wydrwiony, ale i biedny. 

Andrzej Starmach zapytał następnie, gdzie się kończy wolność sztuki. Jako przykład podał street art. Ruch ten artystyczny zaczynał się, ciesząc się pełną wolnością, a dzisiaj Banksy sprzedaje się za gigantyczne pieniądze, a nawet w Polsce organizowane są aukcje prac przedstawicieli tego ruchu. Gdzież więc ta rewolucja? Sukces artystyczny jest utożsamiany z pieniądzem. Mówienie o niezależności, gdy artyści biorą pieniądze, nawet od państwa, jest mówieniem nieprawdy, pieniądz zawsze rodzi zależność. 

Proponował więc sprzedaż dzieł sztuki przez galerie, ale bez zobowiązań. Tylko... tylko, że wskazał na szczupłość polskiego rynku (i niewielkie tradycje polskiego handlu sztuką, które sięgają połowy XIX wieku. Konkluzja jego wystąpienia była przykra dla słuchaczy. Otóż bez względu na to, ile pieniędzy zainwestuje się w polską sztukę, to polscy odbiorcy i tak są na tyle „sztukoodporni”, że nic ten finansowy zastrzyk nie zmieni. Przede wszystkim w sztukach plastycznych (tu się nie zgodzę z panelistą; w muzyce jest podobnie). 

Wiesław Gumuła, który występował w podwójnej roli – profesora UJ i Dyrektora Oddziału Okręgowego NBP w Krakowie, sponsora cyklu debat, podszedł do tematu od strony społecznej. Wskazał na trzy odrębne dziedziny: gospodarka, polityka i wspólnota opierająca się na wymianie społecznej w zakresie edukacji, sportu, zdrowia itd. Ta trzecia dziedzina ma sens budowania prestiżu, społecznej pozycji, służy także do wyrażania opinii politycznych czy gospodarczych na przykład dzięki uprawianiu sztuki. Pytanie jednak powstaje, jakie są proporcje urynkowienia sztuki, tj. jaka proporcja pozwala na utrzymanie równowagi między sztuką a pozostałymi dziedzinami. Można tę równowagę bowiem łatwo naruszyć. Następuje wtedy deformacja dzieła artystycznego, np. gdy artysta odniesie sukces finansowy. 

W tym momencie przestałam uważnie słuchać, bo skupiłam się na tym wątku. Zatem, jeśli dobrze zrozumiałam, sukces finansowy artysty nie jest dobry dla jego sztuki. Hmm. Zgadzałaby się to w sumie z wcześniejszą wypowiedzią pana Lutyńskiego – osiągnąwszy sukces finansowy artysta zacznie pić alkohol. Nie życzymy więc artystom pieniężnych zysków. 

Ostatnim z panelistów był Andrzej Wyrobiec, niegdyś organizator artystycznego życia żaków krakowskich, dzisiaj wysoki urzędnik MKiDN. Zdecydowanie najlepiej przygotował się do wystąpienia. Nie tylko dlatego, że skupił się na wyjątkowo interesującym wątku w relacji sztuki i pieniądza, a mianowicie prawach autorskich i problemie własności intelektualnej oraz rozliczaniu należnych honorariów wynikających z takich zależności, ale także dlatego, że podał konkretne dane wskazujące na to, jak ważna ekonomicznie jest ta relacja. 

Przywołał pojęcie przemysłów kreatywnych i, wychodząc od definicji tego pojęcia, przeszedł gładko do kształtu prawa autorskiego, regulującego budowanie przemysłu kreatywnego. Dlaczego to tak ważne? Bo w UE w branżach związanych z przemysłem kreatywnym jest zatrudnionych 7 mln osób, co stanowi 3,5% miejsc pracy. W Polsce jest to 2% miejsc pracy. Głównym celem nowo powołanego stowarzyszenia Kreatywna Polska jest skuteczna ochrona praw autorskich, a jak ważna to stawka uświadomią liczby: 500 mld euro w ubiegłym roku przyniosły prawa autorskie w UE. Jak ważna to praca, niech uświadomi liczba fanów fanpage'a wspomnianego stowarzyszenia na Facebooku: 215. Osób, nie tysięcy. Załączam poniżej zrzut ekranu, bo warto się nad tą liczbą pochylić, nie nad stratą 500 czy nawet 700 mln złotych... Na marginesie dodam, że dopytałam pana podsekretarza, skąd zaczerpnął dane: z raportu Price Waterhouse Coopers znajdującego się na stronie Kreatywnej Polski; dziś piszę na szybko, nie będę ich weryfikować, ale z pewnością sięgnę do raportu. 

Następnie pan Wyrobiec skupił się na nielegalnym pozyskiwaniu treści w internecie, przez co straty twórców sięgają 500–700 mln zł rocznie. Wskazał na główne pola działania ministerstwa w związku z tym. To (1) nowe formy dystrybucji treści i budowanie świadomości społecznej propagowane m.in. za pośrednictwem portalu Legalna Kultura (będę sprawiedliwa: ponad 36 tys. „lajków na fejsie” robi jakieś wrażenie...). (2) Powstał zespół ds naruszeń praw autorskich, w którym znaleźli się przedstawiciele MKiDN, policji, Ministerstwa Sprawiedliwości, Urzędu Patentowego itd. Co więcej (3) pracuje się nad powołaniem odrębnego sądownictwa dla własności intelektualnych i prowadzi się szkolenia dla policji i prokuratury z tego zakresu. Ostatnim obszarem działania jest (4) uelastycznienie prawa autorskiego, polegające np. na ułatwieniu w tworzeniu serwisów internetowych z legalnymi treściami. 

Streściłam debatę. Co przyniosła, poza chwilowymi wybuchami śmiechu? Wartość edukacji – o której rozmawiano głównie w czasie pytań od publiczności. Wyedukowani odbiorcy będą sztukę kupować – taka jest optymistyczna konkluzja debaty, a ja po cichu dodam, że artysta dostanie pieniądze i zacznie pić alkohol. 

Mogłabym na tym zakończyć; zresztą i tak to, co piszę jest zbyt długie i nikt tego nie przeczyta (podobnie zachowywali się pragnący zwiedzać wystawę prac Z. Beksińskiego: nie słuchali gadających głów, tylko oglądali sztukę). Pech jednak chce, że dopiero co debata na podobny temat odbyła się w Warszawie, w trakcie Warsaw Gallery Weekend. Artyści byli i są biedni, ale dziś świat oferuje tym, którzy chcą, możliwości inne niż los El Greco czy Fragonarda. Dzisiaj obaj zamiast umierać w biedzie i zapomnieniu dokonaliby spektakularnego przekwalifikowania (to już moja konkluzja po przeczytaniu relacji z tej debaty), a, jak wiemy, przekwalifikowanie jest słowem-kluczem do zrozumienia współczesności**. Bieda artysty jest nadal synonimiczna z niezależnością artystyczną, przekraczaniem barier (srsly? Banksy, hello). Bieda wyraża się jednak w niedawnym bezradnym apelu Roberta Brylewskiego, który na swoim fejsbukowym profilu napisał, że nie ma kasy ani na obiad, ani na prezenty dla dzieci, ani nawet na fajki (och, na alkohol też nie ma, na pewno). Apel zaś to do młodych twórców, by nie poszli w jego ślady. Czeka ich zniechęcenie i bieda, a nie gruppies, seks i (taaak!) alkohol. 

W warszawskiej debacie przywołano także kwestię dotacji państwowych (w większym stopniu eksploatowano ten temat niż na dzisiejszym krakowskim spotkaniu). Problem dotacji państwowym zrozumie jednak tylko ten, kto przez formularze ministerialne przechodził, uzasadniał, dlaczego właśnie on ma dostać grant lub pisał opinię dla kogoś innego, wychwalając pod niebiosa potencjalnego stypendystę. Kłamstwa, wszystko kłamstwa, prawda? Bo jeśli się prawdę w takim formularzu napisze, to kandydat przepadł (to moja smutna wizja, poparta doświadczeniem). 

Co pozostaje? – zapytano w Warszawie. Wziąć los w swoje ręce. Własna działalność kreatywna, czyli udział w potężnym rynku przemysłów kreatywnych. Włączenie się poniekąd w nurt popkultury – np. w reklamie. Kto zyska (czytaj: kto zarobi), ten nie tylko sam sfinansuje swoją sztukę, ale i będzie miał na ten nieszczęsny alkohol. W drodze do finansowej satysfakcji dopomoże akademickie biuro karier, np. działające przy krakowskiej ASP, oferujące m.in. miejsca na staże studenckie w firmach kreatywnych. 

W krakowskiej debacie zabrakło mi tematów nie tak atrakcyjnych jak wątki z wypowiedzi Andrzeja Starmacha (zbyt mały rynek sztuki, analfabetyzm plastyczny itd.), nie tak kontradyktoryjnych jak u Piotra Lutyńskiego czy zakończonej niezrozumiałą dla mnie konkluzją społecznej analizy relacji finansów i sztuki (prof. Gumuła). Zabrakło mi praktycznego wymiaru tego problemu, poruszonego w czasie podobnego panelu w Warszawie dwa lata temu, w Zachęcie. To ubezpieczenia, emerytura, 50% koszty uzyskania dochodu itd. To zarobek dzisiaj i niepewne jutro. A trudno się sprzeciwiać wynikom badań, zgodnie z którymi społeczeństwa ułatwiające rozwój przemysłów kreatywnych – czyli kultury!, rozwijają się szybciej, lepiej, bogacą się bardziej niż te, które kultury nie stymulują, także finansowo. Popatrzmy na kwitnący rynek startupów w Berlinie, żywiący rzeszę artystów, sprawiający, że miasto przyciąga inwestorów – wielkie pieniądze, a nie jakieś tam grosze. Korzystają na tym wszyscy: artyści, mieszkańcy, turyści. 

Rynek sztuki jest skompromitowany, nie da się tego ukryć. Projekt taki jak „Lana Newstrom” ujawnia zaangażowanie pieniądza w sztukę. Rynek sztuki w Polsce jest bardzo mały – jak się wedrzeć na niego, jak osiągnąć sukces i dorwać się do tego symbolicznego alkoholu? Trudno powiedzieć. Trudno też oceniać w jakikolwiek sposób relacje sztuki i pieniędzy; ostatecznie to ten rynek sztuki, skorumpowany, oceni za jakiś czas, czy dane dzieło powstało wyłącznie z inspiracji finansowych, czy także zawiera wartości artystyczne. Rynek sztuki jest słaby, ale słabe jest także owo stymulowanie rozwoju kultury, sztuki zarówno idące od źródeł prywatnych, jak i publicznych. Zwracam tylko uwagę na to, że 500–700 mln zł, które rocznie nie wpływają do twórców z tytułu praw autorskich to jeden stadion piłkarski. I to chyba tyle w zakresie związku sztuki i pieniądza w Polsce. 

Zastanawiam się jednak nad sensem takiej debaty, poza tym, że panowie posiedzieli sobie i po...tentego, pogadali. Czy zbliża nas to do wyprostowania relacji finansów i sztuki? Czy jakiekolwiek wnioski padły, poza postulatem edukacji estetycznej? Nie. No to... po co?

Uprzejmie dziękuję Napoleonowi za zdjęcia z debaty, jak również za jego towarzystwo i wspólny śmiech po niektórych wypowiedziach. Uprzejmie przepraszam siedzących na debacie zbyt blisko nas; komentowaliśmy nieco zbyt głośno, ale niektórych wypowiedzi naprawdę nie można było nie skomentować. 


* Przykładem niech będą ostatnie wypowiedzi (nie ustne, ale pisemne) artysty pisarza Ignacego Karpowicza, bo dawniejszych tego typu nie będę przez litość przywoływała. 

** Jestem na to żywym dowodem: dokonuję przekwalifikowania co 7 lat. Mniej więcej :)

Są bariery i są barierki

Już drugiego dnia po otwarciu nowej biblioteki „za rogiem”, wybrałam się na rekonesans! 

Na wejściu do biblioteki potknęłam się o dość wysoki stopień. „Moja wina” – pomyślałam – „potykam się o wszystko”. Dostałam kartę i idąc do komputera stojącego przy drzwiach, by przejrzeć elektroniczny katalog, niemal połamałam się na tym samym stopniu. Choć właściwie oznaczony (żółto-czarny pas na stopniu), umknął mojej uwadze. Noga boli, ale powiedziałam sobie, że to wina kombinacji nie w pełni sprawnych nóg i dużej krótkowzroczności. 

Nieprawda. Wszystko to kłamstwo, począwszy od tego, że biblioteka wcale nie jest nowa, tylko przeniesiono ją z drugiego końca Starego Miasta do nas (na szczęście). Kłamstwem, a raczej przeinaczeniem jest też myśl, że noga boli mnie przez moją nieuwagę. Nieprawda, powtórzę. Noga boli mnie, bo przy urządzaniu nowej siedziby starej biblioteki, zabrakło funduszy, a może i fantazji na wykonanie podjazdu. Drobnego ułatwienia w dostępie do wiedzy i kultury.

Takich ułatwień przydałoby się więcej, w wielu miejscach. Brałam udział w tworzeniu stałej wystawy w Fabryce Schindlera, przydzielono mi tam mały multimedialny zakątek. Nie miałam żadnego wpływu na zespół niesamowicie kreujący wojenną rzeczywistość w kolejnych przestrzeniach. Szkoda, bo może powiedziałabym coś o moich nie w pełni sprawnych nogach, na których z trudem końcową część wystawy pokonuję. Najpierw żwirowisko w sali poświęconej obozowi w Płaszowie, później miękkie i grząskie podłoże zaprojektowane mające oddać trudny moment wyzwolenia Krakowa spod okupacji niemieckiej i pojawienie się Sowietów w mieście. Osoba na wózku inwalidzkim nie ma szans na zwiedzenie większości wystawy. Zdarzyło mi się po Fabryce Schindlera oprowadzać paru zwiedzających o kulach i było to dla nich bardzo trudne, męczące doświadczenie. Chcieli zrezygnować w którymś momencie, ale... wystawa jest jak rzeka bez powrotu. 

Wystawa w Fabryce Schindlera powstawała już ponad cztery lata temu, od tego czasu wiele się zmieniło – przynajmniej tak mi się wydawało. Moje wyobrażenia rozwiały rozmowy przy pracy nad projektem pewnego muzeum wirtualnego. Dyskusja dotyczyła WCAG 2.0 i obowiązku dostosowania stron instytucji finansowanych ze środków publicznych do potrzeb osób niepełnosprawnych. WCAG 2.0, zwany „wucagiem”, a przez niektórych nawet pieszczotliwie „wacusiem”, to zestaw zaleceń, które należy stosować, projektując strony internetowe (architektura informacji, UX, grafika) tak, by treści zamieszczane na tych stronach mogły „przemówić” do osób o niepełnosprawności wzrokowej, słuchowej, umysłowej i wszystkich innych rodzajach niepełnosprawności. Przyznaję, przeczytanie  nawet całej dokumentacji niewiele powie komuś, kto po raz pierwszy spotyka się z problemem (o ile przebrnie...). Na dodatek są to „wytyczne” i każdy może powiedzieć, że nie ma obowiązku ich wdrożyć. Niestety, taki obowiązek przyjdzie w połowie 2015 roku.

„Pani w ogóle widziała strony zrobione zgodnie z WCAG 2.0? Jakie brzydkie...! Po co to robić?” 

– usłyszałam, gdy oprotestowałam decyzję o braku narzędzia do zwiększania liter i podziału tekstów na części z wyraźnie oznaczonymi nagłówkami. „Przecież serwis robimy dla większości, a nie dla niedowidzącej czy niedosłyszącej mniejszości. Niedowidzący i tak nie zobaczy i nie doceni.” – zapadałam się w twarde krzesło, słuchając i pragnąć niedosłyszeć. W końcu padło to, czego się spodziewałam i obawiałam. 

„Ten serwis robimy dla normalnych.”

Nasze społeczeństwo, gdyby mogło, zabroniłoby niepełnosprawnym opuszczania domu. Utwierdziła mnie w tym przekonaniu wizyta w krakowskim Muzeum Inżynierii Mieskiej ze znajomym poruszającym się o kulach. „Pech” chciał, że wybraliśmy się tam zimą. Bruk, po którym przechodzi się między kasą a poszczególnymi budynkami z ekspozycjami, był tak śliski, że w butach o wibramowej podeszwie, które tego dnia założyłam, miałam kłopoty z utrzymaniem równowagi. Trudno mi sobie wyobrazić pokonywaniem tej samej drogi o kulach. Na sali z kolei brak krzeseł, ławki, czegokolwiek, by usiąść. Moje nie całkiem sprawne nogi po godzinie potrzebują odpocząć. Mogłam marzyć, bo nie mam kul, jak kolega, któremu pani z obsługi na naszą prośbę przyniosła krzesło z zaplecza.

Kule utrudniają poruszanie się, choć paradoksalnie mają je ułatwiać. Są jednak widomym znakiem niepełnosprawności. Co z taką niepełnosprawnością, której nie widać? Co z tymi niepełnosprawnymi, którzy chcą korzystać z dóbr kultury zdigitalizowanych ze środków publicznych? 

Gdy – wracając do wspomnianego wirtualnego muzeum – protestowałam, że tworzenie wirtualnego muzeum z interfejsem całkowicie odmiennym od tego, do czego przyzwyczajeni są użytkownicy i ponadto niezgodnym z zasadami WCAG 2.0, usłyszałam, że „nasz serwis będzie przełamywał standardy. Nauczą się, że jest inaczej.”. Niedowidzący zaś, jak podsumowano niezręczną dyskusję, „mają na swoich komputerach i tak jakieś lupki i inne narzędzia, nie ma co się nimi przejmować”. 

Jestem wdzięczna za wiele zmian związanych z życiem osób niepełnosprawnych, a WCAG 2.0 znajduje się wysoko na tej liście. Usprawnienia wprowadzane tymi wytycznymi są barierkami, na których wspierając się, można przekraczać bariery. Pragnęłabym gorąco, żeby podobne obowiązki nałożyć na instytucje publiczne w świecie rzeczywistym, nie tylko wirtualnym. Oh, wait, przecież są takie wytyczne...  

Post Scriptum

Byłabym niesprawiedliwa, pozostawiając wrażenie, że w muzeach nie robi się nic dla niepełnosprawnych. Nieprawda. W warszawskich Łazienkach odbywają się szkolenia z obsługi gości z niepełnosprawnością (te zdjęcia trzeba zobaczyć koniecznie!). Muzeum Narodowe w Krakowie konsekwentnie dostosowuje kolejne oddziały do potrzeb osób niepełnosprawnych, wystawy można też zwiedzać w towarzystwie przewodnika znającego język migowy. Nieładnie skrytykowana przeze mnie Fabryka Schindlera szczyci się wspaniałą audiodeskrypcją (posłuchajcie, to materiał atrakcyjny także dla „pełnosprawnych”). I jest najważniejsza inicjatywa, czyli projekt „Muzea bez barier, realizowany przez Muzeum w Stalowej Woli, mający na celu likwidację barier w dostępie do kultury dla niepełnosprawnych zwiedzających. 


Relacja obiekt–odbiorca w wirtualnych muzeach

Od dawna interesował mnie problem relacji obiektu i odbiorcy w muzeach wirtualnych. Zastanawiałam się, czy w ogóle powstaje związek między wirtualnym zwiedzającym a wirtualnym obiektem i, jeśli tak, to jakiego rodzaju może być. Traf chciał, że mogłam kilka przemyśleń z tym tematem związanych zaprezentować na spotkaniu, które kilka dni temu w krakowskiej Artetece, części Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej, zorganizowała dla muzealników z regionu firma RCS2

Pretekstem do spotkania był przyjazd do Krakowa pani Jennifer Marshall, przedstawicielki Apple odpowiedzialnej za treści edukacyjne, w tym także wdrażanie w naszej części świata (Europa Wschodnia, Rosja, Indie i część Afryki) platformy edukacyjnej iTunes U. To ona była główną prelegentką. Moje „pięć minut” wykorzystałam na wprowadzenie problemu edukacji w muzeach wirtualnych. Edukacja bowiem bezpośrednio łączy się ze wspomnianą platformą Apple od niedawna dostępną dla instytucji w Polsce: uniwersytetów (stąd „U” w nazwie, gdyby ktoś się zastanawiał!), innych instytucji kultury (w tym właśnie muzeów) oraz szkół. Trzecią z prelegentek, a drugą w kolejności na wydarzeniu, była Zuzanna Stańska. Omówiła różne typy aplikacji mobilnych dla kultury, a pamiętać trzeba, że w tej dziedzinie jest specjalistką, znaną przede wszystkim dzięki sukcesom jej własnej aplikacji DailyArt.

Platforma iTunes U wydaje się idealna dla muzealników. Służyć może do upowszechniania wyników prac badawczych, katalogów muzealnych, zarejestrowanych lekcji muzealnych, udostępniania informacji podstawowych: od godzin otwarcia po zawiadomienie o publicznej gościnnej prelekcji, konferencji lub promocji książki. To cele mieszane: promocyjno-marketingowo-edukacyjno-informacyjne. Z długiego wystąpienia odniosłam wrażenie, że nie do końca nawet samo Apple ma pomysł na użycie w tym sektorze, specyficznym, muzealnym, stworzonego przez siebie narzędzia promocyjnego. Ciekawa dyskusja i istotne pytania, które w niej padły, pozwalają jednak liczyć na to, że niedługo będziemy mieć w iTunes U pierwsze polskie instytucje w roli dystrybutorów. Mam nadzieję, że pierwsze pojawi się któreś muzeum, a nie jedna z uczelni wyższych lub szkół niższego szczebla! I że niedługo później edukatorzy na całym świecie będą mogli wykorzystywać materiały wytworzone w Polsce do prowadzenia zajęć w swoich szkołach, na uczelniach i w muzeach. 

Wśród pytań dominowały dwa wątki: cena i dostępność wynikająca z używanego sprzętu. Jennifer cierpliwie powtarzała wielokrotnie, że iTunes U jest całkowicie darmowe dla dostawcy treści, czyli instytucji (np. muzeum). Treści natomiast mogą być zarówno bezpłatne, jak i płatne przez odbiorcę, zatem instytucja ma szansę również zarabiać na prezentowanych materiałach. Treści można dodawać na platformę z poziomu każdej przeglądarki internetowej i na sprzęcie jakiegokolwiek producenta. Ograniczenia sprzętowe pojawiają się dopiero przy pewnym typie zorganizowanych w „kursy” materiałów: odbiorca musi mieć iPada, by je na nim otwierać. Dla innego typu organizacji treści na platformie, mianowicie „kolekcji”, nie ma takiego ograniczenia. Trzeci problem, który poruszył wielu zgromadzonych, to prawa autorskie. Jennifer także tu uspokajała: nie ma mowy o przekazaniu praw lub nawet licencji. Całość troski o zabezpieczenie praw autorskich spoczywa na dostawcy treści i w żadnym momencie Apple nie rości sobie do nich pretensji. 


Sporo czasu poświęcono dyskusji na temat organizowania materiałów udostępnianych na platformie. W późniejszych rozmowach kuluarowych, prowadzonych po angielsku, dominowało w tym kontekście słowo: „curate”. Trudno znaleźć dobry jego odpowiednik w języku polskim. Śmialiśmy się, że po polsku zastępujemy je innymi pojęciami, zbliżonymi do jego angielskiego znaczenia. Pojawiły się „selekcja”, „wybór”, nawet „opieka nad treścią”. A jakie wy znacie zamienniki dla słowa „curate”, lepsze niż wymienione? To ważne, bo pokazywanie różnorodnych materiałów w iTunes U wymaga ich „kuratorowania”, dobierania, niekiedy układania w sensowną całość. Jakoś trzeba to także nazwać po polsku. 

Przedstawiając na samym początku spotkania problem relacji obiektu z odbiorcą w kontekście edukacji muzealnej, nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak to, o czym mówię, jest bliskie koncepcjom niesionym przez platformę iTunes U. 

Oderwanie odbiorcy od „prawdziwego” obiektu – z czym ma do czynienia w zwiedzanej instytucji – powoduje w prezentacji wirtualnej zerwanie więzi emocjonalnej, tworzonej w momencie zetknięcia fizycznego z muzealium. Digitalizacja obiektów sprawia, że relacja ta, pierwotnie bezpośrednia (mimo kuloodpornych szyb czy gablot), wymaga pośrednictwa urządzeń i oprogramowania. Obiekt zdigitalizowany, nawet włożony odbiorcy do dłoni – pokazany w komórce czy na tablecie – lub przybliżony w kosmicznej rozdzielczości na ekranie olbrzymiego monitora, staje się obojętny. Nie wywołuje emocji. To hardware'owo-software'owe pośrednictwo nie jest jedyną przeszkodą na drodze do pojawienia się efektu sublimacji. Drugim problemem jest, w mojej opinii, liczba obiektów, a dokładnie ich nadreprezentacja. Szczycimy się, że skanujemy po kilkaset obiektów dziennie, udostępniamy ich nieskończoną liczbę co kwartał, ale po co? Ile czasu może zająć przeciętnemu odbiorcy zapoznanie się z tymi obiektami? Po którym pomyśli, że wszystko, co jest dostępne „natychmiast”, „na żądanie” i w takiej ilości, jest mu obojętne? Kiedy uzna, że oddala go od tego obiektu, który pozornie trzyma w dłoni, dystans większy niż 3 metry w budynku muzeum?* 

Remedium na to upatruję w kontekstualizowaniu obiektu, w nadawaniu sensu jego pokazywaniu. Uczynić to mogą muzealni edukatorzy w celu niwelowania nowego typu dystansu dzielącego odbiorcę od obiektu. Platforma iTunes U wydaje się narzędziem doskonałym do tego. Wszystko, co jest w internecie, jest wirtualne z definicji, ale te wirtualne byty potrafią wywoływać całkiem rzeczywiste emocje (Kto z was nigdy nie uczestniczył w dramatycznej dyskusji na facebooku? Kto nigdy nie zerwał znajomości, po wymianie maili? Komuś może zdarzyło się wśród wirtualnych znajomych znaleźć miłość życia, wcale nie wirtualną...?). Oby tak było również w przypadku obiektów muzealnych, trzeba jednak postarać się o wywołanie w odbiorcach emocji i nawiązanie relacji odbiorca–obiekt wiążącej odbiorcę z obiektem, a nie dystansującej go od niego. Do tego musi się zmienić sposób wykorzystania obiektów i ich prezentowania odbiorcom. 

* Na marginesie: to wcale nie musi być negatywne zjawisko, bo dzięki temu odbiorca wirtualnych treści może pomyśleć, że lepiej przyjść do muzeum niż wirtualnie przeglądać zasoby. Może, ale nie musi... i w tym jest problem. 

Serdecznie dziękuję firmie RCS2 za zaproszenie do wystąpienia oraz Apple Poland za współorganizację spotkania, a także Napoleonowi za udostępnienie zdjęć z wydarzenia. 

Od fundamentów ku niebu. Podstawy zarządzania zbiorami

Digitalizujemy zbiory muzealne, prezentujemy niezliczoną liczbę obiektów w internecie, a okazuje się, że najbardziej podstawowe elementy pracy nad kolekcjami są często nieznane lub, w ferworze prac, zapomniane. 

Zaślepia nas technologia

Wydaje się, że wystarczy wstawić do muzeum skaner 3D o najlepszych aktualnie parametrach, zrobić dla instytucji wymiatającą graficznie stronę www, prowadzić na Twitterze najbardziej aktywny z wszystkich profil muzealny i do każdej wystawy robić aplikację mobilną. Nie. To też ważne działania, ale przecież to tylko narzędzia stosowane do upowszechniania wiedzy o zgromadzonych obiektach. Tę wiedzę można jednak propagować tylko wtedy, gdy kolekcja jest dobrze zorganizowana. 

Niedawno odbyłam ciekawą rozmowę z właścicielką kolekcji dzieł sztuki współczesnej. Wprawdzie jej kolekcja jest niewielka, ale za to pod względem doboru obiektów, ich wartości zarówno artystycznej, jak i finansowej wywiera wielkie wrażenie. Analizując dane opisujące zbiory, zgromadzone w arkuszu kalkulacyjnym, wyraziłam dwie wątpliwości już po kilku sekundach. 

Dlaczego prowadzicie inwentarz kolekcji w arkuszu kalkulacyjnym? – spytałam najpierw 

Odpowiedź, która padła, zdziwiła mnie trochę. Właścicielka stwierdziła mianowicie, że trudno znaleźć narzędzie spełniające wymagania stawiane przez sztukę współczesną. Skupia się więc na kilku istotnych dla niej elementach opisu, a arkusz kalkulacyjny pozwala jej na sortowanie i filtrowanie danych. Kolekcja zresztą przyrasta o około 20–30 dzieł rocznie, trudno więc mówić – jak dowodziła kolekcjonerka – o problemach związanych z aktualizacją arkusza.

Drążyłam temat, bo ta argumentacja do mnie nie docierała. Moje najgorsze przypuszczenia się potwierdziły, gdy usłyszałam, że wprowadzenie nowych danych do arkusza wiąże się z zapisaniem tego arkusza pod nową datą i przesunięciem poprzedniego do folderu „archiwum”. Nie chodzi o nowe obiekty w kolekcji, lecz na przykład ustalenie prawidłowej daty powstania obiektu – w starym arkuszu zostaje data poprzednio ustalona – już historyczna, w nowym zaś zapisuje się nowo ustaloną datę powstania. 

Złapałam się za głowę. Nie wiedziałam, jak to skomentować, porzuciłam więc temat. Miałam w planach analizę tych danych i wiedziałam, że czeka mnie przedarcie się przez setki arkuszy kalkulacyjnych, nie raz datowanych „20140328bis”, bo tego dnia nastąpiła dwukrotna modyfikacja. Nie wspominając o opisach tekstowych, które skrupulatnie gromadzono w edytorze tekstu. Nie byłam w stanie nic więcej zrobić, niż tylko zadać drugie pytanie:

Jak wyglądają wasze numery inwentarzowe?

Nie mamy numerów inwentarzowych, z uśmiechem odparła kolekcjonerka. Jak więc identyfikujecie obiekty? – spytałam, z nadzieją, że jest jednak jakiś system. Okazało się, że się nie myliłam. System istnieje. Numer rzędu w arkuszu kalkulacyjnym to numer obiektu. Właścicielka sprawuje jednak pieczę nad czterema kolekcjami i trudno rozstrzygnąć, do której z nich należy obiekt o numerze 1, jeśli nie porówna się pozostałych cech. 

Zaczęłam wiosenne sprzątanie

Dziesięć minut wystarczyło, by w tej niewielkiej kolekcji wprowadzić nowy porządek numerów inwentarzowych. Każda z czterech kolekcji, którymi, jak wspomniałam, opiekuje się moja rozmówczyni, otrzymała symbol ją identyfikujący. Na przykład kolekcję oryginalnych, artystycznych mebli oznaczono symbolem „Des”, bo według jej opiekunki nie ma innego „designerskiego” zasobu i będzie to wystarczająco rozpoznawalne. Każda z wyodrębnionych kolekcji otrzymała więc symboliczny skrót, po którym następował znak dywizu („-”) oraz właściwy numer porządkowy. Przy czym w ramach kolekcji numerację prowadzono od pierwszej do ostatniej pozycji. 

Ucieszyłam się, gdy kilka dni później otrzymałam dane poprawione i przygotowane do analizy, którą mam przeprowadzić. Ucieszyłam się, widząc arkusz kalkulacyjny z datą w nazwie („20140328”); poszczególne arkusze opatrzono skrótami nazw kolekcji. 

Gdzie tu zarządzanie zbiorami?

Efektywne zarządzanie zbiorami, w tym także wykorzystywanie kolekcji do celów na przykład marketingowych (strona www, media społecznościowe, aplikacje mobilne) wymaga odpowiedniego porządku w zasobie. Numery inwentarzowe i odpowiednio prowadzony katalog zbiorów są podstawą. Jeśli fundamenty są odpowiednio wytrzymałe i właściwie skonstruowane, sięgniemy nieba. 

Nawet w arkuszu kalkulacyjnym warto prawidłowo prowadzić numerację inwentarza tak, by każdy obiekt można było bez wątpliwości odróżnić i zidentyfikować. Co więcej, by narzędzia służące do promocji instytucji potrafiły te obiekty odróżnić i zidentyfikować. Dlatego wygodniej posługiwać się odpowiednimi programami do zarządzania kolekcjami (wiele z nich potrafi na przykład automatycznie nadawać numery inwentarzowe). Nie każda instytucja musi taki system mieć, nie każdą instytucję na taki system stać, wreszcie, nie każda instytucja ma ludzi, którzy będą mozolnie wprowadzać dane z papierowych katalogów i inwentarzy lub migrować dane z arkuszy kalkulacyjnych, edytorów tekstu itp. 

Nie od razu inwentarz zbudowano

Tak to niestety wygląda. Arkusz kalkulacyjny nie rozwiązuje wszystkich problemów, a wiele kłopotów potrafi wygenerować. O ile można zrozumieć historyczne zaszłości w numerach inwentarzowych w instytucjach istniejących od dawna, o tyle nie potrafię domyślić się, skąd bałagan w tej podstawowej wartości opisującej muzealia w nowo powoływanych muzeach, funkcjonujących zaledwie kilka lat. Wyobrażam sobie, że wynika właśnie z dowolności wprowadzania pewnych typów danych w arkuszu kalkulacyjnym.

Właścicielka i opiekunka kolekcji dostrzegła problem i postanowiła się z nim rozprawić skutecznie, raz na zawsze: zakupiła do prowadzenia ewidencji obiektów program do katalogowania zbiorów, który zastąpi arkusze kalkulacyjne. Jednak tylko człowiek jest w stanie dla każdej kolekcji przygotować sensowny i zgodny z ustawodawstwem system numeracji obiektów w inwentarzu, do czego gorąco zachęcam, obojętne, czy pracujecie w arkuszu kalkulacyjnym, czy jedynym w swoim rodzaju, najlepszym komputerowym katalogu obiektów muzealnych. 

Muzeum pod ostrzałem

Po lekturze wywiadu z dr Ewą Toniak, w którym przedstawiła, dlaczego nie doszło do zaprojektowanej przez nią wystawy Chłopiec rośnie na rycerza. Reprezentacje męskości w kulturze polskiej od schyłku XVIII w. do dziś w Muzeum Narodowym w Krakowie. Jestem bardzo ciekawa komentarza Muzeum Narodowego w Krakowie do całej sprawy. Z ust pani Ewy Toniak padają bardzo ostre oskarżenia. Można wysnuć wniosek, że Muzeum przez dłuższy czas bawiło się nią (i osobami z nią współpracującymi) jak lalką, która ostatecznie nie przypadła do gustu.

Przykre słowa padają pod adresem pracowników merytorycznych. Każdemu łatwo przypiąć łatkę wstecznika, szczególnie, gdy jest to pracownik muzeum – instytucji w potocznej definicji wstecznej. W mojej pracy spotkałam się wiele razy z praktyką odrzucania projektów muzealnych lub okołomuzealnych związanych z nowymi technologiami. Strach przed nowym, niechęć do uczenia się, brak zapału i własnej inicjatywy we włączanie się w przedsięwzięcia realizowane przez osoby z zewnątrz – wszystko to znam, widziałam, doświadczyłam tego. Sama krytykowałam nie raz takie podejście i dziwiłam się, że nic się z tym nie da zrobić.

Przy czytaniu tego wywiadu, pojawia się we mnie duże „ale”. Przede wszystkim rozumiem rozgoryczenie pani kurator związane z niemożnością pracy z wybranymi przez siebie osobami, ale stwierdzenie:

Robiąc wystawy zawsze pracuję z tymi samymi osobami i nie mam zwyczaju ani potrzeby pracować z nikim innym, ale tu, mimo zamawiania obrazów w luwrze, projektant okazał się za drogi i dostałam jakieś krakowskie studio•.

– wzbudziło we mnie niepokój. Każdy chciałby pracować zawsze z tymi ludźmi, którzy mu odpowiadają, są sprawdzeni i można na nich polegać. Niestety, nie zawsze możemy mieć taki luksus. Obawiam się wręcz, że liczyć na niego mogą najwięksi. W świecie muzealno-wystawienniczym pewnie pani Anda Rottenberg – pierwszy przykład, jaki mi przychodzi do głowy. „Jakieś krakowskie studio” natomiast generuje we mnie sprzeciw. Skąd ta pogarda – czy może jestem przeczulona? 

Zaufanie, nadwerężone w tym miejscu, spadło do zera po kolejnym akapicie, którego nie potrafię zrozumieć. Na pytanie:

A pozostałe koszty?

– padła odpowiedź:

Przywiezienie samochodem MNK obrazów to raczej rutyna. Pamiętaj, że wystawa w 90 procentach opierała się na zbiorach krakowskich. Tego, co zgromadzono w magazynach, na miejscu. Dlatego nigdzie nie mogę jej przenieść, niestety.

Też mi szkoda, że wystawy nie można nigdzie przenieść, ale to chyba nie jest odpowiedź na pytanie o koszta? Może się czepiam, ale odniosłam ogólne wrażenie robienia czarnego PR Muzeum Narodowemu w Krakowie w każdym możliwym aspekcie. Szczególnie we fragmencie o pracownikach, którzy prosili o mówienie do nich prostszymi słowami niż dyskurs.

Szanuję dokonania pani Ewy Toniak. Współtworzona przez nią wystawa z 2005 roku z CSW Zamek Ujazdowski Polka. Medium – Cień – Wyobrażenie była niewątpliwie jedną z najważniejszych wystaw pierwszej dekady XXI wieku. Innych w jej dorobku, niestety, nie widziałam. Doceniam jej osiągnięcia, gratuluję sukcesów. 

A jednak chciałabym wysłuchać drugiej strony – nie tylko dlatego, że pochodzę z Krakowa, pośród pracowników tutejszego Muzeum Narodowego mam znajomych i przyjaciół. Sama także pracowałam w muzeum, w którym borykałam się z rozmaitymi problemami, ale i zobaczyłam olbrzymie poświęcenie pracowników nieprzekładające się na osiągnięcia finansowe. Może dlatego czasem łatwiej mi zrozumieć muzealników i może dlatego chciałabym wysłuchać i drugiej strony...?


•Zachowuję pisownię oryginału, zaznaczając, że po „robiąc wystawy” powinien być przecinek, a Luwr, nawet w przypadku zależnym, pisze się dużą literą). 

Nie jestem patriotką? Pamięć o powstaniu warszawskim

Kraków, 1 sierpnia 2013, za minutę godzina „W”. Siedzę w pracy, słucham muzyki (francuski barok), przygotowuję kolejną tabelkę z zadaniami na następny dzień. Wyjdę z biura za nieco ponad godzinę, po drodze zrobię zakupy. W domu nakarmię kota. Włączę komputer, zerknę na wiadomości w mediach społecznych. Zdenerwuję się. Znowu nie jestem patriotką, pomyślę

Łabowa koło Krynicy, noc 31 lipca/1 sierpnia 1987. Jestem na obozie harcerskim, pierwszy raz w życiu. To druga, może trzecia noc w namiocie. Cały czas pada – będzie padać cały miesiąc. W środku nocy alarm. W pośpiechu zakładam buty, po omacku szukam okularów, nie znajduję. Na pół ślepa staram się nie zgubić światła, za którym przedzieram się przez las wraz z koleżankami. Na miejscu ognisko, wokół którego zgromadziła się wcześniej kadra. Śpiewamy piosenki powstańcze – znam je wszystkie na pamięć: Pałacyk Michla, Hej, chłopcy itd. Kończymy Rotą. Rano dopiero zorientuję się, przecierając zaspane oczy, może w drodze na służbę do kuchni, może przy zwykłych zajęciach obozowych, że nocą uczciliśmy rocznicę powstania warszawskiego. 

Nie jestem patriotką, bo od lat nie zrywam się już nocą lipcowo-sierpniową i nie śpiewam Marszu Mokotowa, lecz, co najwyżej, pod nosem pomrukuję Jak długo na Wawelu Zygmunta bije dzwon… Nie jestem patriotką, bo zamiast w milczeniu stanąć o godzinie 17.00, zadumać się nad losem powstańców, pilnie pracuję, z myślą o jutrze, a nie z myślą o Wczoraj. Nie walczę z olbrzymami, lecz mierzę zamiary na siły, wyciągając wnioski z doświadczeń tych, którzy za apelem Mickiewicza poszli i nie dane im było budować Jutra. 

Powstanie warszawskie stało się mitem założycielskim nowego państwa, odradzającego się po komunistycznym zniewoleniu. Mit ten jednak, jak to się często z mitami dzieje, uległ nadużyciu. W polskich dziejach mamy do czynienia z kilkoma takimi mitami, które zostały wykorzystane w chwilach, gdy Polska jako ten Feniks z popiołów, odradzała się. 

Zrośnięte cudem ciało biskupa Stanisława posłużyło za mit fundacyjny dla zjednoczenia Królestwa Polskiego po rozbiorach. Obrona Częstochowy uległa mitologizacji w kraju zrujnowanym potopem szwedzkim. Walka o granice zwieńczona bitwą warszawską 1920 roku stała się mitem założycielskim II Rzeczypospolitej. 

Mitem fundacyjnym po II wojnie światowej przez wiele lat było stawianie słupów granicznych na Odrze. Moje pokolenie świetnie pamięta rysunek Szymona Kobylińskiego ze szkolnego atlasu historycznego. Obrazek ów miał spory udział w utrwalaniu pamięci o tych słupach. Odra to była czy nie, Mieszko, a może inny z książątek słowiańskich, nie miało to znaczenia. Wpisywało się w potrzebę uzasadnienia obecności polskiej na rubieżach zachodnich. Lub, delikatnie to ujmując, przez wieki nieobecności i dość gwałtownego, niespodziewanego powrotu. Na tych słupach stanął PRL (nie tylko, oczywiście, na tych słupach, ale proszę uprzejmie o przyjęcie tej konkluzji, jakże metaforycznie pięknej). 

W miejsce słupów, po 1989 roku, pojawiło się powstanie warszawskie (traktuję tu 1989 rok jak moment przełomu; powstanie powracało już od kilku lat do oficjalnego dyskursu społecznego i politycznego). Trafiło do sfery mitów, ale przede wszystkim stało się sztandarowym mitem założycielskim odrodzonej Polski. Było to o tyle proste, że przez lata pamięć o powstaniu starano się wykorzenić. Jak wiadomo, Polak tym bardziej ukocha to, czego mu się zabrania. Nie odmawiając rangi powstaniu warszawskiemu, należy jednak wskazać na kilka niezbyt pozytywnych zjawisk, które towarzyszyły procesowi sakralizacji (bo mit zakłada sakralizację tematu). Dwa najprostsze to wykluczenie (kto nie jest za powstaniem, jest przeciwko nam) i bezapelacyjność (nie ma nic ważniejszego nad powstanie). To pierwsze jest wyjątkowo groźne, bo poziom poparcia dla powstania stał się wyznacznikiem poziomu patriotyzmu. 

Prześcigamy się zatem w udowadnianiu, jakimi to patriotami nie jesteśmy. Jeśli syreny nie zawyją w najmniejszej mieścinie polskiej, to mieścina owa nie jest patriotyczna. Kto na odgłos syren nie przystanie i w zadumie nie pochyli głowy, nie jest patriotą. I tak dalej. Powstanie żyje na dwóch płaszczyznach: wydarzenia historycznego i pamięci historycznej. W pierwszej płaszczyźnie uznaję je za istotne wydarzenie w dziejach Polski, ale nie najistotniejsze, jak się je traktuje w drugiej płaszczyźnie, pamięci. 

Najgorsze jednak w tym procesie przechodzenia wydarzenia historycznego do mitologii jest to, że z grona patriotów wyklucza się wszystkie inne postawy także z przeszłości. Nie jest więc patriotką pani Hania, która 1 sierpnia 1944 roku w Krakowie uczyła dzieci na tajnych kompletach. Nie jest patriotą pan Zbyszek, który 1 sierpnia 1944 roku szmuglował ze wsi mięso do miasta. Nie są patriotami wszyscy ci, którzy 1 sierpnia przedłożyli sprawy jakiekolwiek nad powstanie. Edukację, zaopatrzenie, a w późniejszej perspektywie jeszcze gospodarkę, jeszcze kulturę, jeszcze budowanie przyszłości… Wmawia się, że powstanie było jedyną drogą do przeciwstawienia się zniewoleniu. Nie przeczę, że było jedną z dróg i jednym ze sposób na stawienie czoła, ale były również inne drogi. Tym innym odmawia się racji bytu. 

Pamięć – czy społeczna, czy historyczna – zaczęła być tematem poważnych rozpraw w humanistyce wtedy, gdy dostrzeżono, że jedna wizja przeszłości nie tylko nie jest prawdziwa (o prawdzie w historiografii nie chcę tu pisać…), lecz przede wszystkim nie wystarcza do budowania tożsamości, zarówno społeczeństwa, jak i jednostek. W oficjalnej wizji przeszłości zabrakło miejsca dla nieoficjalnych zdarzeń i postaw. Dzięki pamięci społeczeństwa nabyły wiedzę o losie niewolników, o historii kobiet, o mniejszościach religijnych i seksualnych. We Francji pamięć przywróciła świadomość o walce katolickiej i rojalistycznej Wandei przeciwko laickiej, republikańskiej rewolucji po 1789 roku – to mały dowód na to, że pamięć nie jest tylko narzędziem w rękach sił lewicy. Pierwotnym celem badaczy zapomnianej historii było doprowadzenie do pluralizmu historycznego, wielopłaszczyznowej wizji przeszłości.

Przeciwnie w Polsce. U nas pamięć stała się potężną bronią w konsolidacji społeczeństwa, zgodnie z promowaną polityką historyczną. Przywrócenie pamięci o powstaniu warszawskim potraktowano jako zwycięstwo w walce, co spowodowało jednocześnie stworzenie jednego obowiązującego spojrzenia na wydarzenia minione i wykluczenie innych wizji historii. Konsekwencją jest potępienie postaw innych, niż obowiązujące w zmitologizowanym świecie powstańców. Fikcyjna pani Hania i wymyślony pan Zbyszek nie mają w takim świecie potrzeby istnienia. Ich postawy nie są postawami pożądanymi.

Mit w ujęciu Leszka Kołakowskiego „nie dostarcza wiadomości, ale odkrywa obszar wartości”. Jakie wartości płyną dla naszego dzisiejszego społeczeństwa, w czasach grożącego w każdej chwili kryzysu gospodarczego, konfliktu zbrojnego na skalę światową nadciągającego ze Wschodu, i Bliskiego, i Dalekiego? Jakie wartości nabyć mogą młodzi ludzie, wzorując się na postawach powstańców i, może co ważniejsze, jakie konsekwencje przyniesie w przyszłości, hołdowanie tym wartościom? Pytam prowokacyjnie i retorycznie.

Nie jestem patriotką. Podziwiam odwagę powstańców, ale doceniam panią Hanię, która wolała poświęcić swój czas na nauczanie dzieci. Podziwiam determinację warszawiaków, ale i podziwiam brak lęku pana Zbyszka, który narażając życie, dostarczał żywność wygłodniałym. Niejednokrotnie łatwiej jest umrzeć niż żyć, bo życie wymaga ciągłych poświęceń, nie jednorazowego. Łatwiej też jednorazowym zrywem przejść do historii, a może i do mitologii, niż codziennym trudem, mozołem, budować krok po kroku jakąkolwiek przyszłość. 

Nie potępiam powstania warszawskiego. Nawet go nie oceniam. Daję jednak społeczeństwu, które nie umie poradzić sobie z różnorodnością pamięci, ocenę zupełnie negatywną. Powstanie warszawskie w obecnie kreowanej pamięci społecznej polskiej stało się najwyższej rangi wydarzeniem, wokół którego buduje się tożsamość społeczną. Boję się konsekwencji, obawiam się o społeczeństwo, które na tych wartościach zostanie wychowane. 

Nie jestem patriotką, bo 1 sierpnia 2013 roku słuchałam francuskiej muzyki barokowej, a nie powstańczych piosenek, a zamiast w zadumie pochylić głowę nad losem powstańców, pochyliłam się ku ekranowi komputera, opracowując zadania na najbliższe dni dla całego zespołu. Moim wzorem nie są powstańcy, lecz pani Hania i pan Zbyszek. Reprezentujemy inną grupę patriotów. Tak. Jestem patriotką. Zależy mi na tym kraju, zależy mi na historii tego kraju. Dlatego uporczywie będę przypominać o tym, co się zdarzyło 1 sierpnia 1944 roku w innych miejscach Polski, bo nie każdy tego dnia chwycił karabin. Pragnę przestrzeni dla pamięci o nich. O nas. Nie-patriotach. 


Lektury polecane:

A. Assmann, Arbeit am nationalen Gedächtnis. Eine kurze Geschichte der deutschen Bildungsidee, Frankfurt am Main 1993.

M. Bloch, Mémoire collective, tradition et coutume, w: „Revue de Synthèse Historique”, nr 40: 1925, ss. 73–83.

P. Burke, History as Social Memory, w: T. Butler (wyd.), Memory, History, Culture and the Mind, Oxford 1989, ss. 97–113.

M.I. Finley, Mythe, mémoire, histoire. Les usages du passé, Paris 1981.

C. Ginzburg, Shared Memories, Private Recollections, „History & Memory. Studies in Representation of the Past”, t. 9, nr 1/2 Fall 1997, Tel Aviv, ss. 353–363.

M. Halbwachs, Społeczne ramy pamięci, Warszawa 1969.

Ph. Joutard, La Légende des Camisards. Une sensibilité au passé, Paris 1977.

K. Kersten, Pamięć a uprawianie historii, w: Historia – prawo – państwo, red. W. Jarmotowicz, Warszawa 1990.

L. Kołakowski, Kultura i fetysze, Warszawa 1967.

L. Kołakowski, Obecność mitu, Warszawa 2003.

M.-C. Lavabre, De la Notion de mémoire à la production des mémoires collectives, w: Cultures politiques, red. D. Cefaï, Paris 2001, ss. 223–252.

P. Nora, Entre mémoire et histoire. La problématique des lieux, w: Lieux de mémoire, red. P. Nora, t. I–III, Paris 1984–1992, t. I: La République, Paris 1984, ss. XVII–XLII.

B. Skarga, Tożsamość, ja i pamięć, „Znak”, nr 5: 1995, ss. 4–18.